ddddddd

ddddddd Pasjonatem mtb na dobre stałem się już po pierwszym wjeździe rowerem do lasu. Kto mógł jednak przypuszczać, że upłynie jeszcze kolejne kilka lat i dopiero po ponad dwudziestu dane mi będzie poznać, do czego naprawdę służy rower górski.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Transrockies? –po pierwszym etapie Transcarpatii – pierwszej etapówce, w której udało mi się wystartować. Jeszcze przemoczeni, po odcinku, którego końcówka wytyczona była po trasie Danielek, pełni wrażeń przysłuchiwaliśmy się w opowieść o wyścigu gdzieś daleko w kanadyjskiej części Gór Skalistych, o dzikiej przyrodzie, wilkach, niedźwiedziach, trudnych technicznych ścieżkach, przeprawach przez rzeki, w czasie których nurt porywa zawodników. Jakże to wszystko wydawało się odlegle, nieosiągalne, w sferze głębokich marzeń.

Z tym większym zainteresowaniem obejrzałem filmy z Transrockies z lat 2003-2005. Po pierwszym przeglądzie już wiedziałem, że to będzie to, że to właśnie ten wyścig jest tym co najlepszego ma do zaoferowania moja ukochana dyscyplina. Czy mogłem jednak przypuszczać,że filmy nie oddadzą rzeczywistości nawet w kilku procentach, a wyścig w ciągu tych kilku lat tak się rozwinął stając się jedną z największych tego rodzaju imprez na świecie.

Filmy oczywiście zostały nagrane. Ile to razy je obejrzałem, ile to sobotnich i niedzielnych zimowych przedpołudni spędziłem na trenażerze wpatrzony w ekran, ile musieli wycierpieć sąsiedzi bezustannie katowani Xeroxem Waterdowna, przy którym najlepiej wychodziły treningi glikolityczne.

Co wyniosłem z filmu. Technika, technika, technika - nie ma pewnie drugiego tak trudnego technicznie wyścigu; piękne widoki, dzika przyroda, obozy organizowane gdzieś w głuszy, gdzie wszystko buduje się od podstaw, niedostępne rejony po których wiedzie trasa i związana z tym konieczność zakupu dodatkowego ubezpieczenia pozwalającego pokryć ewentualne koszty ściągania śmigłowcem. Na pewno nieprzewidywalność pogody. To nie Transalp, gdzie zawsze świeci słońce. Tutaj ze względu na kapryśność rockowego górotworu możliwa jest kąpiel w słońcu w 30-to stopniowym upale, by za chwilę przeżywać oberwanie chmury, spadek temperatury, a w konsekwencji nawet opady śniegu Można też trafić na błotniste piekło. W takich przypadkach słowo klucz to gambo. Gambo to błoto – to właściwie mieszanina błota i gliny. Tutaj nie ma takiej sutuacji jak choćby u nas w Beskidach, gdzie można prowadzić rower. Gambo jest wszędzie, zatyka przerzutki, wchodzi między widelec a ramę tak, że nie da się nawet prowadzić roweru a cenną energię traci się na dźwiganie w tych warunkach kilka kilogramów cięższej maszyny. Z drugiej strony, jeśli mocno świeci słońce w Górach Skalistych istnieje groźba pożarów i może być tak, że kilka etapów poprowadzonych zostaje okolicznymi asfaltami. Tutaj na szczęście orgi uspokoiły nas w mailu przed zawodami. W tym roku w zimie było bardzo dużo śniegu, gleba nie jest sucha i pożarów raczej nie będzie.

Listopad i spotkanie w Warszawie po zakończonym sezonie. Z zazdrością usłyszałem że znajomi piernicy, po szutrowych przygodach na Transalpie próbują się mierzyć z kanadyjskim niedźwiedziem. Uczucie zazdrości przemieniło się jednak wkrótce w szczęście po otrzymaniu maila od Romana z propozycją wspólnej rejestracji.

Z Romanem poznaliśmy się na Krokodylu. Wyprzedził mnie tam o dwa miejsca, ale te dwie lokaty to była przepaść. On jeszcze całkiem nieźle utrzymywał się w peletonie a ja niestety zajmowałem lepsze miejsca ale w sektorze straceńców. Miało być bardziej turystycznie, żeby przejechać, żeby zaliczyć itp. Ja oczywiście obiecałem pracę i zimę przepracowałem solidnie. Wielkie zdziwienie przyszło po Beskidy Trophy, gdy pomimo gorszego występu, wyprzedziłem go w generalce. Już wtedy wiedziałem, że jako przedstawiciel prywatnej inicjatywy, gdy będzie dysponował czasem spokojnie zdoła się przygotować do zawodów a podczas startów przyjdzie mi pewnie oglądać jego plecy.

Spotkaliśmy się na lotnisku w Calgary. Trochę obawiałem się tego naszego wspólnego startu pod szyldem Tatra Team. Nazwę trzeba było wymyślić w ciągu chwili przy rejestracji a Tatry to pierwsza wspólna polsko-słowacka rzecz, która przychodzi do głowy. Różne wyniosłem doświadczenia z wieloetapówek, a jest to już moja jedenasta. Wiadomo, tutaj jedzie się parami. Bywało, że byłem słabszy, czasami byłem lepszy. Jak ciężko jest gdy jeden jest lepszy od drugiego, jak jedzie się wolniej, gdy każdy jest specjalistą od czego innego, jeden lepszy na podjazdach drugi na zjazdach. Z drugiej strony, ile można zyskać na wzajemnej współpracy, mobilizacji, gestach które sprawiają, że zespół jedzie szybciej. W Tatra Team dodatkowo jeszcze dochodzi fakt różnicy kulturowej, na szczęście nie ma zbyt dużej językowej. Partner wychowany na polskiej telewizji z wieloma znajomymi z Polski, spokojnie wszystko rozumie. Ja sam też trzeba przyznać niejedno piwo wypiłem na czechosłowackiej ziemi podczas wypraw rowerowych kilkanaście lat temu. Przez 10 dni naszego wspólnego przebywania powstaje jednak coś na wzór Tatra języka – mieszaniny polsko-słowacko - czesko– angielskiej. Do klasyki przejdą pierniki. Generalnie wszystko co złe jest do prdieli a co tragicznie do piczy. Wreszcie słowo- klucz zapożyczone z angielskiego helmet, rekwizyt który okaże się pomocny przy rozróżnieniu naszych głównych tegorocznych piernikowych targetów - Ćernego i Żoltego Wilka.

Na lotnisku pierwszy kontakt ze startującymi. Ile to już wieloetapówek zrobionych, spokój i opanowanie, jakoś brakuje już tego dreszczyka emocji , który zawsze towarzyszył przed startem. Tradycyjne pierwsze rozmowy, koszulki z nowymi transami, opowieści o nowych wyścigach, mrożące krew w żyłach, jak choćby te o spotkaniach z lwami w Afryce.

Dyskusje o dyspozycji. Forma chyba jest , cel wiadomo przede wszystkim ukończyć. Przy okazji jednak nie szkodziło by objechać kogoś, a już szczególnie znajomych pierników.

Mogło do tego objechania nie dojść. Podczas przelotów nigdy nie zdejmowałem w rowerze przerzutki. Wystarczyło zabezpieczyć wszystko jeszcze dodatkowo styropianem. Niestety torba zabezpieczająca najwyraźniej spodobała się celnikom , zerwali zabezpieczenie i na miejscu okazało się, że mam pęknięty hak. Jakie nerwy, ale i jakie szczęście, że znalazłem się w kraju gdzie liczba speców może się równać z liczbą Ukrain w Polsce przed 20 laty. Na nieszczęście hak był z modelu sprzed 4 lat i dopiero w piątym sklepie udało mi się go załatwić .

Następnym złym znakiem było nasze wprowadzenie się do pokoju. Partner pomylił numer i złożyliśmy bagaże nie w naszym pokoju, a tym który na nieszczęście był akurat otwarty. Gdy drzwi były już zatrzaśnięte okazało się , że to nie nasz numer i dużo czasu upłynęło zanim doszedł ktoś z obsługi do naszego domku. Nie lubię takich znaków. Zawsze człowiek się zastanawia, że zgodnie z prawem złej serii coś może pójść nie tak, że coś mówi, aby uważać. Z drugiej strony były też dobre znaki a najlepszy był ten, gdy na mojej prostej glikolitycznej, na kilka dni przed startem udało mi się pobić swój rekord.

Nocleg w wielkim ośrodku downhillowo – narciarskim , nie przygotowanym jednak na przyjęcie Europejczyków, którzy nie przyzwyczajeni do zmiany czasu, przed siódmą krążą szukając jakiejś otwartej knajpy. O ósmej można już coś zjeść. Mamy jeden spokojny dzień na rejestrację i odpoczynek. Orgi fundują nam wjazd na górę wyciągiem. Mamy też możliwość pierwszego zapoznania się z górskim klimatem . Tam gdzieś w dolinie ciepło i świeci słońce Tutaj na górze przeplatane jednak ciągłymi opadami deszczu, a tutaj będziemy przecież jechać w dniu jutrzejszym

Dzięki deszczowi nie jest nam dany ostatni trening przed wyścigiem Musi wystarczyć przejażdzka, a właściwie tylko ostatni przegląd roweru. Po wycieczce rejestracja. Rutyna, wszędzie tak samo, torba, koszulka, smycz i identyfikator.

I ten powszechny amerykański luz. To nie wyścigi europejskie z poważnymi niemieckimi bikerami. Tutaj krzyczysz how you doin’, w odpowiedzi usłyszysz oczywiście very well i jest ok. Przynajmniej powierzchownie. I już rozmawiasz z Australijczykami, którzy mieszkają w Angli i we Francji, poznajesz ojca z synem z Chicago , wytwórcę rurociągów z Afryki Południowej, byłą członkinie kadry olimpijskiej USA.

Wieczorem odprawa. Przeglądamy road book . Od razu pierwsze wrażenie, to przekłamania. Jak to możliwe – takie krótkie dystanse a tyle przewyższeń, tłumaczymy sobie, że coś nie tak, pewnie przekłamanie i jeśli chodzi o przewyższenia wyścig nie będzie wcale zabójczo trudny.



Etap 1/ Panorama – K2 Ranch/ dystans 52 km/ przewyższenia 2478m/ czas 5h32’ – miejsce 29/ 80+MAN

Start pierwszego etapu nietypowo przewidziany jest na godzinę jedenastą. Jako velmarowiec, nie muszę się martwić o techniczną sprawność roweru, ale okazuje się, że przecieka mi nie używany od kilku miesięcy camelback. Szybko naprawiam usterkę w serwisie, ale biedne nerki zostaną niestety trochę przewiane na dzisiejszym etapie.

Nietypowo jak na wyścig nie ma żadnych chipów. Jest kod na identyfikatorze, który sczytują na starcie i powyższe jest traktowane jako podpisanie listy startowej. Oczywiście nie wiedzieliśmy o tym i identyfikatory zostawiliśmy w torbach a teraz musimy rejestrowac się manualnie. Jest jednak dobrze, bo stoimy z przodu. Niby to wieloetapówka, ale wiadomo póki nie znamy swojego miejsca w stadzie lepiej na starcie być na początku. Z głośników słychać warczącego Bona Scotta . Jeszcze na razie doskonale na wprowadzenie Let there be rock, ale ja już wiem, że za chwilę wjeżdżamy na autostrodę i tak jak na Transalpie na początek naszej przygody AC/DC wyśpiewa nam Highway to Hell. Gdzie naprawdę zaprowadzi mnie skalista autostrada? Zastanawiam się przez chwilę. Na odpowiedź na to pytanie musze czekać jeszcze 7 dni.

Na początek 12 kilometrów podjazdu przy 1200 przewyższeń. Oto nadchodzi czas pierwszej konfrontacji rzeczywistości z tym, co napisane w roadbooku. Wszystko na moją niekorzyść. Jest akurat to, czego najbardziej nie lubię– stromy wjazd szutrami. Jedzie mi się ciężko i po tradycyjnie szybszym nieco początku widzę już tylko plecy partnera. Dopiero po kilku kilometrach, gdy wchodzę na swoje obroty i zaczynam wyprzedzać jest lepiej, łapie tempo, ale trochę jestem przerażony widząc jednak jaka różnica nas dzieli. Na całe szczęście nie wyprzedzają nas jak na razie pierniki. Te pierniki to chyba słowo, które zrobiło największą karierę, ginger bread man podobał się Australijczykom, podoba się teraz Kanadyjczykom i kto wie może Anglosasi też zapożyczą coś z naszego języka. Oprócz katowania na podjeździe dochodzi jeszcze jedna trudność. Niedźwiedź skalisty od razu od pierwszego etapu pokazuje pazury. Jakże śmieszne są nasze maratony. W tych pięciu najlepszych z tych najlepszych mtb maratonów chwalimy się, że wjechaliśmy rowerem na wysokość ponad 1000 m n.p.m. Tutaj na takiej wysokości mamy noclegi, a z 1000m -1250 m metrów dopiero startujemy, wspinając się znacznie wyżej, dzisiaj rekordowo lądując na 2500. Hm to przecież wysokość naszych Rysów. Trochę o tym zapominam, a trzeba przecież dostarczać organizmowi więcej tlenu. Wjeżdżamy na dach świata – „Top of the World” taką nazwę ma nasz odcinek.

Rewelacyjnie zorganizowane są wieczorne odprawy przed każdym etapem. Zgooglowana trójwymiarowa mapa, gdzie cały czas widać, na co się człowiek porywa. Z mapy nie da się jednak odczytać jakości singli, które mają do zaoferowania góry. Tym razem jest ciężko technicznie. Dzisiaj singiel na początku oznacza wnoszenie i schodzenie z rowerem ze skał. Czuje się faktycznie prawie jak na Rysach no może bardziej z tej łatwiejszej Słowackiej strony, ale jednak. 2500m i zrobiło się oczywiście chłodniej. Za chwilę jednak spokojnie się rozgrzeję, bo po piętach zaczęły nam deptać Wilki. Tatra Team na szczycie kanadyjskich Rysów w takim momencie musi przyspieszać. Singiel coraz bardziej staje się przejezdny, zaczynamy trochę zjeżdżać. Jedzie mi się dobrze, wreszcie życiowa decyzja, żegnajcie znienawidzone Geaxy Mezcale, niby nic ale jednak Noby Nic rządzi – ta opona to objawienie, wręcz stworzone do ścigania się na Transrockies ( a co równie ważne, wyprzedzając fakty, podczas TRC nie łapię żadnej gumy). Oddalamy się od Wilków i zaczyna się kolejna atrakcja. Pada śnieg. Widok białych płatków nie nastraja optymistycznie. Pojawia się uczucie zimna w stopach. Z drugiej strony szukamy oczywiście pozytywów. Ten śnieg jest przecież lepszy od deszczu .Płatki nie przyczepiają się do ubrań i jest ciepło. Wilki nie wyprzedzają, czego chcieć więcej.

Zaczynamy trawersować zbocze. Wczoraj na naradzie wspominali coś o tych charakterystycznych kamieniach . Niby przyjemny trawers górą, niby jest singiel ale jak się chce normalnie jechać kamienie lecą w dół, a za nimi rower. Cały czas wracam myślami do naszych maratonów. Ilu malkontentów, te głosy na forum, za dużo podłazów, nie można jechać. Dobrze że choć jeden cykl wytrwale stara się podchodzić pod prawdziwe kolarstwo górskie O co chodzi w naszym sporcie. Jak dla mnie wsiąść na rower, jechać do przodu, a gdy nie da się jechać iść, mozolnie pchać się na górę, walczyć i pokonywać kolejne przeszkody by w końcu zwyciężyć górotwór.

Zaczyna się coraz bardziej jezdnych odcinków, niestety coraz bardziej wymagających technicznie. Zawsze uważałem siebie za jeżdżącego średnio technicznie. Tutaj załamka. Jak oni jeżdżą. Czy to kilkunastoletni chłopak, czy dziewczyna, czy piernik, czy kobieta w ciąży wszyscy cisną do przodu, nie zważając na przeszkody, które pojawiają się po drodze. Leżące drzewo, błoto po ośki, pionowa ściana, strumień, czy głębsza rzeka - tutaj wewnętrzny nakaz moralny mówi zawsze jedź! I tutaj się jedzie. Gdy nie można jechać, a w odstępie 5 m są dwie przeszkody, po minięciu pierwszej wsiada się na rower przejeżdża 5 m i walczy z następną – tutaj akurat ich nie rozumiem, bo naprwdę traci się o wiele więcej energii.

Zmęczony podjazdem kilerem, jakoś nie jestem gotów na takie tempo. W miejscu stada, w którym się znaleźliśmy jest dużo zawodników i staram się nie blokować puszczając wszystkich do przodu. Łapię totalny dół. Pomimo, że epic tłumi wszelkie nierówności czuć już zbolałe dłonie, czuć nogi , brakuję powietrza. Zaczynają się upadki. To zrozumiałe im mniej sił tym większe ich prawdopodobieństwo. W tym roku na zawodach upadłem może kilka razy. Tutaj na krótkim odcinku mam na koncie już kilkanaście upadków. Obserwuje zakrwawione kolano. Zaczynam trochę prowadzić rower. Jest już naprawdę niedobrze, bo zaczynają się nawet upadki podczas marszu, gdy stopa ślizga się po mokrych korzeniach. Cały czas nie widać jednak Wilków. Co się dzieję? - nie jest chyba jednak tak tragicznie bo zawsze gdy padało albo warunki techniczne były złe dokładali mi bardzo dużo. Partner otrzymuje informację, że wszystko jest do piczy i chce do domu. Będzie mnie tym tchórzostwem przedrzeźniał cały wieczór.

Bardzo teraz grzeszę, ale co za rozkosz pojawia się, gdy wjeżdżamy na szutrówkę. Przed nami 20 km lekko z góry. Jeszcze tylko bufet. Na bufecie dostrzegam Żoltego Wilka. Za chwilę Roman już będzie wiedział jak mnie zmobilizować do walki. Wystarczy hasło Wilki, albo pierniki jadą a na dźwięki tych słów będę mógł wykrzesać z siebie jeszcze te dodatkowe kilka procent.

To moja domena, kryzys minął pędzę jak opętany. Czuje, że będzie dobrze, jeszcze tylko zatrzymuję się raz, bo widok bikerów na tle gór i jeziora nie do zapomnienia i nawet mimo goniących pierników trzeba zrobić zdjęcie. Już za chwilę jestem znowu na trasie i okazuję się że Wilki (Żolti Wilk złapał gumę ) dostają piętnaście minut. Na mecie zaskoczenie. Rocky Mountain rozdaje jakieś mini ręczniki ( później dziwimy się widząc jak ktoś czyści swoim łańcuch).

Organizacja bez zarzutu. Na mecie wciskają owoce: brzoskwinie, banany, winogrona, wszystkiego do woli. Niestety kolejki 45 minut do mycia rowerów, pół godziny do pryszniców. Pierwsze i ostanie. Niesamowite jak to się później wszystko rozłoży. Wszystkie kolejne dni bez większych kolejek z najlepszą organizacją z tych wszystkich dotychczasowych.

Przychodzi czas podsumowań. Generalnie jadę gorzej od partnera ale w końcówce byłem chyba trochę lepszy i daję to jakąś nadzieję na przyszłość. Wilki pokonane, ale wiem, że już od jutra można się po nich spodziewać przyspieszenia.

Nie ma co ukrywać jest ciężko. Czas 5h30. Non stop szaleją te przelotne deszcze, zastanawiam się jak upiorę i wysuszę sobie ciuchy. Nie chciało się brać więcej kompletów to się ma na co się zasłużyło. Jestem potwornie zmęczony. Po kolacji nie idę nawet na dekorację Czuć jeszcze cały czas te 8 godzin różnicy - 20 godzina to u nas już czwarta nad ranem.

Niezbyt dobrze śpię, jest jednak ciepło. To już wiedziałem przed wyścigiem i zabezpieczyłem się kupując specjalnie cieplejszy śpiwór. Noce potrafią być tutaj naprawdę zimne. Rano o 6-tej bywa, że są tylko 4 stopnie, a za kilka godzin możemy już umierać w trzydziesto – kilku stopniowym upale. Najważniejsze jednak, aby nie padało. Co z tego skoro słychać dudniące o namiot krople deszczu. Czy jutro już na dobre zapoznamy się z gambo. W nocy jeszcze przygoda gdy wyszedłem i nie potrafiłem trafić z powrotem do namiotu . W przyszłości staramy się być bardziej na brzegu, a może po prostu nie mamy już sił, aby taszczyć nasze bagaże gdzieś dalej.



Etap 2/ K2 Ranch - Nipika/ dystans 74 km/ przewyższenia 3813m/ czas 8h15’ – miejsce 32/ 80+MAN

Poranek to czas na podsumowanie strat. Kilkanaście upadków, ale żadnego poważnego. Niebieskie nogi, siniaki to normalka. Najgorsze jednak są zadrapania na stopach. Nowe buty zostały przed TRC sprawdzone, ale na mtb maratonie w Międzygórzu, gdzie nietypowo ścigaliśmy się po szutrówkach bez podłazów. Tutaj już w dniu wczorajszym zdołałem się przekonać na dobre co znaczy wyrażenie hike- a –bike. Dzisiaj jak na złość ma być 3800m podjazdów. Wybór jest prosty, wybór ratuje mi dzisiaj życie. Na nogach znajdują się buty turystyczne.

Jeszcze do końca nie przywykłem do ośmiogodzinnej różnicy czasu i bardzo ciężko jest złapać właściwy rytm wyścigu. Pobudka o 6-tej rano, a ta 6-ta to u nas przecież czternasta. Start wyznaczony jest na 8, jest więc mało czasu. Najpierw śniadanie, później pakowanie, ostatni przegląd roweru i w drogę. Na starcie lądujemy tylko dwie minuty przed czasem. Od drugiego etapu są już sektory. Rozstawili nas w drugim a przed nami Wilki.

Na początek dzisiejszego etapu orgi zaserwowały nam rozgrzewkę po asfalcie. Spokojnie zajmujemy swoje miejsce w peletonie i w cieniu aerodynamicznym jedziemy przez pierwsze dwadzieścia minut w środku. Po kilku minutach mam niestety okazję poznać to, co w przyszłości stanie się tradycją – Roman nie lubi wozić się na kole w środku peletonu. Romana zawsze pcha coś do przodu, w tym miejscu stada musi być pierwszy i prowadzić peleton. Powoli przesuwamy się do przodu. Gdy jest już na czele zwiększa jeszcze tempo a ja chcąc nie chcąc muszę dotrzymać mu koła. Strasznie się wkurzam, bo zdecydowanie wolałbym stopniowo wchodzić w dzisiejszy wydaje się ,że najtrudniejszy etap. Jadę tak z wywieszonym jęzorem a później bez sensu słabnę na pierwszym podjeździe, denerwując się gdy widzę, że wyprzedzają mnie ci których niedawno mijaliśmy. Zły jestem przede wszystkim jednak na siebie, że dałem się w to wszystko wciągnąć. Na szczęście Wilki za nami. Łapię wreszcie swoje tempo i jedziemy w sumie zastanawiająco łatwymi odcinkami technicznymi . Ledwo zdążyłem pomyśleć, że źle to wróży i za chwilę coś się zacznie i po chwili rzeczywiście coś się dzieję. Dzień wczorajszy to tylko preludium. Dopiero po dzisiejszym etapie słowo hike- a – bike nabierze zupełnie innego znaczenia. Na początku ściana pozwala jeszcze prowadzić rower z boku, ale wkrótce nie będzie innego wyjścia jak wziąć go na plecy i w milczeniu posuwać się kilka metrów w górę. Później krótka przerwa na złapanie oddechu i dalej do przodu. Jest naprawdę ciężko, a gdy za zakrętem okazuje się, że to dopiero początek wspinaczki, gdy ukazuje się pionowa ściana, staje się tragicznie. Widok niesamowity – kilkudziesięciu a może nawet kilkuset straceńców z rowerami na plecach mozolnie pnących się do góry. Zaczynamy jakieś głupie gadki. Nagle słyszę „ nie gadać k…, nie gadać.. Na TRC Aż 8 bikerów na liście startowej ma znaczki POL, a widać, że jeszcze więcej ma polskie korzenie.

W pewnym momencie cały peleton się zatrzymuje. Ci, którzy byli na przedzie i doszli już na szczyt góry puszczają wiadomość, że dalej nie ma drogi i przed nimi tylko przepaść. Widok niesamowity, wszyscy stoją i od góry na dół wykrzykiwane jest pytanie czy ktoś widzi gdzieś jakieś wstążki oznaczające trasę. Wreszcie kilkadziesiąt metrów na dole ktoś dostrzegł w lesie z boku dwie wstążki. Co za bezmózgowiec oznaczał dziś trasę?. Czy można liczyć na to, że ktoś kto niesie swój krzyż na plecach wspinając się po pionowej ścianie będzie co chwila spoglądał jeszcze kilkanaście metrów w bok szukając wsążek. Na pewno nie zrobiło tak pierwsze 200 zespołów z peletonu. Jesteśmy w dobrej sytuacji bo tracimy tylko kilka minut. Ci na górze mają już gorzej, w najgorszym razie traci się dzisiaj 1 h 20’.

Wyścig robi się bez sensu. W jednym miejscu na singlu spotykają się przecinaki schodzące z góry i ci którzy dopiero docierają do miejsca zgubień. Oczywiście robią się korki, atmosfera staję się nerwowa. Dla mnie jest wręcz załamująca. Przy jednym z upadków coś stało się z tylnim kołem. A więc jednak – diagnoza jest prosta rozwalona piasta – coś, przed czym przestrzegał mnie Marek przed wyścigiem. Szybki rachunek sumienia – do mety jeszcze ze 40 kilometrów, może dojdę. Na płaskim będzie ciężko, ale da się jechać, z góry może polecę 15 km/h, pod górę jakoś dopcham. Dzisiaj się skuję to trudno. Jutro będzie już lepiej, partner ma przecież zapasowe koło, nie będzie więc problemu z wymianą. Ale co jeśli nie dojdę. To najgorsze gdy technika już w drugim dniu ma zadecydować a moim być czy nie być. Na razie mogę prowadzić rower. Mijają nerwy i jest czas na chwilę zastanowienia. Uspokajam się i opanowany przewracam rower. Spokojnie dostrzegam odczepione koło – bez sensu, jak mogłem tego nie zauważyć. Zacisk do końca moich dni zawsze już na pewno będzie ustawiony do tyłu. Wreszcie kończy się singiel. A ja po raz pierwszy mam pretensję do partnera. Właśnie zostaje pobity 40 minutowy rekord, kiedy nie widziałem się z partnerem na wieloetapówce. Z Romanem nie widzimy się godzinę. Mam do niego pretensję, pytam się a co gdybym zginął gdzieś na szlaku. „Jakbyś zginął to by cię nie było” odpowiada poniekąd słusznie. A ja wracam wspomnieniami do TC, gdy partner również był lepszy ode mnie. Jakże inna jest jednak wieloetapówka, ile czynników wpływa tutaj na ostateczny wynik, ile rzeczy może się zdarzyć. Tam partner czterdzieści minut czekał na mnie, zanim wjadę na górę a już za chwilę traciliśmy znacznie więcej czasu bo musiał jechać bez siodełka. Jedno jest pewne. Pogadanka poskutkowała i w przyszłości jedziemy już razem, cały czas w zasięgu wzroku.

Wdrapaliśmy się na górę, trzeba więc z niej zjechać. Myli się jednak ten, kto pomyśli, że skalisty niedźwiedź puści cały peleton jakąś szutrówką. Może by zresztą puścił po tak morderczym podjeździe, ale nie w rockowym górotworze. Tutaj pewnie szutrów nie ma. Odpoczynku dzisiaj nie będzie, bo zjeżdżamy (raczej staczamy się) wzdłuż strumienia. Przypominam sobie ile to szumu było, gdy w maratonie w Karpaczu pojawił się minutowy odcinek obok wodospadu. Że za trudno, że bez sensu. Gdzie ja się ścigam?. Tutaj spędzamy w takich okolicznościach 45 minut. Z jednej strony rzeki na drugą, po skałach po błocie po korzeniach. Na początku jeszcze uważnie, żeby nie zamoczyć się w wodzie, stopniowo jednak po coraz większych zanurzeniach,w sumie dobrze bo można wypłukać zabłocone buty. Niestety coraz większy ból w stopach i czuje, że przetarte dziury są coraz większe. Jest błoto, ale spokojnie to nie gambo, tutaj da się jechać.

Na mecie lądujemy po 8h15’ Jest, jest, jest. Nie musze czekać do Harpagana ale jednak kilkanaście startów trzeba było przeżyć w tym roku, aby wreszcie spędzić ośmiogodzinny dzień pracy na trasie.

Na mecie otrzymujemy tym razem firmowe czapeczki z kurortu Nipika. Jeszcze nie wiem, żę za 24 h nazwa ta na zawsze będzie mi się kojarzyć z najpiękniejszą trasą, którą udało mi się przejechać w siodle.

Po etapie największy problem mają oczywiście orgi. Z której strony by nie spojrzeć dzisiejsze wyniki są wypaczone. Wydaje się jednak, że znajdują sprawiedliwe rozwiązanie. Zwycięzcy etapu dostają nagrody, ale wyniki dzisiejszych zmagań nie liczą się do generalki. Ćerny Wilk kręci nosem, bo wyprzedzili nas dzisiaj o 7 minut, a te minuty mogą zadecydować przecież o naszej walce. Trochę jesteśmy usprawiedliwieni, bo na skałach byliśmy wyżej, ale dobra, znowu w tej naszej epickiej walce będzie coś do udowodnienia.

Patrzymy na wyniki, to jest właśnie kultowość wyścigu. Na liście tych, którzy ukończyli etap brakuje już mniej więcej jednej trzeciej zespołów. Co poniektórych zawodników ściągali podobno śmigłowcami z trasy. Oczywiście zastanawiamy się co w takiej sytuacji robi się z rowerami Wychodząc z kolacji widzimy jeszcze kilka nie odebranych toreb. Roman pyta się odpowiedzialnego co z nimi. „Eaten by bears!” brzmi odpowiedź– i w sumie to wszyscy śmiejemy się z tego dowcipu, przyznam jednak, że z pewnym wewnętrznym niepokojem.



Etap 3/ Nipika time trail/ dystans 48 km/ przewyższenia 1514m/ czas 4h07’ – miejsce 29/ 80+MAN

Wśród orgów zapanowało miłosierdzie. Po wczorajszym kilerze w dniu dzisiejszym po raz pierwszy na Transrockies czasówka, a po niej w miarę długi odpoczynek, bo obóz TRC pozostaje na swoim miejscu. Starujemy jako jedni z pierwszych. Jest o co walczyć bo to oznacza, że mamy szanse na pierwszy sektor. Z drugiej strony ci z pierwszego mają czasami gorzej – choćby dzisiaj - bo wystartują w południe.

Każdy zespół startuje w odstępach półminutowych. Na początku single, te tutaj z wszystkich dotychczasowych najbardziej korzenne. Po pierwszym odcinku strasznie nas wytrzęsło, a na prywatnej liście przebojów bolących miejsc pojawia się i od razu na pierwszym miejscu ląduje ból rąk. Singiel jednak jest dobry na psychikę. Tutaj akurat nie mam problemów i dotrzymuję koła partnerowi. Niestety zaczyna nas wyprzedzać coraz więcej zespołów. Jakoś jednak spokojnie do tego podchodzę. Wiem przecież, że w tym wyścigu trzeba jechać swoje, kto jest lepszy pewnie mnie wyprzedzi , gorszego wyprzedzę ja. Ten kto depnie dzisiaj za mocno w dniu jutrzejszym będą widoczne jedynie zwłoki na trasie. Dlatego właśnie lubię ten sport. Tutaj w wieloetapówkach na pewno wypadam lepiej.

Pojawia się Maszina( to oczywiście przydomek otrzymany od Romana). Raczej nie z tych filigranowych, mających do dźwigania 30 kilogramów mniej i dołujących tych, którzy patrzą na wspinające się kozice. Maszina bardziej przypomina pływaczkę NRD. Jedzie siłowo, jakby miała za chwilę zrównać wszystko z ziemią. Katuje swojego partnera, któremu męska duma narodowa karze cierpieć. Co z tego wyniknie przekonamy się za dwa dni.

A na trasie coraz większa radość, bo widać, że coraz lepiej idzie nam techniczna strona ścigania. Zjazdy, skoki przez drzewa, jest już coraz lepiej. I już tylko czasami słychać krzyk „rider!” co znaczy, że należy ustąpić. Można jeszcze zawołać „go ahead!” W odpowiedzi usłyszeć „thank you” i jest cool. Nie ma powszechnego u nas k….m…, wypowiadanego powszechnie przez bohaterów pierwszej półgodzinnej fazy wyścigu.

To wszystko jest nieważne. Liczy się tylko jedno. Za chwilę przeżyję najcudowniejsze chwile w siodle w swoim życiu. Przypominają się najlepsze amerykańskie filmy, gdzie akcja toczy się w najcudowniejszych, najbardziej dzikich rejonach, jakieś przystanki Alaska, westerny, into the wild. Na dole rzeka, na górze pionowa, skalista ściana a zaraz za nią poprowadzone single – dzisiaj wszystko do jazdy. I nie wiadomo już, czy jechać czy stanąć i chłonąć te piękne widoki. Przełomy rzek, przez rzekę, raz na górze, raz na dole. Jak to opisać. Cóż ja mam państwu powiedzieć jak mawiał śp komentator. Czy są jakieś słowa, które będą w stanie chociaż w niewielkim stopniu oddać piękno tego co przeżyliśmy. Gdzieś w pamięci migają te dotychczasowe najpiękniejsze trasy. Rallervegen fagervath w Norwegii, „szwajcarski etap” na Transalpie. Nie to nie to, jakie to było przecież niekompletne. Tutaj nie tylko widoki, tutaj się patrzy ale i jedzie po ścieżce, w zgodzie z naturą, po korzeniach, po kamieniach, po piachu

Podczas przeprawy przez rzekę udaje mi się złapać złotą rybkę. Pyta o trzy życzenia. Dzisiaj wystarczą tylko dwa. Pozwól mi jeszcze raz pościgać się na tej trasie, a jako drugie spraw bym jeszcze kiedyś tu wrócił i przejechał to już nie wyścigowo, ale spokojnie, podziwiając ten błękit wody zmieszany z zielenią drzew i bielą skał.

Na starcie krążyły dwie wersje długości trasy. Ja oczywiście przyjąłem do świadomości tę krótszą. Ostatnie 5 kilometrów ciężko, ale w sumie udaje się dołożyć 10 minut Wilkom. Cieszę się jak dziecko, bo nie dość, że przejechałem najcudowniejszy odcinek w życiu to jeszcze zdołałem się na nim totalnie skatować i objechać znajomych pierników. Leżę na mecie bez znaku życia, aż podchodzi lekarz i pyta czy nic mi nie jest. Po kilku minutach powoli dochodzę do siebie.

Po etapie można zrobić dzisiaj pranie Z tym jest najgorzej, bo nie ma gdzie W prysznicowozie można myć tylko zęby i depilować łydki i brodę. Prać nie wolno a orgi sprawdzają to skrupulatnie. Są na całe szczęście rzeki. Ja dzisiaj wybieram kubeł po szczotkach do mycia rowerów. Pewnie brudne i czuć smar , ale sumienie przynajmniej czyste, a świeży pampers znowu nadaje się do użytku.

W dniu wczorajszym wybraliśmy najbliższy namiot. Są minusy, jak ten włączony generator, który o 4 tej zaczyna już produkować prąd. Sa też plusy. Siedzimy sobie na krzesełkach w naszej tatrzańskiej loży w samym centrum wydarzeń. Zaliczam się do osób kontaktowych, ale partner to już przesada. Co chwila słychać cześć Roman jak się masz i już zaczyna się rozmowa. Jak on to robi, że zna już chyba wszystkie bajkerki. A ja sobie podsłuchuje opowieści o rowerach, zwierzeń Masziny na temat partnera albo pogadanek na temat różnic między Słowacją a Słowenią, bo z geografią Europy to wszyscy tu mają problemy.

Dyskutujemy trochę o innych etapówkach. Pod względem kultowości mamy przecież nasze Beskidy Trophy. Jest o czym opowiadać po tegorocznej edycji - z zainteresowaniem wszyscy przysłuchują się opowieściom o kilkudziesięciokilometrowych spacerach w błocie. I tylko nie ma już niestety sweet home chicago, czy też finansisty, który zanudzał nas jeszcze dwa dni temu zawierając transakcje w autobusie.

Loża honorowa prowadzi dyskusję cały czas. I tylko w przypadku jednej z bikerek, pomimo niewątpliwych walorów wzrok zatrzyma się nie na niej a na różowej ramie jej Epica – roweru, który zostaje uznany za najfajniejszy na Transrockies. Przyjacielu pytasz dlaczego obejrzałem się za piękną kobietą– to było pytanie głupca. Filozofie ja obejrzałem się za jej rowerem, za twoich czasów nie było jeszcze różowych epiców.

W nocy znowu włączają ten przeklęty generator. Wychodzę przed namiot. Zapach sosen, gwiazdy na wyciągnięcie ręki, są tak blisko Wielki Wóz, Mały Wóz nie tak jak u nas gdzieś wysoko, tutaj widzę je zaraz gdzieś za górą, nad wczorajszą trasą, na wyciągnięcie ręki. Aż chce się iść dalej i gdyby nie te niedźwiedzie…. Kilkanaście godzin temu przejechany najcudowniejszy odcinek w życiu na rowerze, „niebo gwiaździste nade mną, czyste prawo moralne we mnie”. I jeszcze ten cytat z książki, którą zabrałem ze sobą

„Nie znudziło mi się w dziczy; wciąż zachwycam się jej pięknem i ciągle na nowo cieszę się wędrownym życiem. Wolę siodło niż tramwaj, niebo usiane gwiazdami niż dach nad głową, trudny szlak prowadzący w nieznane niż wyasfaltowaną szosę i głęboki spokój dzikich ostępów niż rozgoryczenie jakie wywołuje miasto.”

Jest atmosfera.



Etap 4/ Nipika – Whiteswan Lakel/ dystans 110 km/ przewyższenia 2567m/ czas 6h34’ – miejsce 25/ 80+MAN

To już pólmetek – przełamuje się wyścig. Co nam przyniesie dzisiejszy dzień. Czy po wczorajszych wrażeniach jeszcze cokolwiek będzie nas w stanie zaskoczyć? Z głośnika tradycyjnie Highway to Hell, a spiker krzyczy, żeby się uśmiechnąć – że dzisiejsza trasa to Highway to Paradise, a my, po wczorajszych wrażeniach naprawdę poddajemy się tej atmosferze, czując, że wszyscy jesteśmy świadkami uczestnictwa w czymś naprawdę wielkim.

Na starcie zimno, 4-6 stopni, ale spokojnie wiadomo, że za chwilę się rozgrzejemy. Dzisiaj w kieszeni po raz pierwszy miodowe żele i ten rosnący niepokój, bo przecież miód to ulubiony przysmak niedźwiedzi. Jeszcze przed wyjazdem straszyli nas, żadnego jedzenia w namiocie, a jeśli już to w specjalnych pojemnikach, które oczywiście można za odpowiednią opłatą zakupić u Orgów. Wiadomo jest produkt, trzeba go sprzedać frajerom. Z drugiej strony coś w tym przecież jest. Dobrze pamiętam znaki ostrzegające, żeby niczego do jedzenia nie zostawiać nawet w zamkniętych samochodach, bo niedźwiedzie potrafią wszystko wyczuć.

Po pierwszych spokojnych kilometrach nadchodzi oczywiście podjazd - kiler. Dzisiejszy ma w sumie tylko 6 kilometrów. Wilki nie odpuszczają. Dzisiaj na czele jedzie żóltyj. Cały czas widoczny. Ja koncentruje się jednak na trochę innych wartościach. Nogi. Są nogi partnera, które poza niewątpliwymi walorami wyścigowymi nie reprezentują innych ukrytych Są kobiece nogi modre – nazwane tak przez Romana od niebieskich siniaków, powstałych na dwóch pierwszych etapach. Są wreszcie nogi Masziny, dzisiaj jednak niedoścignione, bez fantazji bardziej przypominające faktycznie tryby maszyny. Te najlepsze są jednak latynoskiej urody z Calgary. Jeden drobny siniak a ja wspinam się na zbocze wpatrzony w niego jak w jakiś obrazek. Tak jak kiedyś, kilkanaście lat temu gdy jeździliśmy z sakwami na zmiany a rolę siniaka pełniło wtedy tylne światełko.

Wjeżdżam na górę, a za chwilę wyprzedza mnie Wilk Ćerny, który najwyraźniej ma coś do udowodnienia. Trochę trzeba zdołować chłopcom psychikę, zaczynam bawić się w interwały. Znowu jednak dogonią nas na następnym bufecie. Dzisiaj zresztą trzeba się trochę dłużej zatrzymać. Bardzo przyjemną tradycja jest wypisywanie słów podziękowań na rozłożonych „obrusach”. Piszemy coś i w drogę a właściwie w rzekę, bo przed nami główna atrakcja dzisiejszego etapu – przejście przez rzekę. Ile to razy widziałem na filmie. Faktycznie nurt pędzi szybko, ale da się przejść, może jeden moment zawahania, kąpiel zresztą nie straszna tylko ten aparat. Spodenki zamoczone na wysokości ud, termometr na szczęście nie ucierpiał. Wieczorem śmiejemy się na tradycyjnej prezentacji filmów z etapu (pod koniec dnia można już oglądać filmy i zdjęcia z danego etapu), gdy jedna zawodniczek na środku na dobre przestraszyła się wody, zaczęła wizualizować sobie porwanie przez nurt aż musieli przyjść jej z pomocą inni bikerzy.

Dzisiejszy etap jak na razie jest z gatunku tych szutrowych. Jest mało odcinków technicznych, ale te widoki. To tak jakby ktoś przeciął nasze Tatry na pół a w środku wybudował szutrówkę. Jeszcze jeden podjazd, a później zjazd, 30 kilometrów, nie ma co ukrywać to lubimy najbardziej. Jest już wreszcie aklimatyzacja, już udało się wejść w ten rytm. Trzeba tylko trochę uważać na koleiny, lub rowy. Na jednym z nich widzimy na ziemi leżącego bajkera. To partner Masziny, ofiara męskiej dumy narodowej czeka na przylot śmigłowca.

Wskazówka licznika podchodzi pod 70 km/h, a partner coraz szybszy. Ja jestem załamany. Zawsze jest tak, że rozkręcam się w miarę upływu kolejnych dni ścigania i osiągam lepsze czasy niż pozostali. Tutaj trafiłem na kogoś znacznie bardziej przypominającego to, w czym myślałem, ze specjalizuje się ja. Rozmawiamy trochę o tym i chłopina zwierza mi się jak wygląda jego trening. Wychodzi na szosę z zawodowcami, jedzie w trupa póki może się utrzymac a później wraca sam, a ja mam okazję się przekonać jak efektywny jest tego rodzaju trening ,bo to on głównie jest maszynistą naszego pociągu. Żale się tylko członkom wyprzedzanych zespołów, partner otrzymuje przydomek kata, tempo naprawdę niemiłosierne ale jakoś się trzymam.

Dzisiaj jest naprawdę dobrze – zajmujemy 25 miejsce, a Wilki od ostatniego bufetu dostają aż 13 minut.



Etap 5/ Whiteswan Lake - Elkfordl/ dystans 89 km/ przewyższenia 2147m/ czas 6h04’ – miejsce 30/ 80+MAN

Żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazują niestety na to, że po wczorajszym dniu kat odpuści na piątym etapie. Szczególnie, że z wykresu wiadomo, że pierwsze 15 kilometrów jedziemy po płaskim. Postanawiamy stanąć wcześniej na starcie, aby załapać się na jak najlepsze pozycje w peletonie. Nic z tego jednak nie wychodzi. Pompując koło urywam zawór i musze zmieniać dętkę. Partner dostosowuje się do atmosfery opóźnienia i idzie jeszcze wystrzelić na kosmodrom.

Nie ma dobrego poll position, ale jest dobra jazda. Mozolnie przesuwamy się do przodu i nawet dostaje pochwałę za dobrą postawę na początku etapu. I faktycznie w miejscu peletonu, w którym się znaleźliśmy jakieś nowe nieznane twarze i oczywiście nogi. Co z tego skoro kończy się płaski odcinek. Znowu czeka nas wspinaczka. Jeszcze tylko przejazd przez strumień – wstyd ojczyźnie przynoszę, przednie koło porywa mi nurt, nie udaje się zdążyć wypiąć nóg na czas i upadam do wody. Za mną motocyklista i cały dzień się modlę mając nadzieję, że nie udokumentował mojego frajerstwa na „taśmie filmowej”. Jest jeszcze zimno, ale wkrótce się już rozgrzeję. Docieramy na szczyt, jak na razie dzisiaj tylko jeden singiel i nawet nikt mnie nie wyprzedza. Zjeżdżamy, posiłek na bufecie i z zaskoczeniem znowu widzę Wilków. Ależ oni się trzymają. Znowu trzeba dać odpowiedź.

Inżynier zresztą czuje się mocny. Wilki znowu na bufecie, ale ja ich przepuszczam. Partner popędził z przodu, a ja chcę zostać, jeszcze czekam, jeszcze podpuszczam. Wystarczy tylko spojrzeć w oczy. Oczy nie skłamią, oczy powiedzą wszystko, powiedzą, że nogi odmawiają już posłuszeństwa, że jest źle. Pracujemy nad psychiką . Jeszcze pół minuty. Potem można już iść, następnie przyspieszyć, wyprzedzić, przyspieszyć jeszcze raz, załamać. Po prostu kocham to uczucie. To podpuszczanie przeciwnika, a gdy już podchodzi rura, wystarczy tylko przyśpieszyć, można iść, proszę bardzo jeśli trzeba można biec - no problem. Mocno się nad tym zastanawiam. Skąd się to wzięło w tym roku. Pewnie przez tę bieżnie w zimie. Gdy nie mogłem ćwiczyć już interwałów na płaskim, zacząłem ustawiać ją na tryb górski. Ależ to pomaga, nigdy przecież nie byłem specjalistą od podłazów A może to coś innego, może te okoliczności, może naprawdę dobra dyspozycja, w jakiej jestem. To niesamowite. Tyle etapówek już zrobionych ale jeszcze nigdy nie było tak dobrze, nigdy tak szybko się nie regenerowałem.

Dosyć tego samouwielbienia. To na pewno nie koniec epickiej walki. Wygrywam bitwę, może wygram kampanię, na pewno to nie koniec naszej wojny. Tutaj zawsze może przyjść czas pokory. Tym bardziej, że wiem, że za górą dzisiejsza główna atrakcja a więc kamienisty zjazd. Jak kamienie to wiadomo wspomnienie klasycznego otb, wizyty w szpitalu i trzech szwów na głowie po drugim etapie La Ruty.

Org straszył cały czas, ile to obojczyków zostało złamanych na dzisiejszym zjeździe, sam zresztą pamiętam te ujęcia z filmu. Zaczynają się kamienie. Pomimo wszelkich ostrzeżeń i urazów psychologicznych jakoś mnie to jednak nie wzrusza w piątym dniu ścigania. Zjeżdżam sam się sobie dziwiąc, że pokonuję takie odcinki. Nagle widzę koziołkującego partnera. Wypadek wygląda poważnie. Na szczęście to tylko zadrapanie. Za chwile pada po raz drugi Jest już gorzej, spuchnięta ręka. Nie ma co kusić losu, schodzę z roweru. Dzisiaj jest już nietypowo w peletonie. Stawka mniej więcej dzieli się pół na pół a ja z podziwem patrzę na tych zjeżdżających. Za chwilę znowu wsiadam na rower, chociaż w jednym aspekcie chce być lepszy od partnera, jedzie się całkiem nieźle, ale do czasu. Zamiast kamieni przed sobą nagle ukazuje mi się niebo. Nie, to nie upadek. Złamana sztyca kołacze się po głowie. Dzisiaj dojadę na pewno na metę, ale co jutro. Spec ma przecież nietypowy rozmiar. Najgorsze, że chciałem ją wymienić przed TRC, ale nigdzie w kraju nie mogłem znaleźć rozmiaru, może jednak tutaj w krainie speców będzie łatwiej.

Mam jednak szczęście. Okazuje się że poluzowała się tylko śruba. Wszystko jest w porządku i wystarczy tylko przykręcić siodełko. Przez upadki i problemy techniczne tracimy trochę czasu, ale Wilków nie widać. Znowu nas nie wyprzedzają i znowu jesteśmy pierwsi na mecie. A meta dzisiaj święto i trzeba to odnotować – wjeżdżamy w cywilizację, jakieś miasto i nawet po raz pierwszy postanawiamy spiąć rowery na noc. Niby codziennie jest otwarta przechowalnia, ale jakoś wszyscy poddają się temu klimatowi i kilkaset bezpańskich rowerów każdej nocy kusi los.



Etap 6/ Elkford – Crowsnest Pass/ dystans 102 km/ przewyższenia 2998m/ czas 7h37’ – miejsce 26/ 80+MAN

Czy wczorajszy upadek wpłynie na postawę zespołu w dniu dzisiejszym. Partner rano sam zaczyna rozmowę o Wilkach, chyba wciągnął się już na dobre w tę naszą słowiańską rywalizację, ile mamy minut czy utrzymamy przewagę. Za chwilę wyciąga już bieli proszek, czyli nasz secret anti wolf weapon.

Etap 6 zapowiada się interesująco 100 km i 3 tysiące przewyższeń, podobno w 35-stopniowym upale. Główna atrakcja pod koniec totlany hike – a bike. Na początek 5 kilometrów pod górę nietypowo asfaltem. W Tatra Team wbrew porannym obawom jest dobrze, a szczególnie jest dobrze w słowackim odłamie zespołu. Te wczorajsze upadki a może dodatkowa porcja secret weapon, wpłynęły chyba na jeszcze większy wzrost formy. Później już single, tu jest dobrze, bo jedziemy razem. Miały być wartości widokowe, kaniony, przełomy. Coś tam jest, ale dzisiaj walczymy. Walczymy nawet tak, ze nie zatrzymujemy się na bufecie (i o dziwo to mój pomysł). Na prostej mijamy kolejne nowe załogi.

Wreszcie zbliża się podjazd a my po raz pierwszy osiągamy prędkość przelotową najlepszych womenów. Na płaskim pewnie bym dał radę. Tutaj niestety na podjeździe tracę siły. Partner spokojnie pognał pod górę, śpiewa dziewczynom piosenkę z dekoracji „Stand up for the champions”. Ja niestety nie mogę śpiewać, a ze zmęczenia bardziej chcę mi się wyć. Po raz pierwszy Roman popycha mnie ręką. Fajnie jest. To naprawdę pomaga. Trochę na początku jeszcze z oporami, przecież to pierwszy raz w historii moich wieloetapowych wystąpień, ale później jest ok. Niestety nasza różnica nie jest tak znaczna i dalej muszę się wspinać sam. Szutrówka, zarąbisty widok, trzeba się zatrzymać by zrobić zdjęcie, dzisiaj na Transrockies mamy troche Transalpu. Później kamienisty zjazd, ale to już nie wzrusza, to już się dzisiaj jedzie.

Wreszcie bufet i znowu Wilki .Znowu walka. Wjeżdżamy powoli w pęknięcia sejsmologiczne. Trasa co chwilę podnosi się opada. Interwały wkrótce zamienią się w trzy gigantyczne hike-a-bike’i, wszystko na odsłoniętej powierzchni w 35 stopniowym upale. Ten upał stanowi największą trudność a dodatkowa przeszkoda to widok czarnego helmeta Ćernego Wilka.

Mijamy rzekę. Po kilku minutach żałuję, że nie skorzystałem z orzeźwiającej wody. Przy następnej z kałuż zatrzymuje się już zdejmując helmet i mocząc bandanę Już nigdy nie będzie żółta, ale ten szary odcień też ma coś w sobie i da się lubić a uczucie lekkiego chłodu na głowie bezcenne. Czas stanął w miejscu, monotonna wspinaczka, nadludzki wysiłek. Przed oczami pojawiają się migawki z filmu. Widzisz tę górę to tutaj oświadczyłem się żonie. Mój szarp niesie panu rower. W uszach dźwięki waterdown. Where are you? gdzie jesteś mój kacie?

Kat usadowił się w cieniu i częstuje mnie ostatnim żelem .Przyjacielu jedziemy. Jeszcze tylko, gdy dochodzi mnie Wilk zaczynam biec. Jakoś nie chcę dzisiaj usłyszeć „Inżynier już cię dochodziłem na podłazie” i o wiele lepiej zabrzmi „Inżynier obejrzałeś się, zobaczyłeś mnie, wyjąłeś jakiś proszek i zacząłeś biec”.

Później jeszcze raz rura i do końca. Kończy się etap. Na mecie nasi krajowi championi z Jednej sekundy. Szymon dzisiaj z pękniętą ramą gorączkowo dzwoni po okolicznych sklepach, kombinując jakiś sprzęt na ostatni etap. W końcu uda mu się pożyczyć od kogoś ze startujących. Ten ktoś będzie na nich czekał na mecie ostatniego etapu z zimnym piwkiem – Kanada, panie Kanada

Już na mecie zdjęcie opatrunku i wypływająca galareta. Ile jeszcze wytrzymają moje stopy. Dziura w nodze z każdym dniem coraz głębsza, ból coraz większy, ale jeden dzień jeszcze wytrzymam.

Wieczorem mnóstwo znajomych, rozmowy przy kolacji. Co ja tutaj robię wsłuchuje się w opowieści podobnych pierników jak to wyglądają specjalne ośrodki sportowe i przygotowania do igrzysk olimpijskich. Ale w sumie to się przecież cieszę, że do takich cyborgów emerytów dzisiaj tracę 15minut, a jutro jak się wytargetuję to ich nawet objadę.



Etap 7/ Crowsnest Pass - Fernie/ dystans 79 km/ przewyższenia 2101m/ czas 5h31’ – miejsce 28/ 80+MAN

Ostatni etap każdej wieloetapówki to zazwyczaj etap pokoju. Karty są już rozdane, każdy znalazł swoje miejsce w stadzie i tylko nieliczni mają sobie jeszcze coś do udowodnienia. Podobnie orgi dostosowując się do klimatu wyznaczają w miarę łatwą i przyjemną trasę. Powyższa zasada oczywiście nie znajduje zastosowania w przypadku Transrockies. 2100 przewyższeń przy 80 kilometrach i zapowiadane single na pewno nie wróżą miłej przejażdżki.

Jest dużo czasu, start został wyznaczony pół godziny później. Klimat jakiś bardziej sprzyjający, rano na starcie już dosyć ciepło. W peletonie przeważa kolor czarno- bordowy i nawet Tatra Team po raz pierwszy w wyścigu wystąpi dzisiaj w takich samych koszulkach, z klonowym liściem na piersi.

Na początku podjazd, później dużo podłazów. Już czuję, że spadły mi plastry ze stóp. Znowu pojawia się znajomy ból i wspomnienie zdejmowanej skarpety w dniu wczorajszym. Wyprzedzamy wczorajszych rozmówców, później przejścia przez rzeki. To jest najgorsze Noga obciera się o but, obolałe rany znów dają znać o sobie. Zaczyna się upierdliwy podjazd. To taka zmodyfikowana droga wieczność. Lekko pod górę Idzie mi całkiem nieźle i widzę też zaskoczoną twarz partnera, który zatrzymuje się i zamiast tradycyjnego odpoczynku ma już Inżyniera na plecach.

Wjeżdżamy na bufet. Po posileniu wyjeżdżamy nie ma Wilków, zaczyna się zjazd, później jeszcze tylko jeden podjazd, zjazd i meta. Jak to wczoraj wyglądało komicznie na mapie. Jesteśmy już tak blisko mety, ale org nie daje zbyt szybko zakończyć zawodów i puszcza nas jeszcze na najbliższy górotwór.

Podczas zjazdu odkrywam, ze nie działa mi przednia przerzutka. Na razie jest jeszcze spokojnie Łańcuch ląduje na środkowej tarczy. Ale już nerwy o mało co nie kończą się upadkiem na łatwym szutrze. Po singlach da się spokojnie jechać. Niestety podjazdy zaczynają być coraz bardziej strome. Najpierw jeszcze siłowo, później musze już zsiąść z roweru. Za chwile idziemy razem. Te chwile są właśnie ważne. Partner proponuje, że poprowadzi mój rower. Bez trudu przystaję na propozycję. Po minucie jednak widzę, że wyprzedziłem go o kilkanaście metrów. Twój rower jest do prdieli, szybko poprawia się na do piczy, w ogóle nie da się prowadzić cały czas hamuje i jak ty możesz na czymś takim jechać, a w ogóle na następną etapówkę wypożyczę ci moją maszynę.

Po chwili znowu siadamy a ja ze zdziwieniem obserwuje, że przerzutka sama się naprawiła, a raczej wyschło i odpadło błoto, które ją blokowało. Jeszcze raz zły na siebie, za to dyletanctwo techniczne, ale po chwili się uspokajam. Szutrówka prowadzi na metę , ale trasa wjeżdża w las. Singiel po korzeniach i kamieniach, sam się sobie dziwię jak można zjeżdżać po pionowych ścianach - buksujące koło, tańczący tył, kończę dumny, że bez zatrzymania i żadnej zwałki. W objęciach wjeżdżamy na metę, medale i radość. Po raz pierwszy nie ma też tego uczucia ulgi, jeszcze za mało wciąż chce się ścigać, znowu wjechać w te single.

Wieczorem impreza pożegnalna. Jakaś taka bezpłciowa. A może po prostu normalna, a my powoli zaczynamy schodzić na ziemię po kosmicznej podróży w ciągu ostatnich siedmiu dni

Co dalej patrzę na dół ze szczytów mojego prywatnego Mount Everesta i K2. Oto zakończył się najlepszy trans - najpiękniejszy, najtrudniejszy technicznie, z najwspanialszymi widokami, najlepiej zorganizowany, najlepiej sportowo przejechany. Czy jeszcze coś zdoła mnie tak zachwycić, czy zdołam sobie wyznaczyć jakiś cel. Zostało tylko ściganie. Nic nie będzie już jak dawniej.


InżynBiKer

strona wyścigu
Galeria:

Transrockies 2008


wjedź do strony głównej

ddddddd