ddddddd

Etap I

Prognozy nie kłamały. Poranek wita nas jak na większości tegorocznych maratonów ciągłymi opadami deszczu. Jedziemy na miejsce startu, oddajemy bagaże, udzielamy wywiadu i przygotowujemy się do startu.
Wreszcie upragniona godzina zero. 12 bohaterskich załóg rusza na podbój polskiej części Karpat. Tradycyjnie na początek „miły” podjazd (a właściwie podejście) na pasmo Gubałówki. Po raz pierwszy (później jak się okazało ostatni ) na pulsometrze wyświetla się 200. „Polish tradition” – Austriacy tuż za nami, nie możemy być gorsi, no a przede wszystkim trzeba się pokazać w miejscu, które zapisało się w historii naszego miasta jako to gdzie ubili jednego z groźniejszych reprezentantów pruszkowskiej mafii. Totalnie zmęczeni docieramy na szczyt i dalej czerwonym szlakiem na Ostrysz. Czerwony szlak jest znany. To tutaj (tylko w odwrotną stronę ) poprowadzony był chyba najlepszy tegoroczny maraton w Kościelisku. W normalnych warunkach nie byłoby problemu z dotarciem na górę. Gęsta mgła utrudnia jednak nawigację i gubimy szlak. Za nami podąża kilka załóg. Gdy orientuję się, że coś jest nie tak wracamy i szczęśliwie natrafiamy na motocykl pilota który kieruje nas na właściwą drogę. Nie jest tak źle, obok nas jadą bracia Bieniarze. Porównujemy liczniki. My przejechaliśmy 7 km, u nich liczniki wskazują 15. Po raz pierwszy okazuje się, że w tym wyścigu nie będzie liczyła się tylko ilość glikogenu zgromadzonego w mięśniach, ale ważną część sukcesu stanowić będzie właściwa nawigacja. Przekonujemy się o tym za chwilę gdy zgodnie z zaleceniami organizatora cały czas jedziemy czerwonym szlakiem, a pozostali zjeżdżają ze szlaku i resztę dystansu pokonują asfaltem. To dziwne uczucie, gdy wiesz, że za tobą było kilka zespołów, a później doganiasz ich i znowu wyprzedzasz na trasie. Jest jednak jeden pozytyw. Jako jedni z nielicznych mamy okazję przejechać się między straganami. W Chochołowie odbywa się odpust. Tak sobie myślę, że może i nam wszystkie grzechy zostaną odpuszczone i dojedziemy cali i zdrowi do Ustrzyk. Atrakcja jest atrakcją a my po raz pierwszy podczas naszych maratonów zaliczamy odpust. Po kilkunastokilometrowym odcinku asfaltowym docieramy do Jabłonki. Reszta trasy poprowadzona jest szlakiem maratonu Danielki. Podczas jazdy okazuję się, że część brukowego podjazdu została pokryta asfaltem. To przykre bo zmniejszy to upierdliwość tej kultowej trasy. My odcinek ten pokonujemy w drugą stronę – zjeżdżamy w 8 minut – podobnie jak 10 innych załóg. Jedynie bracia Bieniarze pokonują go w 6 minut. Jest nad czym jeszcze popracować , gdy chce się osiągać sukcesy. Zaczynamy docierać się jako drużyna, pracować zespołowo. To dziwne, bo cały rok ścigamy się wzajemnie i muszę chyba przyznać, że bardziej mi zależy, żeby objechać partnera w generalce BB niż zająć jakieś konkretne miejsce w całej stawce. Poznajemy chyba najważniejszą prawdę w tym wyścigu. Lepiej się zatrzymać, przemyśleć drogę niż stawiać tylko na szybkość. Kosztuje nas to co najmniej 20 minut – dwa razy gubimy szlak. Docieramy na metę. Standard jak na lidzę BB. Czipy, międzyczasy wyścigu, tak że jest co analizować. Zajmujemy 7 miejsce, ale straty jak na razie nie są jeszcze poważne. Myjemy rowery, na nocleg wybieramy szkołę (można było jeszcze spać w namiotach) i udajemy się na kolacje. I tutaj miłe zaskoczenie podczas ceremonii zakończenia etapu. Przychodzi wójt i każdy z zespołów otrzymuje prezent. Dzieci z miejscowej szkoły sporządziły obrazki a każdy z zespołów otrzymuje jeden. Najbardziej cieszą się chyba Austriacy, którzy otrzymali portret Św Antoniego. Już po kilku minutach portret wisi przymocowany do roweru jednego z nich.

Etap II

Żegnamy Podhale. Według planu dzisiejszego etapu do przejechania całe Gorce. Trasa Transcarpatii pokrywa się w pewnym stopniu z trasą rekomendowaną kilka lat temu na łamach Bikeboardu. To właśnie z Rabki ruszała sześciodniowa trasa ułożona przez redaktorów pisma rowerowego. Mam szczęście, gdyż udało mi się przejechać ją w zeszłym roku. Wiem więc na co porwałem się zapisując na Transcarpatię. Idea wyścigu jest taka, że dostajemy mapę na której naniesione są punkty kontrolne. Podstępni organizatorzy nanoszą te punkty w takich miejscach, ze oczywiście nie ma możliwości ominięcia najtrudniejszych terenów. Ja ze swej strony po raz pierwszy odczuwam rozterki moralne. Normalnie pokonanie dzisiejszego etapu zajmuje mi osiem godzin. Jest czas podziwiania pięknych widoków, wizyty w schronisku, wypicia piwa i przede wszystkim czerpania piękna i radości jazdy po jednym z ulubionych szlaków. A tutaj wyścig i trzeba dać z siebie wszystko nie zważając na piękno okolicznej przyrody. Udaje mi się jednak popatrzeć na morze mgieł i wyłaniające się spośród nich góry. Szkoda, że nie widać dzisiaj Tatr. No i przede wszystkim jeden z moich ulubionych widoków już za Turbaczem – Czorsztyn, Pieniny a ja czuje się niemalże jak na dachu świata. Ale dosyć tego mamy przecież wyścig a mój partner pogonił do przodu za jednym z teamów. Niestety na zjeździe miał dosyć poważny upadek, pojawił się uraz psychologiczny i do końca nie szalejemy już na zjazdach ( ja po groźnym upadku na WCJ przez cały rok zjeżdżam spokojnie). Wolniej jedziesz – szybciej będziesz. No może nie do końca, ale mamy w całym wyścigu 7 etapów i trzeba równomiernie rozłożyć siły.
Ale zaraz Grześ spogląda na mnie jakimś dziwnym wzrokiem. „Inżynier zgubiłeś gdzieś jedno szkiełko w okularach” . Faktycznie patrzę na okulary i nie widzę jednego szkła Jak to się stało, że nie zauważyłem tego podczas jazdy. W ferworze walki wszystko jednak jest możliwe.
Druga część etapu to walka z Lubaniem. Kto był ten wie. Jedziesz w górę w dół, w górę , w dół i co chwilę myślisz, że to koniec. Los nie jest jednak łaskawy i musisz pokonać takich odcinków jak ci się wydaje podczas jazdy tysiące a na sam koniec jako dobicie podejście po pionowej ścianie.
I kiedy klniesz na czym świat stoi pojawia się zjazd i wiesz, że stanowi on nagrodę, a ty zapominasz o zmęczeniu i jedziesz. Drugi etap pokonujemy w pięć godzin.

Etap III

Dzisiaj czeka nas najtrudniejszy etap tegorocznej Transcarpatii. Ilość kilometrów nie jest może imponująca ale poziom przewyższeń 2500m robi swoje szczególnie gdy się weźmie pod uwagę rodzaj pokonywanych wzniesień. Z drugiej strony jak dla mnie to najpiękniejszy szlak rowerowy w naszym kraju. Do przejechania cały Beskid Sądecki z Krościenka do Krynicy. Zaczynamy ostro do góry. Na Przechybe zawsze wjeżdżałem drogą. Organizator rekomenduję nam jednak czerwony szlak. Na górze jest cudownie, po raz pierwszy widać Tatry. Za schroniskiem jeden z moich ulubionych odcinków po korzeniach, później trawersujemy już Radziejową a w moim sercu znowu żal, że nie zjadę kapitalnym zjazdem z półmetrowymi półkami. Trzeba jednak walczyć. Podstępnie jako zjazd do Rytra wybieramy nie czerwony pieszy a czarny rowerowy szlak. Zdecydownie prześpiesza to nasz zjazd i do punktu kontrolnego docieramy jako czwarta załoga. Podczas kamienistego zjazdu żal mi gardło ściska i cały czas trzęsę się o moją karbonową ramę słysząc uderzające w nią kamienie. Potem już tylko ostro z buta a dalej Hala Pisana Łabowska a ja czuję się jak w niebie bo nigdzie chyba nie można w kraju tak rowerować na tej wysokości. Docieramy na Jaworzynę. Przed kilkoma minutami wyprzedził nas jeden z zespołów. Mamy jeszcze szanse być na mecie pierwsi, ale musimy wybrać zjazd nartostradą. Tak też robimy. Początkowo gdy jest niebieski szlak da się spokojnie zjeżdżać. Później już coraz gorzej (na ten odcinek przydałoby się zamienić rower na narty). Jedziemy coraz szybciej, coraz bardziej niebezpiecznie Grześ o mały włos nie potrąca dziecka schodzącego z rodziną. Gdy mijamy drogę postanawiamy przenieść się na nią i zakończyć etap normalnie. Po kilku chwilach łapie jednak gumę. Przed nami ważna decyzja – meta jak się wydaje jest niedaleko. Ostatnią część etapu pokonuje biegnąc. Na mecie okazuje się, że dokonaliśmy trafnego wyboru. Tracimy tylko siedem minut. Wieczorem kolacja, wizyta burmistrza Krynicy, puchary dla zwycięzców i odprawa przed kolejnym etapem.

Etap IV

Ten etap musi być nasz. Jest to pierwszy wyścig, w którym mamy duże możliwości samodzielnego wyboru trasy. Do zaliczenia cztery punkty kontrolne, a droga prowadzi przez Beskid Niski. Od początku chcemy pokazać się właśnie na tym etapie. Wybieramy najgorszy z turystycznego punktu widzenia wariant drogi – asfalt. Moralnie czuję się usprawiedliwiony bo przejechałem wcześniej te tereny, wiem, że jest gdzie pojeździć i zaliczyłem wszystkie piękne widoki. W celu rozgrzeszenia podejmuje jednak dodatkowe zobowiązanie, że moja kolejna kilkudniowa rowerowa wyprawa trafi właśnie tutaj. Symbolicznie zakładamy jeszcze koszulki rowerowe konkurencyjnego maratonu, który lubi organizować trasy po takich mniej ekstremalnych odcinkach i ruszamy w drogę. Od początku do końca jedziemy na czwartym miejscu. Szkoda, że nie udało się wywalczyć trzeciego ale i tak jest w porządku i będzie można pochwalić się wnukom, że zajęło się czwarte miejsce w jednym z etapów transcarpatii. To śmieszne gdy spogląda się na mapę widząc przejechaną przez nas trasę. Jest ona chyba trzykrotnie dłuższa od wybranych przez pozostałych, ale zdecydowanie, pozwoliła na najszybszy przejazd. Jedziemy jak najszybciej możemy, tętno skacze coraz bardziej, krótkie szybkie zmiany jak podczas wyścigu szosowego. Ku zaskoczeniu wszystkich na metę docieramy z odwrotnej strony. Wieczorem zaskoczenie – organizator (zamiast pochwalić) uznaje naszą trasę za najgorszą. A my wiemy swoje – z punktu widzenia orientacji wybraliśmy najlepszą drogę i gdyby nogi lepiej podawały to my bylibyśmy zwycięzcami etapu. Dalej postanawiamy już jednak w miarę możliwości nie jeździć po asfalcie.

Etap V

Może nie do końca, bo początek V etapu jedziemy jeszcze asfaltem, aby zaliczyć jeden bardzo szybki zjazd. Na pierwszy punkt kontrolny docieramy jako trzeci zespół. Jak się później okaże to nasz ostatni tak dobry rezultat w tym wyścigu. Z Barwinka wjeżdżamy już na szlak rozpoczynając walkę z przeciwnościami losu. Na początek przeprawa przez gęste krzaki a później już tylko jedno – ten etap zapamiętany zostanie jako najbardziej błotnisty w transcarpatii. Błoto towarzyszy nam wszędzie do samego końca etapu. Początkowo jest go mało, pod koniec etapu przyrasta w tempie geometrycznym, by później po zakończeniu śnić się po nocach. Twórca powiedzenia o słynnym Bieszczadzkim błocie chyba jednak nie był nigdy w tej części Beskidu Niskiego. Ja tradycyjnie właśnie na takie etapy czekałem. Dobrze tak od czasu do czasu trochę się upodlić. Paradoksalnie dotychczas to mój ulubiony etap transcarpatii. Może też trochę dlatego, że nigdy wcześniej nie zwiedzałem tej części Beskidu Niskiego. Krajobrazy jak na Dzikim Zachodzie, Sergio Leone spokojnie mógłby tu kręcić swoje westerny. Teren wyludniony, gdzieniegdzie można tylko spotkać Łemkowskie krzyże i ślady, że kiedyś toczyło się tu zupełnie inne życie. Stopniowo coraz mniej zaczyna się myśleć o wyścigu a zamiast tego człowiek rozkoszuje się samą jazdą. Dla mnie to bardzo ważne, bo w tym sezonie chyba za bardzo wkręciłem się w maratony i ciągłą walkę o punkty zapominając o samej radości kręcenia na dwóch kółkach. (Po przemyśleniu chyba trochę przesadzam z tą symbiozą próbując usprawiedliwić nasze największe sportowe „sukcesy” w dwóch ostatnich etapach. Wieczorem kolacja i znowu miłe akcenty. Na parafii przyjmuje nas ksiądz a posiłek spożywamy w kościele. Tradycyjnie rozdanie nagród, miła atmosfera i odprawa.

Etap VI Tour de Chryszczata

To miał być najkrótszy etap tegorocznej Transcarpatii – do pokonania czerwony szlak z Komańczy do Cisnej – według mapy 30 km. Ja osobiście do tego odcinka mam uraz psychologiczny – to właśnie tutaj w zeszłym roku w piątym dniu jazdy dopadł mnie kryzys, który spowodował, że trasę te właściwie przeszedłem. Przed etapem zaczynają się więc kombinacje jaką drogę wybrać, aby ominąć czerwony szlak i dostać się na Chryszczatą w miarę bezboleśnie. Napiętą sytuację potęguje jeszcze wciąż padający deszcz. Padało całą noc, pada też na starcie. Wybieramy, jak nam się wydaje wariant optymalny. Na mapie znaleźliśmy drogę, jedziemy nią na około, a później już tylko krótkie ale mordercze podejście. Rzeczywistość nie jest tak różowa. Gdy jesteśmy na miejscu okazuje się, że nie ma drogi, która była na mapie. Zamiast niej jest jakaś inna. Próbujemy iść drogą równoległą do rzeki i zlokalizować na mapie gdzie jesteśmy. Nie bierzemy pod uwagę, że po dużych opadach w rzeczywistości powstało kilka rzek. Orientacja siada maksymalnie.
Sytuację utrudnia fakt, że okoliczne szczyty przesłania mgła i coraz trudniej się zorientować gdzie stoimy. Cały czas pada. Opady są tak duże, że gdy wyjmuje mapę czuje jak mięknie mi w dłoniach. Jeszcze chwila i nie będziemy mieli żadnej łączności ze światem. Podejmujemy decyzję o powrocie i wejściu na Chryszczatą niebieskim szlakiem. Gdy wracamy zdziwienie. Wreszcie znajdujemy naszą pierwotną drogę. Postanawiamy spróbować jeszcze raz wejść na górę naszych marzeń. Pełni optymizmu ruszamy w drogę. Niestety podczas gdy na mapie była jedna droga, w rzeczywistości istniało ich kilka a my na każdym skrzyżowaniu zastanawiamy się którędy dalej. Po kilkunastu minutach wybrana droga kończy się gdzieś w środku lasu. Znowu musimy wracać. Podejmujemy ostateczną decyzję powrotu i wejściu niebieskim szlakiem. Niestety teraz nie pamiętamy jak wrócić. Kluczymy dookoła, przeprawiamy się przez rzekę i wreszcie jak nam się wydaje odnajdujemy szlak. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że właśnie tam powinien być. To dziwne uczucie gdy idziesz i wydaje ci się, że na każdym drzewie widzisz niebieski znaczek a gdy podchodzisz w rzeczywistości okazuje się, ze go nie ma. Zgodnie z mapą powinien być. Wreszcie jest. 4,5 godz to czas jaki zajęło nam wejście na Chryszczatą. W tym czasie nasi championi dotarli już na metę. Żegnaj dobry wyniku. Gdy wchodzimy na szczyt dowiadujemy się, że jeszcze jedna załoga nie dotarła na szczyt. Jest szansa, że nie będziemy ostatni. Po kilkunastu minutach wyprzedzają nas jednak i jedziemy na ostatnim miejscu. Po ostatnim punkcie kontrolnym zjeżdżamy ze szlaku i nie zważając, że nie ma drogi na mapie zjeżdżamy w dół. Założenie jest proste – jak najszybciej zjechać do asfaltu i na metę dostać się tak szybko by nie zająć ostatniego miejsca. To nic, że na mapie nie ma żadnej drogi. Wola Walki zwycięża z rozsądkiem. Jeszcze tylko przygoda z rwącą rzeką, która co chwila przebija się przez naszą drogę (przy jednym przejściu było już tak głęboko, że zanurzyłem termometr) i docieramy wreszcie do asfaltu.
Do mety pozostaje nam już tylko zjazd serpentynami po asfalcie. Niestety partnerowi wysiadły klocki Trudno jechać te 60 km na godzinę mając świadomość, że się nie ma hamulców. Bohatersko jednak zjeżdża a za hamulec służą mu buty ( nie muszę mówić jak wyglądają podeszwy po kontakcie z asfaltem). Ważne jednak, że nie przyjeżdżamy na metę ostatni. Wieczorem już tylko wizyta w Siekierezadzie a ja pierwszy raz podczas wyścigu wypijam więcej niż jedno piwo.

Etap VII

To ma być etap pokoju. Szczególnie dla nas. Wczorajsze straty skutecznie zniechęcają nas do walki, także bez wahania przyjmujemy propozycje któregoś z zawodników, żeby w pierwszej części jechać niezbyt szybko w grupie, zrobić kilka grupowych zdjęć na punktach widokowych a walkę rozpocząć dopiero w drugiej części (w tym miejscu pozdrowienia dla naszych fighterów). Przed startem robimy grupowe zdjęcie, a później jedziemy w miarę zwartej grupie a ja po raz pierwszy mam okazje usiąść i utrzymać się na kole naszych championów z ligi BB. Jedziemy w miarę spokojnie. Dzisiejsza trasa w pierwszej części jest łatwa technicznie poprowadzona szutrówkami. Na jednym z podjazdów zatrzymuje się w wiadomym celu. Po chwili wsiadam na rower i jadę dalej. Po kilku kilometrach samotnej jazdy docieram do rozwidlenia szlaków. Jestem sam, bez mapy (po wczorajszych opadach deszczu straciła swoją wartość użytkową). Po chwili przerażenia wraca jednak spokój. Za chwilę przecież ktoś z naszych będzie jechał i wskaże mi właściwą drogę. Siadam na kamieniu i po raz pierwszy podczas moich dwuletnich startów zaczynam się opalać podczas zawodów. Miałem szczęście (część załóg wybrała jednak walkę a nie sesję zdjęciową i pojechała innymi drogami) ale dopiero po dwudziestu minutach. Spotykam Team Inowrocław i dalej jedziemy już dalej. Karol tradycyjnie drugi raz podczas Carpatii traci przerzutkę. Do końca wyścigu będzie jechał na jednym biegu. Ale wróćmy do naszej załogi. Trochę wkurzeni jedziemy dalej. Wjeżdżamy na górę niebieskim szlakiem a po osiągnięciu szczytu zaczynamy zjazd. Zjazd jest kapitalny kilkukilometrowa szutrówka przypominająca te z Salzammergut Trophy. Gdy zjechaliśmy na dół jestem przerażony. To prawda, że przed moimi oczami jeden z ulubionych widoków na bieszczadzkie połoniny, ale meta dzisiejszego etapu jest w Ustrzykach Dolnych , a nie Górnych. Zjechaliśmy nie z tej strony góry co trzeba. Podejmujemy decyzję o dojeździe na drugi punkt kontrolny asfaltem. Do nadrobienia 30 km. W dniu dzisiejszym znowu sami zwiększyliśmy sobie stopień ekstremalności trasy. Tym razem to tylko nasza wina. Nie da się niczego zwalić na mapę, lub inne okoliczności. Zamiast 65 trzeba jechać 100km. W końcu docieramy do trzeciego punktu kontrolnego. Do pokonania już tylko dwie góry i wreszcie upragniony koniec. Marcin towarzyszy nam na motorze przy podejściu pod pierwszą. „Za chwilę chłopaki szczyt” próbuje pocieszać i opuszcza nas gdyż motorem nie daje się podjechać. Ta chwila to dla nas nieskończoność. Stromizna totalna, a my całą złość przenosimy na niego jako autora trasy. Już po wyścigu mówię mu, że gdyby pojawił się gdzieś w naszych okolicach rozszarpalibyśmy go na strzępy. Ale to wszystko przecież pod wpływem nagłego impulsu Wreszcie docieramy na szczyt. Można wsiąść na rower i jechać. Ja po raz pierwszy w tym wyścigu mam problemy i nie mogę utrzymać równowagi . Po dwóch upadkach odpoczywam chwilę, wszystko wraca do normy i przekraczając regulaminowe osiem godzin docieramy do mety.
I tu zaskoczenie. Ceremonia zakończenia zorganizowana została w Urzędzie Gminy, atmosfera jak na weselu. Wszystko tradycyjnie jakby powiedzieli nasi południowi sąsiedzi qualitnie a perfektnie. Zakończenie godne tego co przeżyliśmy przez ostatni tydzień. Medale wieńce laurowe, pamiątkowe zdjęcia. Niestety czas wracać do domu.
InżynBiKer
zdjęcia Extreme
strona wyścigu
galeria rok 2007:

transcarpatia2007


wjedź do strony głównej

ddddddd