Transcreta – zdobyć sępa przemierzając ponad 1000 km off-road przy 16 tys przewyższeń, wszystko w 9 dni, bez przerwy, w upale dzień po dniu. Jedyne doświadczenie w wieloetapowych wyścigach to zeszłoroczna Transcarpatia. Czy podołam, czy będę w stanie przekroczyć kolejne granice, które zaprowadzą mnie na metę tego jednego z najtrudniejszych wyścigów wieloetapowych?.
Jeszcze tylko mail do orgów z kilkoma szczegółowymi pytaniami, oczywiście o klimat, jakość dróg, przewyższenia i limity czasowe i po otrzymaniu satysfakcjonujących odpowiedzi decyzja na tak.
Co ja tutaj robię?
Nerwowo rozglądam się wokół siebie wypatrując czegoś gorszego niż XTR. Wreszcie są. Może 4 tylnie XT. Ten mój LX z przodu to już jednak przesada. Drugiego takiego nie znajdę. Wymyślam pierwsze prawo Inzyniera. XTR = wydepilowane łydki.
W kącie stoi wielka czerwona torba Crocodile Trophy, tych z Transalpu już nie liczę, bo z tego co widać większość przejechała ten wyścig. Zegarek iron mana na ręku, cóż pewnie zaliczony. Dyskusja z Włochem
„Wiesz nie za specjalnie przygotowywałem się do tego wyścigu. Zbyt późno podjąłem decyzję, zrobiłem sobie wcześniej jedynie dwa tygodnie w Maroku”.
Dyskusje rowerowe. Już wiem, że jest jeszcze 5-cio dniowa ruta adventure, na Transrockies przez trzy dni jazdy nie widzi się żadnego człowieka, poziom przewyższeń crocodile trophy nie przekracza 2 tyś w całym wyścigu, w Europie mogę sobie zaliczyć jeszcze Transportugal, w Maroku wyścig 600km po pustyni bez przerwy.
Amerykanin pokazuje swoje buty. Popisuje się wagą obuwia pyta się ile kosztują. Odpowiada sam sobie 400 Usd, W tym miejscu sile się na żart pytając czy te 400 to za jeden czy za parę? Chłopcy nawet obśmieli się z mojego dowcipu. Już nie wspominam że po ówczesnym kursie za taką sumę kupiłem sobie 1/3 roweru.
Czy znajdę jakiegoś nie-cyborga w tym towarzystwie?
Z coraz większymi wątpliwościami zadaje sobie to pytanie siedząc w pokoju jednego z Amerykanów i widząc jakieś przegródki. Co to jest podchodzę bliżej myśląc, że jakieś śrubki się w tym przechowuje. Ale nie. Okazuje się, że chłopina ma odmierzone pigułki na wszystkie 9 dni wyścigu. Na oko około 15 proszków dziennie poukładane czeka w kolejce.
Nie tylko ja zauważyłem Podobno każdy Amerykanin tak ma. Żartujemy sobie, że może któregoś dnia zmienimy mu porcje, może dostanie coś na rozwolnienie.
Jest nas 24. Tak jak myślałem. Organizatorzy przewidywali, że będzie 50-80 osób, sytuacja tak jak na karpatce w zeszłym roku. Takie widać są prawa pierwszej edycji. Towarzystwo niby międzynarodowe, ale większość niemieckojęzyczna głównie Niemcy, Austriacy, Szwajcarzy. Jest dwóch Amerykanów, jeden Włoch, jeden Belg i ja. Przez najbliższe dwa tygodnie nie zapomnę jednak ojczystej mowy. W namiocie mieszkam razem z Nicolausem, który żył kiedyś w Polsce i zna bardzo dobrze język polski. Zdziwiłem się bardzo, gdy rano odezwał się do mnie po polsku. Podobno poznał, że jestem z Polski po torebce z Empiku.
Niech się wreszcie zacznie. Dwa dni nerwowego wyczekiwania na wyścig to zbyt dużo. Pierwsze obawy o organizację. Extra towarzystwo ci organizatorzy. Siedzą sobie na Krecie od 10 lat i organizują pobyt niemieckim turystom rowerowym. Czy tego rodzaju doświadczenie wystarczy jednak dla dobrej organizacji bądź co bądź profesjonalnego wyścigu. Zabierają mnie z lotniska i jedziemy sobie w rytmie Jah, z pod znaku flower power a ja powoli uczę się najważniejszych prawd w tym wyścigu: jeśli mówią 10 minut to znaczy godzina, jeżeli ktoś coś zaraz zrobi to lepiej nie czekaj tylko zrób to sam, jeżeli coś ma być 20% łatwiejsze to w rzeczywistości będzie 10% trudniejsze, jeżeli ma świecić słońce to będzie deszcz, jeżeli pozostało jeszcze 5 kilometrów to w rzeczywistości jest ich 15.
Wieczorem przed dniem startu narada. Etapy są długie, pobudka codziennie o 6, start 7.30. Nie wiem jak to będzie. Nie dostajemy żadnych map, na drodze mają być wyrysowane jakieś żółte strzałki, które mają nam wskazywać kierunek. Dostajemy jeszcze kartki z miejscowościami, które mamy przekraczać. Marcus (autor tras) omawia pierwszy etap. Niestety zna tylko niemiecki, a angielskie tłumaczenie jest trzy razy krótsze. Gdzieś kapliczka, gdzieś asfalt, gdzieś krótki zjazd, gdzieś długi podjazd, tutaj wieś, tu woda Zapoznaje się z kolejną prawdą w tym wyścigu. Nieznajomość języka niemieckiego szkodzi.
Etap I
Wreszcie upragniony start. Ruszamy. Ja tradycyjnie w miarę wolno, gdzieś czwarty od końca. To wolno to lekka przesada, bo po pierwszej godzinie przejechałem 10 km. Mam jednak swoją taktykę na ten wyścig, a najważniejszy cel to dotrwać do końca. Sightseeing tour, trochę trening, ale mooocno przełamujący, chyba jednak bardziej psychiki, walka oczywiście też, ale nie za wszelką cenę. Tutaj naprawdę spędzę kilkadziesiąt, a może kilkaset godzin na rowerze.
W dniu dzisiejszym do pokonania 110-120 km, ale 3300 przewyższeń. Te przewyższenia z różnych względów okaże się, że nie są miarodajnym czynnikiem warunkującym trudność etapu. Dzisiaj wiadomo jedno. Zaczynamy znad poziomu morza, kończymy na 1100m.
Trzeba powoli się przyzwyczaić, że to nie nasze Karpaty i że podjazdy będą miały powyżej 10 km. Po 20 km jazdy za sprawą kilkukilometrowego zjazdu średnia trochę się poprawia, a ja cieszę się bo mam okazję do jazdy w trochę innych warunkach niż zwykle. Zero drzew, więcej kamieni. Ale te widoki: góry , morze wyspa, aż wierzyć się nie chce, że jeszcze godzinę temu człowiek był na dole. Miało być jeszcze słońce, ale pogoda trafiła się jak na zamówienie. Jest akurat jak być powinno. Zajmuje miejsce w peletonie. Za mną klika osób, ścigamy się trochę z jednym Niemcem. Jest wyraźnie lepszy na zjazdach i tylko patrzę jak odjeżdża mi na swoim Geniusie. Doganiam go jednak na każdym podjeździe. Tak w ogóle to strasznie zorganizowany. Mapa, wyliczone czasy poszczególnych dni, dzisiaj na przykład wyliczył sobie, że etap pokona w dziewięć godzin. Myślę o tym wszystkim i znowu się niepotrzebnie denerwuje, że moje podejście takie jak organizatorów. Flower power. Co będzie to będzie
Wreszcie 40 km i pierwszy bufet. Miały być izotoniki, żele, owoce. Miały, ale nie ma. Czas przyzwyczajać się do poszczególnych „potknięć organizacyjnych”. Jest tylko woda i batoniki. Jakieś dietetyczne w dodatku. Hm myślę sobie co jak co ale 100 km na tym to nie pociągnę. Mam kilka żeli, ale tylko kilka. Wziąłem je na wszelki wypadek bo miało przecież wszystko być.
Na bufecie jest jeden pozytyw. Są darmowe dętki i można sobie wymienić starą jeśli złapało się gumę. Wyprzedzając fakty w całym wyścigu dętki zmieniałem sześć razy.
Zapchany batonikami i niepocieszony wsiadam na rower.
Na całe szczęście jesteśmy na Krecie. W dalszej części etapu mam okazję odkryć jak smakują pomarańcze z drzewa. I jeszcze cytryny. W życiu bym nie przypuszczał, że po cytrynie nabiorę takich sił. Te są jakieś słodsze, a może wcale nie i to przez to, że przy ówczesnym stadium głodu i wyczerpania to nawet flaki z białą kiełbasą by mi nie zaszkodziły.
( Później wieczorem dyskusja. Amerykanie oburzeni, gdy usłyszeli, że porwałem się na prywatną własność. Rozumiem mój dom to moja twierdza. Trochę się uspokajam gdy niektórzy Niemcy przyznają się również do degustacji.)
Zaczyna padać. Dziwne. Miało przecież nie być deszczu. Gubię drogę. Te strzałki są naprawdę bardzo małe i szczególnie jadąc z góry trudno je zauważyć. Mam szczęście, tracę tylko 15 minut a wiem, że są mniejsi szczęściarze. Czasami wyprzedzają mnie bikerzy o większych umiejętnościach, a ja słyszę tylko jakieś bla,bla,bla i zrozumiałe już scheise i wiem, że ich dzisiejszy etap będzie kilkanaście km dłuższy. Widokowo rewelacja, robię kilka zdjęć, kaniony, morze, góry.
Dojeżdżam do drugiego bufetu. Przyjemnie sobie rozmawiamy. Któryś z Niemców powiedział o mojej sfatygowanej obręczy. Marcus oferuje, że pożyczy mi na czas wyścigu swoje koło. Niesamowite klimaty a ja zapominam już o niedostatkach organizacyjnych na bufetach. Chłopcy w ogóle lekko podchmieleni i flower power na całego. No Slavo, masz jeszcze 3 kilometry podjazdu i później już tylko zjazd. Te 3 okazało się 13. Wtedy jednak jeszcze myślałem, że to niedostateczna znajomość języka. Ścigam się z jakimś Austriakiem, daję jednak za wygraną i dobrze bo chłopina na 3 etapie już się wycofał.
Wreszcie meta, patrzę na czas 9,40 może być. Etap podobno drugi od góry jeśli chodzi o stopień trudności. Dystans 115 HR 158 (normalnie w startach mam 175), średnia 12,7 Dwóch się wycofało, jacyś jeszcze jadą, najważniejsze, że etap zaliczony i puściły już nerwy przedstartowe.
Idę po plecak do przyczepy i zdziwienie. Plecak cały w błocie. Wyjmuje swoje rzeczy a tu wszystko mokre. Nie dość, że nie załatwili plandeki, jechali jeszcze po mokrej jezdni. Ładnie miały być upały. Przez najbliższe dni mam jedną bluzę i jedne spodnie suche. Nie ma to jak spać i żyć w jednej garderobie. Na szczęście maja zapasowe śpiwory, także w nocy będzie ciepło. Trochę się uspokajam, gdy dowiaduję się, ze jeden z Niemców stracił od tej wody komórkę.
Wieczorem kolacja i pierwsze wrażenia. Przynajmniej tutaj dobrze dali zjeść. Biedacy jednak nie przewidzieli, że niemiecki maratończyk potrzebuje o wiele więcej kalorii niż niemiecki turysta i to przysporzyło im trochę kłopotu w przyszłości. Rozmawiam jeszcze z 40 tym w Transalpie , pytając się jak porówna te dwa wyścigi. Zdecydowanie Kreta trudniejsza powiada. Tam jest podjazd zjazd, podjazd, zjazd Tutaj te dwa słowa powtarza o wiele częściej. Podbudowany idę spać. Jutrzejszy etap ma być już 20% łatwiejszy.
Etap II
Te 80% trudności poprzedniego etapu w rzeczywistości okazało się 110% a może 120 %. Czasowo 11 godzin. Na początku podjazd. Wczoraj było 10 km w ciągu pierwszej godziny, dzisiaj jest już tylko osiem. I tylko ten widok wijących się serpentyn i oczekiwanie, że to już ostatnia. Na górze co za atrakcje. Okazuje się, że lądujemy na szczycie najdłuższego wąwozu w Europie – Samarii. Widoki niesamowite, trasa niesamowita, bo jak ma się nie podobać wyżłobiona w górach droga. To tak jakby ktoś zbudował drogę rowerową z Giewontu na Kasprowy myślę sobie z zazdrością jadąc uważnie aby nie wpaść w przepaść. Ganiam kozy jak na westernie. Kolejne niebezpieczeństwo na dole to kamienie na drodze. Dzisiaj zapoznaję się z nimi na dobre. Są niewygładzone , kanciaste , na zjeździe grzeje się totalnie obręcz. Co chwilę słyszę uderzające w ramę kamyki. Później znowu podjazd, znowu zjazd i tak w kółko. Wreszcie zaczyna się kilkukilometrowy zjazd asfaltem. Te są najgorsze bo nie ma często na nich strzałek i nie wiadomo czy znajduje się człowiek na trasie czy nie. To straszne bo zamiast spokojnie jechać trzeba wypatrywać wciąż znaków. Ale co za jazda 10 km totalnego zjazdu po asfalcie. Jedziemy z Arni, gdyż ze strachu poczekałem na niego chcąc upewnić się, że jestem na właściwej drodze. Trochę rozmawiamy. Niestety nie ma bufetu, a trzeba coś zjeść. Po raz pierwszy zatrzymujemy się w sklepie. Niestety ten obyczaj stanie się już tradycją w tym wyścigu. Na zawołanie sadów pomarańczowych już nie będzie.
Arni łapie gumę, opuszczam go i jadę sam. Wreszcie po raz pierwszy trochę płaskiego. Tylko trochę i pojawiają się zielone strzałki. Orgi sobie wymyśliły, że zielone strzałki pojawią się od momentu ostatniego podjazdu. Zielona strzałka = ostatni podjazd. Cieszę się niesamowicie bo zmęczenie po wczorajszym dniu daje znać. Z niecierpliwością czekam na bufet. Ostatni podjazd zaraz pewnie będzie. Pierwszy kilometr, drugi , trzeci nie ma bufetu. Nie ma już wody, został tylko zapasowy baton. Tak sobie jadę wspinając się do góry trochę asfaltami, trochę szutrówką. Znowu wyprzedza mnie jeden z wczorajszych scheise, porównujemy liczniki, dzisiaj nadrobił 20 km. Po 10 km podjazdu zjazd z asfaltu na kozie pastwisko. Teraz to dopiero walka. Pod górę i dwie rzeczy ostre kamienie i kozie odchody i tak ze dwa kilometry. Ledwo daje się jechać. Wreszcie jest bufet. Po raz pierwszy wyskakuje na organizatorów. Co to jest przyjechałem się tutaj ścigać a nie umierać z głodu i pragnienia. Bufet organizuje się na dole a nie już na górze. Tanja potwierdza, że wszyscy mieli podobne uwagi próbując mnie udobruchać bananem Od czasu do czasu zdarzają się owoce na bufecie. Opuszczam bufet nie przewidując najgorszego. Jeszcze na tę najbliższą górę i później już zjazd. Niestety nie w tym wyścigu. Wjeżdżam na pierwszą górę, później widzę drugą, potem trzecią i płakać mi się chce bo to już chyba 20 km podjazdu. „Wreszcie” jest, pojawia się pierwszy poważny kryzys Awaryjny żel pomaga jednak i w końcu docieram na szczyt. Gdy jestem na szczycie myślę , że teraz to już tylko zjazd. Niestety jeszcze trochę po płaskim i wreszcie upragniony widok morza, trzeba jeszcze zjechać te 400 m w dół. A zjazd nie jest prosty. Typowa serpentyna 100 m po kamieniach , ostry zakręt, 100 m ... i tak w kółko do usranej. Po kilkunastu minutach docieram wreszcie na dół z bolącym kręgosłupem.
Pod koniec bez strzałek, na wyczucie a meta poznana po rozbitych namiotach. Na mecie wiekszość pojawiła się niedawno. Wszyscy porównują liczniki. Ja mam 138. Nasz młody bohater TAC ma dziś rekord 170 przejechane . Już nie pytam dzisiaj czy trudniej niż w alpach.
Jutro ma być już łatwiej więc orgi przesuwają start na 9. Żartujemy sobie wszyscy, że jako atrakcję chcą nam zrobić nocny etap. I jeszcze ten nocleg na plaży przy szumie fal i świetle księżyca. Jest atmosfera. Szkoda, że wszystkie rzeczy mokre i znowu nie zdążyłem ich wysuszyć. Suche śpiwory w dalszym ciągu jednak dostępne.
Etap III
Krótki etap, start miał być o 9, ale nie ma Startujemy dopiero o 9.30. Cholera, znowu pewnie nie wysuszę swoich rzeczy. Poza tym, po co opóźniać start jeśli i tak musimy wstać wcześniej aby spakować wszystkie rzeczy.
Na początku jedziemy szybciej. Co tam myślę sobie trochę ekstrawagancji nie zaszkodzi a i pokazać się też trzeba. W pewnym miejscu orgi zawiesiły odwrotnie tabliczki wskazujące drogę i ci pierwsi wylądowali na plaży zamiast na właściwej drodze. Wyprzedzają nas trochę wkurzeni a mnie już nic nie przestaje dziwić w tym wyścigu. Wreszcie jakieś znajome akcenty. Pojawiają się skały i trzeba zejść i prowadzić rower. Później wąwóz, sesje zdjęciowe i jedziemy dalej. Trochę odstałem przez te zdjęcia i znowu jadę sam. Za mną tylko Austriak. Widać, że to ściganie z pierwszego etapu nie wyszło mu na dobre i przeżywa kryzys. Dzisiaj wycofa się z wyścigu. Utwierdza mnie to jeszcze o słuszności obranej taktyki.
„wreszcie” robi się upalnie. Uzupełnianie płynów to podstawa. Dla ułatwienia gdy w pobliżu jest ujęcie wody rysują nam literkę w na asfalcie. Uzupełniam bidony i jadę dalej. Tak w ogóle dzisiejszy etap zyska miano morsko-plażowego. Tego jeszcze nie było, ale jedziemy cały czas nad morzem. Nagle strzałki kończą się na plaży a ja trafiam między leżakujących niemieckich turystów. Pokazują mi drogę, gdzie jechali wcześniej bo strzałek oczywiście nie ma. Zatrzymuje się na chwilę, pożyczam olejek, smaruje moje kolarsko opalone ciało wzbudzając śmiech niemieckich dzieci i jadę dalej.
Zaczyna się podjazd. Tym razem prawidłowo przed podjazdem znaczek bufetu. Co z tego, że jest znaczek ,skoro nie ma bufetu. Kolejna atrakcja, czyżby już do końca bez bufetów myślę sobie, a może coś przeoczyłem. Po prostu może zapadł się pod ziemię.
Cierpię niesamowicie bo muszę podjeżdżać bez wody. Wreszcie zjazd. Jadę sobie te 40 km/ h i wjeżdżam na kolejną plażę. Zatrzymuje się w sklepie, cola (wiem, że nie zdrowa, nie na pragnienie, bardziej na psychikę) jakieś jedzenie i jadę dalej. Pytam się jeszcze właścicielki czy widziała jakiś kolarzy ale odpowiada, że ona tu od niedawna. Jest tylko jedna droga, między skałą a morzem. Jadę. Po 7 kilometrach skrzyżowanie brak strzałek a ja wiem, że się zgubiłem. Ładnie 14 km to w tym wyścigu to co najmniej godzina Godzina w tym wyścigu to niezbyt dużo, pocieszam się i wracam. Na pewno trzeba się pożegnać z dniem regeneracji. Schodzę z roweru i zaczynam go podprowadzać, słysząc jednak jakieś niepokojące dźwięki z tyłu. Okazuje się, że cały dzisiejszy etap jechałem z odkręconym kołem Trzeba uważać na przyszłość. Ładny mechanik. Wczoraj mu dałem do scentrowania tylne koło. A może zakontraktowałem tylko scentrowanie, a o przykręcenie trzeba się było dodatkowo upomnieć.
Na zjeździe przed sklepem odnajduje strzałkę i dziwię się jak można było dać tak słaby znak dla ludzi którzy jadą 40 km/h. Po godzinie docieram do bufetu. Ten się nie zapadł pod ziemię, może więc jeszcze będą w przyszłości. Historyczna wiadomość. Jestem dzisiaj ostatni. Widzisz tę górę. To tam jedziemy a później już tylko zjazd. Nieźle myślę sobie.
Tak w ogóle to ci ostatni nie mają tak źle. Jadą za mną dżipem ,mobilizują do walki, jakieś sesje zdjęciowe, w każdej chwili woda, mandarynki. Fajnie, rodzinnie, bezpiecznie. I tylko ta góra. Okazało się oczywiście, ze najpierw był zjazd do morza, a dopiero podjazd później z drugiej strony niż pierwotnie myślałem. Skromne 15 km podjazdu w trzecim dniu wyścigu nie robi już na mnie żadnego wrażenia. Jest trzeci bufet. Tanja zgubiła kota i pytają się czy mogą mnie opuścić, czy dotrę na metę sam. Ależ oczywiście odpowiadam, życie kocie ważniejsze od ludzkiego i szykuję się już tylko na ostatnie podejście. Było 15 km podjazdu, jest nagroda 15 km zjazdu. Tym razem w większości po asfalcie, kapitalnie z widokiem na morze. Próbuje wyprzedzić samochód który wlecze się niemiłosiernie . Niestety greccy kretyńczycy to nie są cywilizowani kierowcy. Muszę się do tego przyzwyczaić Chłopina zajeżdża mi drogę. Niebezpiecznie ale nie daję za wygraną, jestem szybszy i wreszcie wyprzedzam go na zakręcie i docieram na metę. Ostatni. Wczorajsza przewaga nad Niemcem 2,5 godzin stopniała już do półtorej.
Wieczorem kolacja. Oczywiście nikt mi nie mówi, że w restauracji z widokiem na morze gdzieś dalej w centrum i zostaję sam w hotelu myjąc rower. Cudem dowiaduje się od właściciela gdzie to jest. Gdy jesteśmy w środku oczywiście nikt nie mówi , że dzisiaj trzeba płacić za napoje i następnego dnia przed startem muszę oddać jakieś pieniądze.
Etap IV
Dzisiaj do przejechania 100. Rano znów spóźniony start, znowu wszystko będzie mokre. Rozmowa z jednym z orgów, który w nocy malował strzałki. Ten podjazd, który macie dzisiaj do zaliczenia nie ma sobie równych. Jest coś niesamowitego a ja dowiaduje się, że nawet mieli problemy z podjazdem dżipem. W świetle księżyca wszystko wyglądało podobno czadersko. Nie ma to jak rozmowa z dobrym psychologiem sportowym przed startem.
Swoją drogą to organizacyjnie mają trudności. To nie karpatka. Tutaj muszą być strzałki W dzień obsługują bufety, inne sprawy a w nocy jeszcze muszą malować strzałki.
Tak w ogóle to jestem jeszcze w szoku bo okazuje się , że ci ludzie to ochotnicy i nie biorą za to pieniędzy. A jeżeli nie biorą pieniędzy to nie są zainteresowani dobrą organizacją. Wszystko układa się w jakąś całość.
Zmienili technikę strzałkowania. Nowe strzałki są już czerwone i większe i muszę przyznać, że jedzie się wyśmienicie. Pierwszy bufet i trafiam wreszcie na obiecywany podjazd. Kolejny kryzys bo upał dzisiaj totalny.. Dramat. Ta góra jest inna niż wszystkie dotychczasowe. Było w miarę płasko i nagle wyrosła z ziemi pokazując wijące się serpentyny. W połowie góry woda. Już nauczyłem się i biorę jeszcze dodatkowe pół litra do kieszonki. Tak w ogóle to nie lubię mieć nic na plecach. To kreta nic ciepłego nie trzeba tyko kurtka, żeli nie mogę bo nie mam.
Wreszcie na górze. Widoki niesamowite, bufet, na bufecie ciekawe zjawisko, bo sami autochtoni, a bufet zaopatrzony lepiej niż zwykle. Czyżby sława wyścigu dotarła do wszystkich mieszkańców Krety. Nie, przekonuje się, że to wszystko przez to , że za chwilę trudny technicznie odcinek i orgi chcą mieć zdjęcia. To nie Transcarpatia. Tutaj wszyscy mają prawo do zdjęć i staram się wypaść jak najlepiej bez sensu nie dbając o własne bezpieczeństwo. Był podjazd według wszelkich prawideł powinien być zjazd. Niestety zjazd zamienia się w zejście a ja czuje się znowu trochę jak w domu bo pojawiają się korzenie, kamienie. Powoli tracę wysokość którą zdobywałem jeszcze pół godziny z takim trudem. Droga zamienia się w kamienisty potok, a raczej coś co jest potokiem ale nie o tej porze roku. Idę po kamieniach i powoli pojawiają się turyści piesi, co na tym wyścigu stanowi naprawdę atrakcję. Zawsze jest tak, że znikamy na 8 godzin , jedziemy z daleka od cywilizacji i tylko od czasu do czasu przemknie jakiś autochton na osiołku, albo przejedzie się przez opuszczoną wieś, gdzie średnia wieku mieszkańców przekracza spokojnie 60 lat. Nie widać jednak obiecanego Sępa. W końcu hasło wyścigu to zdobądź sępa. Cały czas trzeba jednak uważać. Dzisiaj o mały włos nie przejechałem wylegującego się na słońcu węża. Nie dochodzą już czy jadowity czy nie, ale naprawdę klimaty i tereny zrobiły się jak na afrykańskim filmie przyrodniczym. Jeszcze tylko zebry i żyrafy i będzie Safarii.
Trochę mnie zaniepokoili ci turyści i okazało się że miałem rację kończy się wąwóz a nie ma strzałek. Te które były też czerwone, ale chyba namalowane przez kogo innego. Kolejna ważna prawda życiowa zdobyta.
Chyba się zgubiłem. Jestem na polanie. Pytam jeszcze ludzi czy nie widzieli bikerów i słysząc negatywną odpowiedź wracam. Rower na plecy i idę. Okazuje się że jestem na szlaku pieszym który przez przypadek też pomalowany jest na czerwono. Wreszcie odnajduje właściwą strzałkę. Podejście jest jeszcze gorsze niż to poprzednie. Docieram na polanę. Okazuje się oczywiście, że na tą samą na której byłem pół godziny temu. Krew mnie zalewa, ale cóż. Do zgubień zdołałem się już przyzwyczaić. Najgorsze, ze nie było żadnego nagrodowego zjazdu, a tu znowu podjazd. Jest coraz gorzej. Nerwy przez zgubienie, upał brak wody, tradycyjnie podjazd po którym następny podjazd powodują że czuje się coraz gorzej. Znowu kryzys. Ten jest już taki, że nie mogę jechać. Schodzę z roweru i ut idę. Dopiero po jakimś czasie zauważam, że właściwie to się płasko zrobiło i wsiadam na rower. Nadjeżdża jakiś samochód. Pokazuje na pusty bidon i wiktoria. Dostaje półtoralitrową butelkę. To nic, że temperatura wody chyba z 50 stopni. Ważne, że jest. Zaczynamy rozmawiać, a właściwie oni zaczynają gestykulować. Co się dzieje, bo oni stoją a gdy widzą, że ruszam gestykulują coś mocno nie dając mi iść do przodu. Stoję i słucham ich pół minuty nic nie rozumiejąc. Wreszcie jest - międzynarodowe słowo dynamite, a ja zaczynam już rozumieć. Droga chwilowo zamknięta. Budowlańcy wysadzają skały. No nie, tego już za wiele. Rozumiem jechać wolno z uwagi na kryzys, zgubić się – w tych przypadkach traci się czas, ale stać bezczynnie słuchając głośnych wybuchów to już przesada. Do dzisiejszego czasu dochodzi jeszcze pół godziny czekania na wysadzenie skał.
Dojeżdżam wreszcie do ostatniego bufetu. Pytają się oczywiście dlaczego tak późno. Ale słyszeli wybuchy i mają radochę. Ja wręcz przeciwnie, ale nie wiem, że dzisiaj to jeszcze nie koniec przygód.
Do mety podobno jeszcze tylko 20 km, tylko bo został już sam zjazd. Pierwsze 10 zrobione w kilkanaście minut, Asfalt, serpentyny, a ja żegnam się z ośnieżonymi szczytami na Krecie. Jadę szybko, mijam jakiś znak, że za ileś metrów skręt w lewo. Rozglądam się uważnie, ale na najbliższym skrzyżowaniu nic nie ma żadnych strzałek, nie ma też później. Jest tylko asfalt, a więc coś co było już praktykowane nie raz podczas tego wyścigu. Zjeżdżam kolejne 7 km zjazdem porządnym z serpentynami i dopiero gdy wjeżdżam do miasta czuję, że jest coś nie tak. Po raz pierwszy w tym wyścigu wyciągam telefon i dzwonię do Markusa. Faktycznie okazuje się, że trzeba było skręcić wcześniej. Pytam się gdzie strzałka na skręcie. Odpowiada, że nie ma. Fajnie myślę sobie i rzucam mu parę ferfluchtenów. Kolejny gwóźdź do czasowej trumny dzisiejszego etapu. Zjazd i wjazd zajął mi ponad godzinę. Podczas wjazdu spotykam wracających orgów. Rzucam mięsem, dobrze że po polsku, bo nie rozumieją. Chociaż z drugiej strony to pewnie spokojnie się domyślają o co chodzi. Mówią w końcu. Asfaltem też możesz jechać, jedź za nami. Wkurzony odpowiadam, że nic z tego. Polish tradition każe jechać wyznaczonym szlakiem. Gdy jestem już na górze zdziwienie bo okazało się, że spotykam jeszcze jednego zawodnika. To najstaraszy ścigant, 65 lat. Oczywiście też nie zauważył strzałki i jedzie w dół asfaltem. Próbuje mu wytłumaczyć, że jedzie źle, jakieś moje tradycyjne „die weg kaput”, czy coś w tym rodzaju. Wreszcie się zatrzymujemy. Dzwoni do orgów z pytaniem gdzie mamy jechać, bo strzałki oczywiście nie udaje nam się znaleźć. Wreszcie każą nam skręcić przy kapliczce i po jakiś dwóch kilometrach odnajdujemy pierwszą strzałkę. Austriak jest zmęczony. Cały etap pokonałem sam, także postanawiam trochę zwolnić tempo aby jechać razem. A może myślę, że po prostu we dwoje będziemy mieli mniejsze szanse zgubienia. Czasami zatrzymujemy się i szukamy strzałek, bo naprawdę w tej części etapu ciężko je znaleźć. Chyba w nocy sodowa im uderzyła od tych pięknych widoków w świetle księżyca i nie zdąrzyli już namalować dobrze strzałek pod koniec etapu. Dzielę się ostatnim batonem i w miłej atmosferze docieramy na metę. Nawet chciałem, żeby wjechał przede mną ale tak zbunkrowali ten finisz, że dopiero zauważyłem ,że ją przejechałem, gdy byłem już sto metrów niżej i zaczęli na mnie krzyczeć. Na mecie wszyscy klaszczą. Słyszeli o moich orientacyjnych wyczynach i przygodzie z dynamitem. Dzisiaj zamiast noclegów w namiocie mamy jeden wspólny pokój do wykorzystania Gdy opowiadam jeszcze szczegółowo o swoich dzisiejszych spowalniających przygodach (???czas wyszedł... Patrze na licznik 18 więcej niż norma. chłopcy wspaniałomyślnie w ramach rekompensaty udostępniają mi pół małżeńskiego łoża. Co za dzień, co za noc. W ramach przyjaźni polsko-niemieckiej dzielimy małżeńskie łoże z niemieckim kolegą bikerem.
Etap V
Z pewną taką nieśmiałością podchodzę do dzisiejszego etapu. Najważniejsze zadanie na dzisiejszy dzień to regeneracja. Cztery wcześniejsze dni dają się we znaki, siódmego dnia czeka mnie etap królewski 150 km, a przecież jeszcze 5 dni ścigania.
Popsuty licznik, raczej może mocno zakurzony kretyńskim piaskiem już do końca (z małymi przerwami) uniemożliwi mi kilometrową orientację na trasie.
Pierwszy uphill spokojnie. Z drugiej strony widać jednak, że góry już niższe. He he. Podjazdy w dniu dzisiejszym nie będą już w przedziałach 10-20 a 5-10. Śmieje się sam w duchu z tych dowcipów.
Do czego to doszło, żeby regeneracyjnym nazywać etap 100 km i 2200 przewyższeń. No może nie do końca regeneracyjnym. Gdy dowiedziałem się na ostatnim bufecie, że 15 minut za mną jedzie ostatni od razy przyspieszyłem. Widać zresztą, że chłopina też miał tego rodzaju informację. Przez chwilę mi mignął gdzieś na dole. Widziałem, że jechał strasznie siłowo i po raz kolejny okazało się, że nie tędy droga. Ta walka dla niego była końcem wyścigu. Rano następnego dnia jego rower był już na przyczepie.
W dniu dzisiejszym 500 minut jazdy. Kto by pomyślał, że takie etapy nazywać będę regeneracyjnymi.
Na całe szczęście dzisiaj nie było zbyt upalnie. To dziwne. Wczoraj na zebraniu Marcus opowiadał, że wjeżdżamy w najcieplejsze miejsca Krety. Statystycznie w całym roku jest 310 dni słonecznych, 30 pochmurnych, a pada tylko przez 16 dni w roku. Postanowiłem jeździć wtedy bez kurtki. W postanowieniu udało mi się przetrwać tylko jeden dzień.
I jeszcze jedno. Te 8 godzin dla mnie zbawienne, bo wrezcie udało mi się wysuszyć moje wszystkie rzeczy. Wiktoria. Od jutra zmieniamy koszulki, a po południu zakładam nowe spodnie. To śmieszne. Wreszcie jakieś przyziemne sprawy. Wcześniej przecież to życie wyścigowe takie przewidywalne. Pobudka o 6, powrót przed kolacją, mycie i dopieszczanie roweru, kolacja, rowerowe dyskusje sen. Takie przewidywalne, ale jakie piękne. Kompletne odłączenie od rzeczywistości. Najważniejsze, że w dniu dzisiejszym został przekroczony półmetek wyścigu, a ja jestem cały i zdrów, ze wspomnieniami. Świetny wyjazd, świetny adventure, a przecież z perspektywy czasu to jeszcze nic. Najważniejsze i najwspanialsze jeszcze przede mną.
Etap VI
Po tych wszystkich morderczych etapach nigdy nie miałem problemów ze spokojnym snem. Dzisiaj jest odwrotnie. Wszystko za sprawą szalejącego wiatru i opadów. A może przyczyna tkwi gdzie indziej? Naczytał się człowiek przed sezonem Biblii. Niespokojny sen to przecież jeden z objawów wyczerpania organizmu, rozmyślam sobie nie mogąc zasnąć i wsłuchując się chyba jednak w wyższe niż zwykle tętno spoczynkowe.
Namioty tradycyjnie rozbite są niedbale. Wcześniej to nie przeszkadzało. Najważniejsze w końcu było aby mieć swój namiot, bo niestety zdarzało się, że rozbitych namiotów było mniej niż chętnych. Obowiązywała wtedy zasada kto pierwszy ten lepszy.
Dzisiaj orgi miały szczęście. Tej nocy zdecydowanie nikt na świeżym powietrzu by nie przeżył.
Jest koło czwarej nad ranem a ja wciąż nasłuchuje szalejącego wiatru. Orgi nie używają śledzi i linek naciągających. Namiot rozbity jest w ten sposób, że położone są zazwyczaj w środku dwa duże kamienie, które powodują, że przynajmniej nie odlatujemy na obiecane spotkanie z sępem. Wiatr wkrada się do środka i budzi niepokój. Co będzie się dzisiaj działo? Pogodowe anomalia potwierdzają się w rozmowie z właścicielem knajpy. Tak jak u nas. Oni też w styczniu zamiast tradycyjnych opadów mieli lato. A teraz. Czyżby statystyka kłamała i trzeba zapomnieć o 16 dniach deszczowych w roku.
Po śniadaniu ruszamy punktualnie o 7.30.Zdołowołem się jeszcze bardziej patrząc jak do przyczepy podszedł Martin, z którym ścigałem się wczoraj i załadował swój rower wycofując się z dalszej walki.
Kilku bikerów nie zaliczyło już jakiś etapów. Ja mam przejechane wszystkie, ale z tych co przejechali czasowo jestem na ostatnim miejscu. Niby przez zgubienia, ale trzeba sobie powiedzieć prawdę, także przez umiejętności. Jest na pewno postęp, jestem zdecydowanie lepszy niż w zeszłym roku, czy naprawdę jednak zrobiłem wszystko, aby jak najlepiej przygotować się do wyścigu.
Wszystkie te czarne myśli powodują, że tempo dzisiaj jakieś słabe, a ja wlokę się na samym końcu. Nikt z gorszych nie zdecydował się dzisiaj na wyjazd w takiej pogodzie. Czyżby wszystkie cztery dni miałbym jechać na szarym końcu. Widzę już pierwszy podjazd i gdzieś daleko wspinających się bikerów. Kilka minut od startu a taka różnica. Nerwy powodują, że wybieram złą drogę, na szczęście widzę gdzie pojechała reszta i wracam na szlak..
Jest jeden pozytyw. Zaczyna działać licznik. Mogę liczyć przejechane kilometry i patrzeć z jaką prędkością się poruszam . Tylko po co, czy ma to sens. Zaczyna się podjazd, a jest taki wiatr, że dla mnie szybko przekształca się w podejście. Normalnie podchodzę z prędkością 5 czasami 4 km/h. Przy tym wietrze licznik nie łapie nawet 3 a ja prawie, że stoję w miejscu. Na szczęście są serpentyny i co druga pokonywana jest z wiatrem. Tracę z oczu ostatniego zawodnika. Przede mną już tylko wolna przestrzeń. Wjeżdżam na górę, krótki zjazd i coraz zimniej. Zaczyna podać. Z tych dotychczasowych opadów ten jest największy. Kryzys, zimno, wiatr, deszcz. Co jeszcze myślę sobie, żeby zwiększyć atrakcyjność wyścigu. Nie wolno myśleć w ten sposób, bo może człowieka pokarać. Oczywiście łapię gumę i muszę się zatrzymać.
Po zmianie trochę się ostudziłem i cały dygocze z zimna . Gdzie się podziało słynne kretyńskie słońce
Po kilkunastu minutach przestaje padać a ja chyba po raz pierwszy cieszę się z podjazdu, który da mi szansę się rozgrzać. No może za dużo te 12 km , ale na górze bufet, a tam zdziwienie, bo widzę jednego z najlepszych w naszym skromnym peletonie. Okazało się, że pękła mu rama. Orgi zachowały się rewelacyjnie. Marcus przywiózł mu swój rower. Będzie mógł zmierzyć się z dzisiejszym etapem. Raczej na pewno nie zdoła już jednak odrobić strat do końca wyścigu. Brak możliwości osiągnięcia wyniku plus rzekomy ból kolana spowoduje, że jutro wycofa się z wyścigu. Ci najlepsi mają jednak przerąbane. Ja na całe szczęście nie mam tego rodzaju zmartwień .Dla mnie ten wyścig to nie jest walka o czas a o przetrwanie. Straty spowodowane zgubieniami i umiejętnościami powodują że walczę już tylko o ukończenie. Może dla ratowania honoru pokarze się na jakimś etapie. Na pewno nie dzisiaj.
Na bufecie rozmawiamy trochę z Tanją. Opowiadam jej o swoim kryzysie ona o swoim bo podobno wśród orgów też jakaś atmosfera nieprzyjemna. Wszyscy doskonale wiedzą, że organizacyjnie trochę ich przerosła ta impreza. A przecież widać, że starają się jak najlepiej i trzeba przyznać, że poprawia się z dnia na dzień. Dzisiaj na bufecie jest spaghetti z warzywami. Taka mała rzecz a cieszy. Ubytki miałem chyba duże bo zjadłem trzy talerze. Trochę z politowaniem patrzą się na mnie autochtoni, ale cóż, najważniejsze, że się zregenerowałem. Kryzys minął, można więc dalej podjeżdżać. A i zjazd przecież pewnie za kilka kilometrów się zacznie. Przestało padać ,ucichł wreszcie wiatr. Od razu widać, że lepsze tempo, bo cały czas utrzymuję kontakt wzrokowy z bikerem na nowym rowerze, a jego umiejętności o niebo lepsze.
Wreszcie wjeżdżam na górę. Teraz tylko zjazd.. Obserwuje strzałki , dzisiaj jeszcze dodatkowo po deszczu wyraźne ślady opon i zjeżdżam. Zjazd jest kapitalny. Nie da się rozwinąć dużych prędkości, ale poprowadzony jest serpentynami po pionowej ścianie z widokiem na morze i jak widać pewnie nad morzem się skończy i wreszcie doczekam się jakiegoś odcinka przy plaży po płaskim. Gdy tak sobie o tym wszystkim myślę nadlatują myśliwce F16. To niesamowite ale lecą równolegle ze mną, później żegnamy się a gdy zawijam serpentyną w drugą stronę słyszę je za plecami i za chwilę znów jesteśmy razem. I tak jakoś tylko nagle zaniepokojenie, że nie widać już śladów opon. Po chwili zastanowienia odpowiedź przecież już od dawna nie pada także wszystko wyschło. Strzałek nie ma ale być nie musi, bo droga jest tylko jedna.
Po 16 km jestem nad morzem. Jest jakieś gospodarstwo , kończy się droga, a jedyna droga odwrotu to ta, którą przyjechałem. Znowu się zgubiłem. Są jednak zgubienia i zgubienia, a to jest totalne . 32 kilometry do nadrobienia przy 130 km etapie to nie mało (dobrze, że w tym czasie nie widziałem różnic wysokości bo zjechałem równe 1000 m w dół). Psycha siada totalnie. Jutro miał być przecież etap królewski, a ja dodatkowo taki sam mam zrobić jeszcze dzisiaj. Poranny kryzys niby zażegnany ale szybko może przecież wrócić. Na szczęście nie mam wyjścia, droga jest tylko jedna. Może znalazła by się druga. Na podwórku stoi samochód. W środku kluczyki. Zostaqwić kartkę, wziąć auto, wjechać na górę i zostawić samochód
W tego rodzaju przypadkach, wiadomo najlepsze są aspekty psychologii sportu. W sumie to na psychikę podczas ścigania nigdy nie narzekam. Nigdy nie mam problemy z wjazdem na druga pętle a i faktycznie im cięższe warunki tym czuje się lepiej. Nie lubię jeździć na bardzo wysokim tętnie, ale to akurat na tym wyścigu mnie nie grozi.
Nie wiem czy to dobrze ale zaczynam myśleć sobie o bohaterach narodowych: Kmicic, Wołodyjowski, oni na pewno by się nie poddali. Po chwili zastanowienia na patrona podjazdu wybieram Wokulskiego . Żadne patriotyczne zrywy, ale tylko systematyczna praca zaprowadzi mnie na szczyt.
Nawet dobrze mi zrobiła ta zmiana na kondycję. Łapie temp o podjeżdżam. Wszystko widać teraz jak na dłoni. W połowie góry widzę więcej śladów opon. A więc tak jak myślałem nie tylko ja się zgubiłem. Dlaczego jednak miałem kryzys właśnie dzisiaj rano. Przecież w przeciwnym razie spotkałbym ich podjeżdżających na trasie.
Wreszcie upragniony szczyt. Na górze straceń straciłem dzisiaj 3,5 godziny.
Patrzę na strzałki. Pojechałem dobrze. Trzy czerwone strzałki wskazują na prawo. Podchodzę kilka metrów drogą prosto i ... zdziwienie znajduje dwie kolejne strzałki poprowadzone w drugą stronę. Co jest myślę sobie i szukam jeszcze tabliczki. Niestety wracali już samochodem i zdjęli tabliczkę także nie wiem jaki kierunek wskazywała. Ładnie myślę sobie. Wyciągam aparat żeby sfotografować to zjawisko.
Dosyć tych dowodów. Trzeba przecież jechać. Jest szansa, że na metę dotrę jeszcze przed nocą. Zaczyna się zjazd. Jak na złość akurat na tym strzałki wymalowane są co kilkaset metrów. Niestety już do końca nie uda się wychwycić inwencji twórczej strzałkowiczów.
Zjazd bardzo przyjemny, ale powoli zaczynam umierać z pragnienia. Wody nie uzupełniałem od ostatniego bufetu. Zatrzymuje się przy jakimś strumieniu i pobieram wodę. Trochę mętna po tych opadach, ale dobre i to . Może wkrótce będzie coś lepszego . Mam szczęście bo pojawia się jakaś wieś. Od razu zatrzymuje się przy tawernie. Wchodze do środka. Jest sprite, cola i jakieś nieznane butelki, pewnie z alkoholem. Cola dzisiaj nie wskazana, wybieram sprita. Pierwsza butelka, druga, trzecia, czwarta. Chyba jednak nie wąsko się odwodniłem. Bufetowy raczej czegoś takiego w życiu nie widział. Z tego szoku za 4 butelki policzył tylko 1 euro. Uzupełniam jeszcze bidony i w drogę.
Znowu trochę zjazdu. Potem łagodny podjazd Mijam samochód, który gdy zobaczył, że jadę w stronę gór zatrzymał się z piskiem opon. Właścicel znał angielski: „człowieku gdzie jedziesz to niebezpieczne.
Nie wiem o co chodzi, ale odpowiadam, że przyjechałem się ścigać. A jak tak to sobie jedź i odjechał. Trochę mnie zdziwiła ta sytuacja. Pierwsze skojarzenie to dynamit. Może znowu wysadzają drogę. Jadę dalej. Zaczyna się coraz większy podjazd, mijam jeszcze małą wioskę i czuję, że znowu wjeżdżam w wysokie góry.
Niestety zaczyna padać.
Deszcz na razie jest mały. Odnajduje porzuconą przyczepę, kładę się pod nią i postanawiam wreszcie zadzwonić do orgów i zapowiedzieć, żeby czekali na mnie na bufetach i tak w ogóle, że żyję, ale co to za życie jeśli jest szansa, że kolację zjem dopiero jutro na śniadanie.elefon odbiera Patryk.
Slavo spokojnie podaj gdzie jesteś ,przyjedziemy cię odebrać
Człowieku odpowiadam, jakie odebrać. Przyjechałem tutaj aby skończyć ten wyścig.
Jeszcze tylko parę słów o zgubieniu ale wnioskuje, że dostali już ostry opr. nie tylko ode mnie i trochę odpuszczam.
Czekam na koniec deszczu. Niestety minęło kilkanaście minut, ale zamiast końca zaczyna się regularna kretyńska burza. Dopiero teraz patrzę na niebo i odnajduje wreszcie odpowiedź na pytanie jakie niebezpieczeństwo miał na myśli Grek jadący samochodem. Temperatura spada o jakieś 10 stopni, moja przyczepa powoli zaczyna przeciekać. Nie mam już jedzenia, jest tylko woda a ja patrzę na błoto, zegarek i zbliżający się nieubłaganie wieczór. Niestety nie mam szans, tego etapu już nie skończę. Żegnaj główny celu, wyścig nie zostanie ukończony i nic z tego, że nie poczuwam się do winy.
Teraz już tylko musze zjechać do ostatniej zapamiętanej wioski, sprawdzić jak się nazywa, zadzwonić i czekać, aż przyjadą po mnie samochodem. Cały czas intensywnie pada, błoto niemiłosierne, także ledwo utrzymuje równowagę. Wreszcie jest wieś. Opustoszała totalnie. Ukrywam się pod mostkiem chcąc zadzwonić. Niestety na dole nie ma zasięgu
Scheise .... wyrywa mi się na całe gardło. Bo widzę jeszcze dodatkowo, że kończy się już bateria. Cały mokry zaczynam podjeżdżać pod górę. Po kilkuset metrach schylam się i dzwonię. Proszę o pomoc, ale z tych całych nerw zapomniałem zobaczyć jak nazywa się moja miejscowość. Za chwilę muszę zadzwonić jeszcze raz. Zjeżdżam znowu na dół modląc się , żeby tym razem nazwy na tablicach były dwujęzyczne. Wiktoria. Kolejny telefon, Patryk odnajduje miejscowość i obiecuje, że wysyłają za chwilę samochód. Kompletnie przemoczony staram się znaleźć jakąś tawernę , ale niestety moja wieś wyludniona. Przy jednym z domów widzę jakieś otwarte drzwi. Podchodzę bliżej i radość. Znalazłem otwarty kurnik. To nic, że warstwa zapachowa nieodpowiednia. Ważne, ze sucho. Ciepło jednak nie jest. A może jest tylko jestem już taki przemoczony, że tego nie czuje. Najgorsze to stać tak bezczynnie. Postanawiam robić pompki. Co kilka minut jedna seria pozwala się trochę rozgrzać. I nie myślę już sobie co sądzą na mój temat dwie starsze babcie, które przechodzą co jakiś czas, spoglądając na mnie jak na jakieś zjawisko kosmiczne. Dogadać się z nimi na pewno nie dogadam.
Samochód przyjeżdża po półtorej godzinie. Trochę się denerwuje, ale gdy z mojej góry zjeżdżamy serpentynami pół godziny a rozgrzane hamulce piszczą jak bydło w rzeźni wszystko staje się jasne. Nie wracamy jednak do bazy. Musimy zajrzeć jeszcze na ostatni bufet. Gdy już tam jesteśmy łatwo daje się zauważyć, że coś pękło. Patryk nie odzywa się wcale, Tanja kłóci się z Marcusem. Wsiadamy do ich vana i zaczynamy jazdę. Chcę rozładować tą złą atmosferę, chociaż sam jestem zdołowany. Opowiadam o kurniku, ale widze, ze osiągnąłem odwrotny efekt. Patryk wreszcie się odezwał, zaczyna mnie przepraszać.
Człowieku, mówię właśnie o coś takiego mi chodziło. W życiu piękne są tylko chwile ,a tych dostarczyliście przecież podczas wyścigu aż nadto.
Trochę się uspokoili, ale tylko trochę. Zaczyna się flower power. Tanja włącza ulubionych regałowców, a ja słucham sobie znanego z pierwszego dnia shalom, shalom salem malejkum i daje się oczarować muzyce i zachodzącemu słońcu w górach. Później już następny utwór. Tanja zaczyna śpiewać „wszyscy jesteśmy równi, czy to biali czy czarni. Czarnoskóry Patryk nuci też coś pod nosem, a ja wpadam w niesamowite klimaty, bo coś takiego to mogłem przeżyć, ale w kinie podczas jednej z moich ulubionych scen filmowych przy Tiny dancer na Almoust famous.
Wreszcie docieramy na kolacje. Z wiadomych względów dzisiaj przed jedzeniem nie wezme prysznica i przyznam, że czuje się niezbyt komfortowo. Mieszanka potu, kurnika, wilgoci to nie jest to. Widzę, że wszyscy patrzą na mnie jednak z uznaniem. To dobrze. Rozmowa z Nicolausem, który wyjaśnia mi, że ponad jedna trzecia wybrała złą drogę. Tylko ja jednak pojechałem na sam dół.
Orgi mają duży problem ,bo niektórzy z tych co się zgubili walczą o pierwsze miejsca. Słyszę też o możliwości weryfikacji lub anulowania wyników. Decyzja ma być podjęta na zebraniu jutro rano w trakcie śniadania. Niesamowite. Jest więc szansa, że jadę dalej. Czy przez noc zdołam się jednak zregenerować. A zmęczenie i przemoczenie daję o sobie znać. Wreszcie zauważają to orgi, załatwiają mi herbatę z miodem (niestety zimną) i szybko odwożą do hotelu gdzie mogę wreszcie wziąć ciepły prysznic. Dwie polopiryny i sen. Pytają jeszcze czy jutro startuje, ale widząc moją mine pytanie zostaje wycofane, bo jestem tak nabuzowany, że gdyby było można wystartowałbym już za pięć minut. Szczególnie, że wreszcie przyjechały obiecane żele i od 7 etapu kryzysy energetyczne już raczej nie grożą.
A co się stało ze strzałkami ? Na to pytanie poznamy odpowiedź na sądzie ostatecznym. Faktem jest, że było kilka strzałek w innych kierunkach. Orgi początkowo twierdziły, że pasterz przekręcił tabliczkę, ale zdjęcia stanowią nie podważalny materiał dowodowy i trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś ze sobą celowo woził farbę w sprayu. Dopiero, gdy pokazałem je przestali zwalać winę na posterzy. Według mnie jedna strzałka była już namalowana wcześniej przez kogoś innego, może właściciela rancza na dole. Pozostałe najprawdopodobniej ktoś celowo zmienił kamienie, ale czy to prawda i kto to zrobił, czy miejscowy, czy któryś z zawodników pozostanie już do końca tajemnicą. Od dzisiaj przestaję się śmiać z Arniego i jego mapy, bo gdybym ją miał na pewno nie zjechałbym drogą która kończy się po 16 km tysiąc metrów niżej na plaży.
Etap VII
Scheise, scheise, scheise, trzask otwieranych drzwi, pisk opon i odgłos odjeżdżającego samochodu. Nie, to nie niemiecki film kryminalny śni mi się dzisiejszej nocy. To nie sen, żadne majaki spowodowane wczorajszym wyczerpaniem, to rzeczywistość .Tego rodzaju odgłosy odchodzą z namiotu obok.
Tanje złapał atak histeri, kłóci się z Marcusem, do kłótni dołącza się jeszcze jedna osoba. Mój brak znajomości języka nie pozwala mi zrozumieć o co chodzi, ale czuje, że jest nie wesoło. Krzyk Tanji przeradza się w histeryczny płacz wreszcie jednak ucicha i daje się zasnąć. Chyba jednak nie na długo. Budzą mnie światła podjeżdżającego pod namiot samochodu. Z auta wysiada Marcus, który wrócił prawdopodobnie po kilkunastu minutach. Może chcą się pogodzić. Niestety kłócą się jeszcze bardziej.
Co to będzie, myślę o sobie. Przede mną najtrudniejszy etap, a tu do wczorajszego zmęczenia dochodzi jeszcze nieprzespana noc. Dobrze chociaż, że ciepła kąpiel i polopiryna pomogły chyba zwalczyłem przeziębienie. Po jakimś czasie udaje się wreszcie zasnąć. Rano, nie wyspany wychodze z namiotu. Śmiejemy się wszyscy i bez tej naszej znajomości języka i możliwości porozumiewania się wiemy o co chodzi. Nie tylko ja jeden nie spałem dzisiejszej nocy. Idziemy na śniadanie. Wiadomości nie są dobre. Start ma być opóźniony. Nie dość, że do pokonania najtrudniejszy etap to jeszcze nie zacznie się punktualnie. Marcus chyba za punkt honoru uczynił sobie jak największe podniesienie kultowości dzisiejszej trasy. Opowiada o dystansie, trudności etapu, tym, że jego fragmenty poprowadzone są przez tereny gdzie specjalnie załatwili śmigłowiec w pogotowiu bo w razie czego nie da się ściągnąć ludzi samochodem. Tak sobie słucham tłumaczenia Nicolausa bo oczywiście na angielski już nam nie tłumaczą. A co z wczorajszym etapem?
Decyzji nie ma. Nie będzie dzisiaj dyskusji, nie będzie decyzji na temat czasów. Nie znam niemieckiego, ale wiem przecież, że na zebraniu , które miało być poświecone wczorajszemu etapowi nie padło na ten temat ani jedno słowo.
Powoli zbliża się już dziewiąta i wreszcie startujemy. Dlaczego akurat dzisiaj z opóźnieniem. Czy uda mi się zdążyć przed zmrokiem, bo z samą jazdą nie mam dzisiaj żadnych problemów. Cały wczorajszy dzień spowodował, że fizycznie czuje się dzisiaj doskonale i tak sobie myślę, że potrzebny był tego rodzaju wstrząs. Jadę na maxa, chociaż nie wiem czy jestem w wyścigu czy nie. Najważniejszy jest jednak honor. Ojczyźnie wstydu przynieść nie mogę i muszę się dzisiaj pokazać. Jadę jak sobie wyliczyłem na 12 miejscu, pozycji która nigdy nie była w moim zasięgu. Powoli zaczynamy wspinać się na pierwszą górę oglądam się za siebie, w dole widzę trzech, ale są tak nisko, że wydaje mi się, że pobłądzili gdzieś na asfalcie. Dzisiaj ścigam się z Amerykaninem (tym od tabletek) i musze przyznać, że całkiem nieźle mi to idzie i mam satysfakcję, że chociaż przez chwilę jestem w stanie dorównać najlepszemu w swojej kategorii w USA, to nic, ze weteranów.
Carl jest bardzo ciekawym zawodnikiem. Ma 62 lata, jest już na emeryturze, a jako główne zajęcie wybrał sobie uczestnictwo w wyścigach wieloetapowych. Cały rok jeździ z kontynentu na kontynent, szukając wciąż nowych przygód, a wieczorami można wysłuchiwać jego wspomnień i opowieści.
Krótki zjazd po kamieniach i wyprzedzam jeszcze dwóch, którzy złapali gumę. Co się dzisiaj dzieję. Wreszcie mam okazje uczestniczyć w wyścigu widząc wiecej starujących. A jest dużo plusów. Mobilizacja a i zgubić się trudniej przy wiekszej ilości osób. Chyba dobre te tabletki amerykanina bo zauważyłem, że łyknął jedną i ucieka mi na jednym z podjazdów. Kryzysy energetyczne dla mnie to też już przeszłość. Na bufetach żele, batony energetyczne, wszystkiego w bród dla odmiany wciskają nawet na chama.
Strasznie kamienisty ten etap. Dojeżdżam do (sorry man) mojego scheise. Dzisiaj nieszczęśnik przeciął oponę i złapał już kilka gum. Pokazuję ogromną dziurę i komicznie jak guma balonowa wystającą dętkę. Czy przeżyję dzisiejszy etap – nie wiadomo. Trzeba jednak myśleć głównie o sobie. W niczym mu nie mogę pomóc. Nie oddam mu przecież swojego roweru.Zaczyna trochę padać, ale nie zatrzymuje się i jadę dalej docierając wreszcie do drugiego bufetu. Trochę mnie zdziwił Patryk, ze jestem podobno na końcu na 14 miejscu. Kiedy mnie wyprzedziła jakaś dwójka, ani razu się przecież dzisiaj nie zgubiłem. Może po prostu coś pomyliłem na starcie. Ważne jest co innego. Co stało się z pozostałą 10-tką. Kilku wiadomo, nie wyjeżdżało na wszystkie etapy, ale widać, że nie ma jeszcze co najmniej czterech innych. Czy coś się stało, czy zrezygnowali po prostu z wyczerpania a może nie widzieli dzisiaj szans dotarcia na metę przez opóźniony start i te wszystkie burzliwe wydarzenia ostatniej nocy.
Zaczynam myśleć o tym wszystkim nie potrzebnie się denerwując. Jestem w połowie etapu po 6 i pół godzinach jazdy, w sumie to wjechałem na górę, na końcu czeka mnie 20 km zjazd. Przy obecnym tempie jeżeli nic się nie stanie Są więc szanse na dotarcie na 22, po 13 godzinach jazdy. Ciemno robi się o 21.30. Cholera właśnie teraz widać jak przydałby się dzisiaj ten wcześniejszy start. Nie ma zmiłuj. Choćby w środku nocy, ale dojadę. Opuszczam Patryka i zaczynam jazdę. W międzyczasie rozpadało się już na dobre, a ja wjeżdżam w jakieś nowe nieznane dotąd krajobrazy. Kończą się kamienie, które tak bardzo utrudniały dzisiejszy etap. Wjeżdżam na piaszczyste tereny. Pada już totalnie, a ja po raz pierwszy w tym wyścigu mam okazję zaznajomić się z kretyńskim błotem. Po tej godzinie opadów błoto jest już wszędzie.
Nie to nie jest na pewno słynne bieszczadzkie błoto. To jest jakieś inne. Kolor czerwono-piaskowy ale nie ta cecha wyróżnia go od naszego. Podstawowa różnica to kleistość. Nasze odpada w miarę szybko z roweru i w sumie to po drobnych zabiegach kosmetycznych można jechać dalej. To tutaj jest jakieś inne. Przyczepia się do roweru, nie chce spadać przyciągając wciąż nowe pokłady. Zsiadam z roweru, zaczynam prowadzić maszynę ale nie mogę. Opony zwiększyły swoją objętość o kilkanaście centymetrów i wszystko blokuje się przy hamulcach. Co chwila staje i myję je w stojących kałużach. Wreszcie zjazd. Jest tak ślisko, ze po dwóch groźnych upadkach zsiadam i zaczynam prowadzić rower. Później wsiadam chcę jechać a tu nic. Naciskam na pedały, ale właściwie stoję w miejscu. Słyszę jak wszystko niemiłosiernie się ociera. Spoglądam jeszcze na cały brązowy łańcuch i nie dziwie się już, że nie ma możliwości jazdy. Wreszcie genialny pomysł. Rower na plecy i marsz. Może zaraz się skończy trudny odcinek. Nic z tego od ostatniego mycia rower zwiększył swą wage o jakieś 20 kg. Myje go jednak jeszcze raz i na plecy. Wszystkie te przygody kosztowały mnie już jednak sporo sił i szczególnie przy zejściach zaliczam kolejne dzwony. Nie mogę zjeżdżać, nie mogę podprowadzać roweru, nie mogę jechać po płaskim.
Niestety nadchodzi taka chwila, że trzeba się poddać. Straciłem już tyle czasu, że nie ma szans dotarcia na metę. Lepiej jednak dać odpocząć ekipie ratunkowej ze śmigłowca. Najważniejsze, że pomimo tych wszystkich przeciwności nie poddałem się dzisiaj i wyjechałem na trasę. Wkurzam się jeszcze bo da się wszystko zwalić na orgów .Gdyby puścili wyścig wcześniej akurat zdążyłbym przed deszczem i przeżył ten najtrudniejszy odcinek. Gdyby, gdyby tych pytań można by mnożyć jeszcze tysiące. Gdybym lepiej wytrenował organizm też by nie było problemu. Czas wziąć się w garść. Trzeba dzwonić do orgów po pomoc. Pytam się czy wrócić na ostatni punkt kontrolny czy iść do przodu. Umawiamy się, że mam się zatrzymać w tawernie w najbliższej wsi. Zaczynam dwugodzinny marsz, może raczej coś co przypomina marsz, stopniowo jednak błoto ustępuje. Obserwuje jeszcze ślady opon. Widać dobreze, ze większość miała szczęście, a tylko pięciu przeżyło (lub nie ) największe błoto. Po tych 8-10 km widzę wreszcie zabudowania, znajduję tawernę, zamawiam obiad, wysyłam sms, że dotarłem i zaczynam myć rower. Żal mi strasznie mojego przyjaciela bo przykatowałem go totalnie. Rama czysta zabieram się za przednie koło i ..... w całej okazałości ukazuje mi się totalnie pęknięta obręcz. A więc jednak. Stało się to co wszyscy podejrzewali. Sfatygowana obręcz nie wytrzymała, pękając w kilku miejscach. Najgorsze jest to, że przed wyjazdem o tym wiedziałem. Wiedziałem też, że na Krecie nie ma błota i wiem, że gdyby nie ten feralny odcinek to przeżyłaby jeszcze do Karpatii. Błota miało nie być.
Załamany totalnie, trochę zły na siebie, że w ten sposób kończę wyścig zamawiam pierwszego mythosa. Dobre to greckie piwko i nie poprzestaje tylko na jednym. Szczególnie, że pozwala zapomnieć o trudach dzisiejszego dnia a w ogóle to przyjemnie nam się rozmawia z właścicielem. Trzy godziny to jednak trochę za dużo. Czyżby mieli problem ze ściąganiem innych z trasy myślę sobie gdy wciąż nie ma samochodu. Wreszcie dzwonię do Tanji i zdziwko mnie ogarnia bo okazuje się, że Marcus czeka na mnie w tawernie z amerykaninem. Czyżby mój sms nie dotarł? Przyjeżdżają wreszcie pod moją tawernę a ja się pytam Carla co się stało. Pokazuje na stojącego na przyczepie błękitnego Elswortha i tylne koło bez kilku szprych. Nie musi mi tłumaczyć jak to się stało. Obaj wiemy, że w okreśonym miejscu znaleźliśmy się w najgorszym z możliwych czasie. Ale będą wspomnienia. Dyskutujemy sobie zawzięcie a łatwiej nam prowadzic dyskusję bo widzę, że chłopina też sobie trochę popiwkował i gadatliwy strasznie. Najpierw jeszcze pretensje, dlaczego nie zadzwoniłem czekają przecież trzy godziny. Pyta się jeszcze ile ja czekam. Nie chcąc już ich denerwować odpowiadam, że godzinę, chociaż wiem, że na trasie byłem kilkanaście minut za nim. Rozmawiamy też o wczorajszym dniu, o tym kto mógł przełożyć strzałki. Jako weteran wielu wyścigów zna mnóstwo przypadków sabotażu wśród zawodników.
Jeszcze tylko gdy docieramy do miasta zatrzymujemy się przy sklepie rowerowym . Nie ma niestety koła ,bo oczywiście chcę jechać dalej. Musimy jeszcze czekać na jednego zawodnika. Król wszystkich etapów zbiera dzisiaj swoje żniwo. Jeden z jadących prosto z trzeciego punktu kontrolnego zamiast na trasę został zawieziony w stanie wyczerpania do lekarza.
Wreszcie docieramy do restauracji. Wszyscy już zjedli. Gdy wchodzimy burza oklasków bo wszyscy słyszeli co się stało i wiedzą co przeżyliśmy. Na polanie mieli szczęście i wylądowali nieco wcześniej. Gdy zajadamy sobie ze smakiem przywożą jeszcze jedngo. To on jest największym bohaterem dzisiejszego dnia. Był ostatnim ,któremu udało się pokonać błotne tereny, a że stracił jeszcze półtorej godziny na naprawę opony jego dzisiejszy czas to ponad 12 godzin. Pokazujemy sobie nawzajem zdjęcia zastanawiając się czyj rower był najbardziej ubłocony. Czas jednak iść spać, a hotel daleko od restauracji. Dla mnie już po wyścigu, bo koło które mi obiecywał parę dni temu Marcus nie będzie mogło być moje bo przyjechał do nas dziennikarz z Focusa, który ma napisać artykuł o Transcrecie. Jutro wypoczywam, co zrobić myślę sobie, bez przedniego koła nie pojadę.
Dzisiejszy nocleg jest w ekskluzywnym hotelu. Oczywiście w namiotach, które pozwolili rozbić przy plaży. Widok jest niesamowity. Trzy namioty, bo więcej nie ma rozłożonych, kto się nie zmieścił pod palmami w śpiworze, wszędzie porozrzucane graty i ... kulturalni niemieccy turyści, siedzący w restauracji obok przy zapalonych świecach i lampce wina. Jak dobrze, że jestem po tej stronie frontu, w tym miejscu w którym się znalazłem. Leżenie na plaży zostawię sobie jak skończę siedemdziesiątke, bo po Walterze widzę, ze w wieku 65 lat też można nieźle rowerować..
Usypiam bez problemu trochę się zastanawiając co jutro będę robił, czy organizm nie przeżyje szoku przestawiając się na odpoczynek po takim wysiłku.
Etap VIII
Rano jak na wczasach, śniadanie, autokar już czeka, turyści jadą na wycieczkę. Ja nie jadę. Ani na autokarową ani niestety na moją kolejną walkę. Oddaje rower mechanikowi, który zawiezie go do przyczepy i przy okazji zmieni klocki po wczorajszym etapie.
Co dzisiaj robić, zastanawam się. Chyba wezmę książkę i pobęde na którymś z bufetów podglądając jadących na przedzie profi.
Jerszcze tylko przygoda z rowerem Marcusa. Rower leży na przyczepie bez przedniego koła, a ja zaczynam się zastanawiać, czy nie posądzą mnie zaraz o kradzież. Patryk zdenerwowany mówi, że od kilku lat zostawiają wszystko bez zamknięciai nigdy nikt niczego nie ukradł. Faktem jest, że złodzieje mieliby totalne rowerobranie, bo rowery leżą porozrzucane po poszczególnych etapach. Trzeba będzie sobie to przemyśleć. Dzięki Bogu odnajdują koło gdzieś na plaży. Mieliśmy do czynienia ze świrami a nie złodziejami. Po tym zdarzeniu nie ukrywam, że tak sobie muslę, że Marcus coś skłamał z tym pożyczeniem roweru i dlatego ich pokarało. Mnie na całe szczęście nie pokarało a wręcz przeciwnie. Za te wszystkie ostatnie cierpienia nagroda.
Udaje się na miejsce wyjazdu i szok. Okazuje się, że Walter (ten 65 latek, z którym kończyłem 4 etap) ma zapasowe koło. Oczywiście z przyjemnością mi pożyczy. Dostaje jeszcze tubelessa dodatkowo wzmocnionego jakimiś magicznymi substancjami. Cieszę się jak dziecko, bo przyznam, że jeżeli technika a nie kondycja miałaby zadecydować o tym , że nie wystartuje to już przesada.
Dzisiaj poranek cudów. Właśnie wydrukowali wyniki i okazało się, że jestem w wyścigu. Chyba były ostre dyskusje. Przedwczorajszy i wczorajszy etap zostają zaliczone do punktacji z karnym czasem. Mam taki sam czas jak ci, którzy nie wyjechali. O kulisach decyzji się nie dowiem. Sumienie mam czyste, bo niepowodzenia można zwalić na organizację.
Opóźniony start ale usprawiedliwiony, bo długo robiliśmy moje koło i czekamy jeszcze na szprychy u Amerykanina.
Nie mam jednak w czym jechać, bo nie zabrałem ze sobą stroju roboczego. Dobrze, że mam przynamniej buty.
Na całe szczęście przyczepa z bagażami przyjeżdża jeszcze raz, mogę się przebrać, brakuje jedynie rękawiczek, które zostawiłem wczoraj w knajpie, myjąc wszystko z błota. Niestety czuje też, że się przeziębiłem.
Znowu odstaje trochę na starcie, bo mechanik nie wyregulował dobrze hamulców. Dzisiaj wyjątkowo wszystko mu wybaczam.
Pomimo wszystkiego, dzisiejszy etap to regeneracja. Jazda zajmuje mi ok. pięciu godzin , co jest czasem zdecydowanie najkrótszym w wyścigu i popsuje mi średnią. Jeżeli tak bezpłciowo miałby wyglądać cały wyścig to ja dziękuje. Wolę jednak swoje zgubienia i inne przygody. Dzisiaj chociaż poszło lepiej sportowo i wyprzedziłem Szwajcarów. Doszedłem też Arniego, ale tradycyjnie na zjeździe uciekł mi daleko. No cóż, oni wszyscy mieli wczoraj dzień odpoczynku. Jutro będę jeszcze szybszy, odbije sobie wszystko mocniej. Jeszcze ten finisz na promenadzie przy plaży. Jak udało mi się uciec Szwajcarom, widząc jeszcze filmową ekipę miejscowej telewizji podnoszę ręce w geście triumfu
Organizacja dzisiaj bez zarzutu, ubytki energii zerowe bo żeli i batonów do wyboru do koloru. Wjeżdżam na metę do wyboru piwo albo cola. Szok. Wybieram colę bo piwka poszło już dużo w dniu wczorajszym. Kolejny sprawa to hotel. Dzisiaj nie ma namiotów. Wszyscy dostają pokoje w hotelu. Nie, nie to nie z przypływu gościnności, nie po tym co się stało w przeciągu ostatnich dwóch dni. Po prostu nie było gdzie rozłożyć namiotów. Dostaje trójkę i w dniu dzisiejszym śpimy razem z młodym , a ja mam wreszcie okazje zobaczyć z czego bierze się 40 miejsce w transalpie.
Młody leży na łóżku przewieszony tajemną aparaturą masującą. A więc to tak. Patrzę na wibrujące ogolone łydy. A więc z tego biorą się sukcesy.
Co dzisiaj robić? Do kolacji daleko. Z nudów wychodzę pospacerować trochę deptakiem i odwiedzić okoliczne sklepy. Jak na wczasach.
Etap IX
To już ostatni etap. Budzę się rano z bólem głowy .A więc jednak. Wszystkie te przemoczenia, przemarznięcia dają w końcu znać o sobie. Jestem chory. Czuje zawalone gardło i podwyższoną temperaturę. Chyba jednak obiecaną walkę znowu trzeba przełożyć. Dzisiaj zapowiada się walka ze sobą.
Stoimy na starcie na który ledwo zdążyłem, bo czekałem przed hotelem gdyż nikt mi oczywiście nie powiedział, że start dwa kilometry dalej. Na szczęście start się opóźnia.
Podsłuchuje rozmawiających Niemców – coś o AC/DC. Jeden z bikerów jeździ z odtwarzaczem cały czas słuchając muzyki. Pierwsze skojarzenie oczywiście, że ten wyścig to highway to hell, ale tak nie można bo ten tytuł już przysługuje dwieście z Salzkammergut. Szukam w pamięci innych utworów. Jest - it’s a long way to the top – ten tytuł pasuje mi najbardziej i powinien zostać oficjalnym hymnem Transcrety. Jeszcze nie wiem, że po pół godzinie dla mnie ten wyścig stanie się znowu back in black.
Wreszcie start. Jedziemy razem. Nie działa mi pulsometr i zatrzymuje się na chwilę, żeby poprawić pasek. Tracę kontakt wzrokowy z jadącymi. Jadę, ale nie ma strzałek. Czy to możliwe. Cofam się trochę ale w dalszym ciągu strzałek nie ma. Jak to. Jechaliśmy więc wszyscy bez strzałek na rympał. Nie ma wyjścia. Trzeba jechać prosto. Dojeżdżam do skrzyżowania i mam problem w którą stronę jechać. Krąrze w koło kilka minut szukając śladów opon. Wreszcie coś znajduje, pytam się jeszcze budowlańców czy jechali bikerzy i po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi jadę dalej. Niestety dojeżdżam do asfaltu i nie wiem co robić. Nie ma rady. Trzeba dzwonić do Marcusa. Marcus wkurzony potwierdza, że na początku nie było strzałek (ach te atrakcje), ale karze mi jeszcze trochę podjechać, bo zaraz będą strzałki. Zobaczysz stację shella i dalej już wszystko będzie ok. Mówię poczekaj bo widzę stację wprawdzie Ariala ale zobacze czy są strzałki. Dobra opowiada tylko szybko bo nie mam czasu. Co jest myślę sobie nie ma to jak dobra odpowiedź. Strzałek nie ma. Marcus po chamsku odkłada słuchawkę, a ja zostaje sam. Bez trasy, bez wiadomości o trasie jadę asfaltem po prostu przed siebie mając wszystko w d. Mam szczęście. W dżipie jedzie załoga na pierwszy bufet. Zatrzymujemy się i patrzymy na mapę. Przynajmniej kierunek, w którym jadę słuszny. Daję telefon Niemcowi, żeby dokładnie porozmawiał jeszcze raz z Marcusem po niemiecku, bo angielski Marcusa bardzo słaby. Z tymi telefonami to w ogóle chyba rachunek będzie totalny. Ostatnio jest już tak, że kiedy przyjeżdżam na bufet to proszę mnie abym pożyczył komórke i dzwonią aby ktoś ich odebrał. Telefon nic nie wyjaśnia, a ja wyczuwam, że są obrażeni na siebie. Jedź z nami na pierwszy bufet – mówią Bez przesady.. polish tradition karze jechać po trasie. Tylko jak jechać skoro jej nie ma. Opuścił mnie Marcus, opuścili mnie bufetowcy. Bezmyślnie jadę przed siebie. Kierunek dobry. Po kilku minutach widzę, ze wracają. Za dwa kilometry jest stacja shella i widzieli strzałkę. Już nie wiem czy śmiać się czy płakać, dziękuje jednak i jadę .
Po etapie spytałem się oczywiście jak udało się pozostałym dostać na trasę. Oczywiście też jechali bez strzałek, ale nie na wyczucie .Niezawodny Arni wyciągnął mapę a wszyscy poruszali się w stronę wsi, której nazwa była na kartce.
45 minut straty na starcie i coraz bardziej odczuwalna choroba skutecznie zniechęca mnie do szybkiej jazdy. Oby tulko przeżyć kołacze się w głowie. A dzisiaj naprawdę jest trudno, bo sposób znakowania przypomina pierwsze etapy. Pojawiają się też nowości, jak na przykład strzałka z dwoma grotami. Co twórca miał na myśli wyciągam aparat i robię zdjęcie .Jeden grot większy drugi mniejszy. Nie jadę tam gdzie większy bo jest jeden plus jazdy na końcu, że widac slady . wieczorem mamy ubaw, bo gdy pokazuje zdjęcie wszyscy je kojarzą ten fragment.
Przed pierwszym bufetem wyprzedzam Waltera . Nie będę przynajmniej ostatni.
Pierwszy bufet trochę bez sensu. Wyciągają mapę, pokazują gdzie jesteśmy i okazuje się, ze trzeba jeszcze wjechać kilkaset metrów do góry. Na bufecie autochtoni częstują wódką. Mało brakowało a bym się skusił słysząc ile jeszcze podjazdu. Zaczyna się jednak zjazd, a po kilku kilometrach opuszczam już wysokie góry. Zaczynam trochę rozumieć Marcusa, jak tu nie mieć problemów z oeganizacją. Bufetowi źle wyczytali mapę i wjechali na samą górę.
Góry coraz mniejsze, ale przeziębienie daję znać. Jeszcze tylko dość łatwy, ale strasznie upierdliwy kilkukilometrowy podjazd i 20 kilometrów zjazdu do upragnionego celu. Na górze na koniec jeszcze na całe szczęście już po raz ostatni bufet. Jakże by się przydał na dole kilka kilometrów wcześniej. Daje jeszcze telefon żeby mechanik zadzwonił sobie po Tanje i zjeżdżam. Znowu nie ma strzałek. Wchodzę do sklepu i pytam się czy jechali tędy. Owszem ale kilka godzin temu . I nic mnie nie obchodzi, że nie jestem na szlaku bo mam już drogowskaz i widzę upragnioną nazwę. Inni też pewnie nie znaleźli strzałek, a najpewniej nie mieli czego szukać bo ich nie było. Po kilku kilometrach pojawia się wreszcie strzałka.. Już prawie dojeżdżam, jeszcze skromny opad i .... zatrzymuje się w centrum miasta na skrzyżowaniu ze światłami. Oczywiście gdybym po tych wszystkich zgubieniach nie zgubił się jeszcze na końcu coś by było nie tak myślę sobie wracając i szukając strzałek. Po kilometrze są. Kolejna przygoda, bo okazuje się, że ktoś postawił na strzałce samochód tak, że nie była widoczna. Śmiejąc się wjeżdżam na plaże i po dwóch kilometrach jestem już na mecie. Marcus widząc, ze dojechałem cały i zdrowy rzuca się na mnie i spontanicznie robimy niedźwiedzia. Co jak co ale chyba dostarczyłem im najwięcej kłopotów podczas wyścigu.
To już koniec. Tanja odwozi mnie do hotelu. Tym razem czad z widokiem na Spinalongę i nawet wiecznie niezadowolona siostra jednego z Amerykanów mówi, że czuje się jak w raju.
Wieczorem rozdanie nagród, atmosfera niby przyjemna ale widać, że każdy ma już dość
Rano obiecana wycieczka statkiem na wyspę. Szkoda, że jestem chory, że w 30 stopniowym upale jestem w windstoperze a i tak jest mi zimno i z zazdrością patrze na pływających i regenerujących się obok statku bikerów. Później już na statku robię im zdjęcia, bo wyglądają jak żule po 9-cio dniowym piciu a nie 1000 km offroadu.
Na sam koniec denerwuje mnie kilka rzeczy. Wkurzył mjie Nicolaus, a raczej informacja którą przyniósł, że muszę mu oddać 25 eur za nocleg, który mieliśmy mieć opłacony przez orgów. Ale o wiele bardziej wkurzyła mnie rozmowa z Tanją na statku, gdy chciałem się dowiedzieć kiedy będę mógł odebrać swoje koło ze sfatygowaną obręczą.
Słyszę, że rozmawiają coś po niemiecku i wyczywam, że będzie nie tak. Tanja mi mówi, że przywiozą mi je jutro rano, ale powtarza też shit happens i niestety wiem, że nie dostanę swojego koła. Straty muszą być. Wywieźli je już do Nimiec. Może przez niedbałość, może podobało się mechanikowi. Nie ma co. Shit happens to dopiero będzie wspomnienie.
Wszystko to powoduje, że następnego dnia rano, już nie czekam, że sprawdzą mi o której mam prom, bo wiem, że mi nie sprawdzą. Gdy tylko widzę Marcusa pakującego rowery i udającego się po kilku bikerów do innego hotelu, by wywieźć ich na lotnisko proszę, żeby wziął mnie ze sobą. Czas wracać.
Początkowo jedziemy we dwójkę. Zatrzymujemy się w sklepie i zaprasza mnie na lody. Specjalnie dla ciebie mój ulubiony o smaku sernika, nawet w Niemczech takich nie mają.
I tak to właśnie z tymi orgami było. Nie da się wydać jednoznacznej opinii. Organizacja nie była rewelacyjna, ale doskonale wiem w jakich warunkach przyszło im pracować. W sumie to przecież też osobiście wolę flower power, freedom, love and peace niż ordnung muss sein.
Wiem też co mi zapewnili. 9 dni, 90 godzin jazdy o największym w życiu wspólczynniku survival i adventure, jedne z najlepszych przejechanych tras w życiu, najdłuższe zjazdy, najbardziej mordercze podjazdy, wspaniałe widoki, kompletny reset mózgu, 9 dni myślenia o tym o czym chciałoby się myśleć cały czas.
Jedyne czego nie zapewnili to widoku sępa. Bo chociaż go zdobyłem, to ani razu nie udało mi się go zobaczyć. Na pewno jednak na zawsze pozostanie w moim sercu.
InżynBiKer
galeria:
![]() |
transcreta |