Począwszy od 2003 (w moim przypadku wszystko zaczęło się od artykułu w Bikeboardzie i pierwszej jeździe z małym plecakiem i noclegami w schroniskach) to już 7 eksploracja Karpat i podróż mtb szlakiem życia.
Tym razem miało być na „mieć” – dwie ostatnie przejechane spokojniej edycje – czas na ściganie - Epic został w domu na wieszaku, a na starcie stanąłem na sztywniaku. Dawno tak mocnego nastawienia nie miałem do sportowego przejechania. Dawno też (a właściwie nigdy w życiu) nie stargałem się tak jak na Bałtyk – Bieszczady. Czy 3 tygodnie pozwoliły się zregenerować? To pytanie nurtowało mnie najbardziej.
Na podróż w Bieszczady przeznaczyłem dwa dni. Do Cisnej o dziwo udało się już dostać w sobotę bezpośrednim autobusem. I tym oto sposobem po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć na własne oczy jak ciężka organizacyjnie jest szczególnie pierwsza noc przed wyścigiem. Ile kwestii trzeba omówić, ile rzeczy organizatorzy mają do zrobienia, ile problemów należy rozwiązać.
Tym razem jedziemy w odwrotną stronę. Dla mnie to druga odwrócona edycja. Trudno rozstrzygnąć co lepsze. Kultowo lepiej chyba zaczynać od cywilizacji a kończyć na bezludziu, dla sprzętu też, bo mniej błota. Logistycznie lepiej jednak wracać do domu z Wisły. Najważniejsza jednak jest radość z jazdy a tutaj chyba remis - nie będzie zjazdu kapliczki na Niemcowej, z Lubania, hali pośredniej będą za to jeziorka duszatyńskie z korzeniami, będzie zjazd z Turbacza – wynik wydaje się nie rozstrzygnięty.
Startujemy. Sugerowana trasa omija czerwony szlak na Wołosań ale orgi same uprzedzają że jest ścinka, błoto do kolan i trzeba jechać szlakiem.
Pierwsza godzina daje już odpowiedz o swoim „mieć” czy „być”. Niestety, organizm nie wrócił jeszcze na normalne obroty, a jest nawet gorzej bo zaczynam się obawiać czy w ogóle przejadę to wszystko. Dodatkowo po tych wszystkich ostatnich szosowych wyczynach straciłem technikę na zjazdach. Kończy się to upadkiem na kamiennym zjeździe, rozkrwawionym łokciem i siniorem w okolicach czterogłowego.
Na czerwonym szlaku podchodzą od strony schroniska jacyś Bikerzy – prosto po spotkaniu z żubrem – chociaż źle sportowo to przynajmniej ekologicznie dobrze się robi – to lubimy.
Później już punkt na Wołosaniu, na Chryszczatej – deja-vu, ta sama obsada co 7 lat temu – wtedy po zgubieniu w ulewie i krążeniu przez 4 godzinny w deszczu wokół Chryszczatej skończyliśmy etap na przedostatnim miejscu. Wynik beznadziejny, wspomnienie bezcenne, dużo będzie tych wspomnień w tym roku.
W końcu łapie jakieś tempo ale bez rewelacji. Trzeba się uspokoić bo wszystkie nieszczęścia trafiają się głównie przez nerwy. Przez te wszystkie lata poznałem już swój organizm na tyle, że nie ma co się denerwować - wiem że nie powypruwam flaków ale swoje przejadę. Ten rok jest zresztą mocno specyficzny treningowo, budujemy fundamenty i już teraz spokojnie na tym fundamencie się utrzymamy. Bez rewelacji ale i bez tragedii. Od marca parę zawodów zaliczonych. Do listopada jeszcze parę zawodów jest i dobrze by było je przeżyć.
Zbliża się zjazd do Jeziorek Duszatyńskich jeden z ulubionych downhillów krajowych, mocno korzenny i jak to dobrze, że po latach miejsce zapomniane wraca na mapę wyścigu, którego nazwy nie wolno wypowiadać bez postawienia półlitra.
W Komańczy pierwszy raz modyfikuję sugerowaną trasę - skrót słuszny zresztą bo mijamy czerwony szlak, wieczne błoto sprzed 6 lat utrzymuje się - tam zrobili w trambambuko bracia Bieniarze Austriaków. Jedziemy w trójkę, kolejny raz przekonuje się że do mapy potrzebny jest jeszcze gps - za rok już na pewno.
Pasmo Bukowicy. Po wstępnym przeglądzie map wszyscy wskazywali, że drugi etap będzie najcięższy. Ja stawiałem też na pierwszy. Na szczęście na Bukowicy nie ma błota, którego kleistość mocno dałaby w kość. Na Bukowicy nie ma też niestety estetycznych wartości jezdnych. Pierwsza część czerwonego szlaku zaorana przez traktory - zwózka drewna. Później już lepiej ale jakoś tak w ogóle pryska czar etapu przez Beskid Niski. Kiedyś można się było podelektować tymi wyludnionymi obszarami. To tylko tutaj można dziesiątki kilometrów bez cywilizacji przeżyć, w tym roku wszystko jakoś przemija tak szybko.
Jedziemy w trójkę, jeden na sępa do naszej orientacyjnej dwójki się podłączył. Mocno nieładnie przed metą jakiś finisz rozpoczął, tak nie po karpacku, nie po dżentelmeńsku jakoś.
Po zeszłorocznym bydle w Iwoniczu, liście gończym i pewnie dożywotnim zakazie wstępu dla bikerów meta tym razem w Rymanowie. Czuje się niepewnie, zmęczenie jednak duże. Jest jednak atmosfera, znajome mordy narodu wybranego, stały zestaw karpackich dyskusji. Trochę mało żarcia ale zupa do woli a można dokupić drugie danie za złotych 12, makaron z dżemem 6 zł a dodatkowo z serem 7, rano za 3 złote kawa – tak jakoś człowiek po Istebnej do innych standardów przyzwyczajony.
W nocy burza a w następny dzień poranek wita nas totalnym opadem zaraz przed startem. Łapię jakiegoś doła. Czy nie za dużo tego wszystkiego w tym roku?. Bieganie, pływanie, szosa, mtb, only ultra only giga, czy nie przegiąłem, czy w historii miałem taki rok gdzie wszystkie starty każdy dzień powyżej 6 godzin.
Jak się chce 8 lipca 2012 podśpiewywać ostatnią piosenkę z pierwszej strony płyty Paranoid Black Sabbath to się ma. Trzeba wypić to piwko które sobie naważyłem. Włosi trochę lepiej to przysłowie sobie skonstruowali – kupiłeś rower więc jedź!
Pada, wiadomo więc, że lepiej będzie asfaltem - wybieram jednak wariant leśny. Tak jakoś straciłem chęć wszelkich kombinacji, chęć walki, przeglądu mapy. Gubimy szlak, ale po konsultacji wybieramy w końcu właściwą drogę, ląduje gdzieś pod koniec stawki. Na dobicie łapię jeszcze gumę. Otworzyła mi się wcześniej torebka podsiodłowa i wypadły łyżki. Upaćkana w błocie opona jakoś daje się w końcu zdjąć. Pompuje pierwszą zapasową dętkę – dziurawa, wybieram drugą - dziurawa. Coś jest jednak nie tak bo po tym jak poczęstowałem Lajkonika na maratonie w Ustroniu dziurawą, było dodatkowe sprawdzenie, były dodatkowe zabezpieczenia. Wreszcie dociera, że to raczej coś złego z pompką się dzieje. Gdy ją przeczyszczam daje się w końcu pompować. Nie mogę włożyć opony – jakaś paranoja – zapomniałem zdjąć nakrętki z dętki i umieściłem ją wewnątrz obręczy. Dramat: co błoto, deszcz, wkurzenie kiepską formą potrafią zrobić z człowiekiem. Ląduje już chyba na ostatnim miejscu, a zapowiadany dzisiejszy etap to killer.
Dobrze, że chociaż mapa trzyma się na tym deszczu – nowy kosmiczny materiał powoduje że papier nie rozpuszcza się nawet podczas największych opadów. Co więcej co zostaje sprawdzone w Krynicy nawet karcher nie może jej zaatakować. Jedyny minus, że nie jest zbyt dokładna, ale o tym przekonałem się już podczas pierwszej edycji wyścigu, którego nazwy nie wolno wypowiadać bez postawienia półlitra.
Z Tylawy do Olchowca świadomie nie asfaltem jadę ale skrót wybieram – podczas pierwszej przeprawy w 2003r. były tutaj jeszcze zarośla, takie, że nawet ciężko się szło nie mówiąc o taskaniu roweru. W 2005 pojechaliśmy asfaltem i straciliśmy piąte etapowe miejsce w walce z Piotrkiem i Cyklotykiem. Tak to kiedyś się jeździło, jakieś miejsca człowiek zajmował motywacja była. A teraz co spotkania z przyrodą raczej i z błotem a nie ściganie.
Wreszcie Krempna, zdaje się że też spalona jako nocleg, mija szybko i nawet nie wiem czy knajpa już odnowiona i pizza góralska w menu. Później przez Magurski park, po zeszłorocznych ekscesach i wystraszeniu niedźwiedzicy przejazd z pilnującymi strażnikami parkowymi – spokojnie mogli sobie oszczędzić tego pilowania – wariant przez park był dobry ale w drugą stronę. Potem kultowy dziurawy podjazd i zjazd, który przekształcił się w asfalt.
Za dużo tych asfaltów ginie tradycja w narodzie.
Skrót Zdynia - Regietów i popełniam wszystkie możliwe błędy orientacyjne: jadę po śladach, myli mi się południowy zachód ze wschodem na mapie. W konsekwencji ponadprogramowo trzykilometrowy podjazd i zjazd sobie zaliczam docierając nad granicę polsko- słowacką i znowu spadam na koniec stawki.
Dalej na huzary już sugerowanym zielonym a nie łatwiejszym żółtym ale skoro przyjęło się określoną drogę to trzeba po niej kroczyć a i przejść przez rzekę i umyć ubłocone buty sobie można. 10 godzin 10 minut pierwotnie wg regulaminu DNF by był, na szczęście limit został wydłużony do 11 godzin. Najgorsze, że w Krynicy nawet lansu na deptaku nie ma czasu zrobić. I tak ponarzekać trochę można bo ledwie wczoraj się zaczęło a już człowiek w połowie drogi a od tej cywilizacji za bardzo się nie uciekło a do większej cywilizacji się jedzie.
Można narzekać, ale wiem że pewnie to wszystko przez tę formę i braki w orientacji. Zresztą ponarzekać trzeba bo za chwilę nie będzie można, bo czas na dwa karpackie klasyki. Czerwony z Krynicy do Piwnicznej w tę stronę idzie jakoś lepiej. Po wjeździe na Jaworzynę ulubiony szlak. Na starcie jedyni Czesi. Jeden krecik pamiętny jeszcze z 2005r. Nazwali się wtedy szukamy krecika a wiadomo co to szukamy znaczy po czesku. Teraz krecika widzę skręcającego kilka razy w krzaki. Przyjemnie sobie podyskutujemy później przy piwku o rajdach pieszych w Czechach.
Czerwono szlakowa mtb poezja kończy się gdzieś w okolicach Hali Pisanej. Zjazd żółtym to już nie to, nie dostarcza tych przeżyć, przekraczam granicę nachylenia gdzie zjazd mnie nie kręci. Tylko się zaczynam wkurzać od razu coś się dzieje. Na zjeździe łapię gumę, pompka już do wyrzucenia ale zaraz bufet a na bufecie serwis to standard.
Później grzech pokarany tyle o tym błocie mówili, że wybieram wariant dojścia wyciągiem na Eliaszówkę. Wariant przygodowy duży, naprawdę mogło być źle gdybym jakiejś staruszki, która wskazała mi drogę nie spotkał. W konsekwencji 15-20 minut w plecy Zjazd i dalej największe ścierwo w tej edycji. Przez te wszystkie lata wyścig, którego nazwy nie wolno wypowiadać bez postawienia pół litra ewoluował w kierunku mniejszych możliwości orientacyjnych. W Carpathii naprawdę można było bardzo dużo zyskać, bujając się asfaltami a później wybierając szutrowy podjazd w okolice Dzwonkówki zamiast jechać Radziejową i dalej przez Przehybę. Nie dla mnie jednak w tym roku ten skrót, jadę sobie czerwonym jakby nie patrzeć pierwszym moim górskim przejechanym na rowerze szlakiem i wspominam a to znowu Cyklotyka przebijającego się przez las a to zeszłoroczne opuszczenie punktu przez kilkanaście osób.
Zjazdz Przehyby czerwonym, znowu jak dla mnie trochę za stromy, później tachanie rowerów pod górę, wkurzenie, stada krążących nad głową muszek - jest atmosfera.
Wreszcie meta - w Szczawnicy pierwszy raz dopuścili do noclegu w szkole i pierwszy krótszy bo tylko 8 godzinny etap i na pizze można się udać i parę rowerowych palących tematów przedyskutować.
Po wstępnym przeglądzie map na WWW, dzień w Gorcach miał być dla mnie sprawdzianem kultowości wyścigu. Miarą kultowości miała być wisienka (a raczej Dzwonkówka) na gorczańskim torcie jeśli będzie etap będzie długi, będzie kultowo.
Mapa wyścigowa odpowiada, że Dzwonkówki nie będzie. Trzy poprzednie etapy dają jednak odpowiedź twierdzącą jeśli chodzi o kultowość– te ponad 8 godzin na trasie codziennie zrobiły już swoje. Na szczęście etapy nie zostały skrócone na szczęście została jeszcze w kraju impreza gdzie można sobie dłużej porowerować.
Zamiast Dzwonkówki dostaliśmy w zamian przejazd asfaltem ze Szczawnicy do Krościenka jakoś tak dziwnie bez ściganctwa cały peleton niezgodnie z kodeksem drogowym dojeżdża na koniec asfaltu.
Jest tak jak lubię - spokojne wejście w ściganie a raczej podjazd na Lubań. Jedzie się w miarę nieźle, na horyzoncie widok Tatr - to lubimy wyciągam nawet komórkę co by zdjęcie zrobić i jakiegoś wkurzającego mmsa wysłać.
Trochę jadę, dużo jednak podchodzę starając się też biegowy trening przed zbliżająca się połówką ironmana mieć. W trzecim dniu widać już, że karty rozdane, te same twarze wokół.
Jakoś tak zawsze z mniejszym entuzjazmem podchodziłem do pasma Lubania a nie licząc widoku z góry to jedynie zjazd z Lubania do Krościenka mi podchodził, no może jeszcze to kilerskie tachanie rowerów na Lubań ale to wszystko jadąc w drugą stronę. W tym roku tego nie będzie. Cóż wart był wyścig, którego nazwy nie wolno wypowiadać bez postawienia półlitra bez spuszczania się – zjeżdżam niebieskim, później szutrówką, która ma się połączyć z zielonym i do asfaltu a potem na przełęcz knurowską. Roku pańskiego 2005 można było na podobnym wariancie zyskać 5 minut.
Początkowo zjazd ok. ale później zaczyna się strumień i kamienista rzeka i chyba połowa startujących źle wyczytała mapę nie widząc że droga biegnie przez strumień i mocno przygodowy wariant wybiera. To jest właśnie to w tej orientacji, bo można cos zobaczyć coś nowego przeżyć a dla niektórych można nawet coś trudnego zjechać. Na zachodzie bez zmian. Miszczunio orientacji do tych kilku godzin które stracił na wcześniejszych etapach, zdradzając mtb zyskuje 5 minut ale i bezcenne wspomnienie rzecznej przeprawy.
Zaprawdę ciężkim grzechem jest by nie wjechać w Gorce na Turbacz, nie wspiąć na się Kiczorę, by odwrócić się chociaż na chwilę za siebie, spojrzeć z dachu Gorców na Tatry, Pieniny i dalej na Beskid to grzech.
Na punkcie widzę jakiegoś grzesznika z wywieszonym jęzorem, no ale jeśli kogoś pociąga przejazd przez Nowy Targ i dalej drogą krajową nr 47 jego sprawa. Ja wolę naładowany mtb akumulator niż wywieszony jęzor grzesznika. Tym razem oprócz widoku Nowego Targu nic nie można było zyskać.
Z Turbacza zjazd żółtym szlakiem pamiętny z maratonu w Rabce. Część ludzi wraca z punktu na Turbacz jeszcze raz. Ja zaliczam bufet i trasę sugerowaną, a po startujących widzę, że znowu wychodzi tak samo. Z tymi bufetami tak jakoś człowiek nie przyzwyczajony. Na wyścigu, którego nazwy nie wolno wypowiadać bez postawienia półlitra był jeden.Tutaj zawsze są dwa.
Później już zjazd czerwonym - to lubimy chociaż przyznać trzeba że ziemia przez te kilka miesięcy opadów trochę się podniszczyła.
Piątego dnia nowa świecka tradycja na starcie. Twórca nie otrzymał zgody na przejazd pasmem Policy i oficjalnie trzeba objechać je asfaltem. To jednak oficjalnie, bo jest plan B. Na bufecie mają być nożyczki i każdy może sobie przeciąć zipy, zdjąć numer i przejechać to nieoficjalnie jako turysta. Na następnym bufecie będą znowu zipy aby zamontować numer.
Fajnie, ja jednak do fanów Policy nie należę. Jakoś tak nie mogę sobie wyobrazić możliwości zjazdu po korzennej ścianie płaczu na której podchodząc w drugą stronę nie jednego faka już z gardła wyrzuciłem w życiu.
Generalnie to jakieś nastroje ściganckie złapałem. Etap ma być asfaltowy, na kole można więc sobie pasożytować. Po starcie jednak ciężko. Zmiana klocków, rower skrzypi , a ja nie mogę się zatrzymać, żeby poprawić koło by nie zgubić grupy.
Wkrótce problem rozwiązuje się sam. Maszynista pociągu jakiś nie kumaty i gubimy trasę. Zawracam a po kilku minutach nowy pociąg formułujemy z nowym maszynistą Kuba jest 10 razy lepszy od pozostałych to nawet zmian nie ma co dawać.
.
Dzisiaj po asfaltach nie ma sensu jechać samemu i tylko od czasu do czasu na podjeździe jadę z inną prędkością. Niestety akcja Polica odwołana, a szkoda bo już pomału zacząłem się przekonywać do bezgrzesznego wariantu.
Później te słowackie szutrówki, wszystko zjazd szybciutko a na koniec jeszcze asfalt zjazd od granicy do Korbielowa. Niewdzięczne towarzystwo opuszcza maszynistę bez podzięki. Ograniczenie do 60, ledwo mieścimy się w 10 dodatkowych bezkarnych kilometrach. Meta - 5 godzin jazdy i pustka Co ze sobą zrobić tyle wolnego czasu?.
To jest to w tych zawodach. Chcesz jedziesz sam, chcesz w grupie, chcesz to się ścigasz ale możesz jechać również na „być” - teraz drugi dzień znowu w grupie. Wszyscy mijamy (zresztą słusznie halę miziową) rozpoczynając „niebieską” wspinaczkę na Rysiankę. Straciło się widoki na miziowej ale teraz dopiero widać ile traciło się w ubiegłych latach i to, że akurat ten etap stworzony jest do jazdy w druga stronę. Jak dla mnie to objawienie. Widoki z Rysianki a później widokowe techniczne zjazdy (na szczęście żółtym) a nie sugerowanym zielonym szlakiem
Wreszcie wjazd na Magurkę, zdecydowanie najbardziej upierdliwa wspinaczka na Carpathii. Już prawie na szczycie decyzja o minięciu kilkukilometrowego kolanka i wspinaczka na szczyt na żyro Jeszcze na początku obawa o żmije ale jakoś się idzie z rowerem na plecach, bezcenne widoki, kosmiczne krajobrazy po huraganie, wyrwane korzenie drzew, panorama Beskidów, rewelacja. później już tylko zjazd do Wisły brr wracamy do cywilizacji oburzeni turyści,którzy oddalili się 500 m od hotelu i weszli na szlak.
Wieczorem dekoracja i największe ścierwo jakie mnie spotyka. Lamerka była przez cały wyścig ale dla pierników jest przewidziana odrębna kategoria a w stawce z uwagi na brak startujących zajmuje 6 miejsce. Na scenę wyczytują pierwszych sześciu a dla każdego jest medal. Niestety jakiś błąd w wynikach i na scenę zaproszenia nie dostaje. Wkurzam się strasznie bo taka okazja zdarza się przecież raz na kilka lat. Z drugiej strony na medal nie zasłużyłem Gdzie jest sprawiedliwość pytam się. Kilka lat treningów, walka o pudło i żadnych sukcesów. Lamerka, przygotowe przejechanie i jest pudło. C’est la vie
Kończy się wyścig i czas na podsumowanie. Nowa jakość nastaje na drodze przez polską część Karpat. Że góry obronią się same wiadomo było od początku. Pamiętając jak ewoluowało Beskidy Trophy przyznam, że obawiałem się jednak trochę o skrócenie tras. Nic z tego. Jak na razie standard został zachowany bo i gdyby forma była wyższa to stargania tez by było dużo. Organizacja, tutaj wiadomo i jeśli nawet jakieś zastrzeżenia były, to niewielkie i od razu korygowane na bieżąco.
I tak porównuje to sobie z innymi transami, które miałem szczęście zaliczyć i teraz już jest tak samo w każdym aspekcie i jak dla mnie Carpathia rulez!
Na starcie stawiły się znajome śmiejące się mordy narodu wybranego, atmosfera została utrzymana i wszystko to wpływa na to, że transformacja przeszła bezboleśnie.
Był wyścig, którego nazwy nie wolno wypowiadać bez postawienia pół litra, była Transcarpatia i jako pierwszy przeżyty trans jako trans który dostarczył tylu niezapomnianych wrażeń pozostanie w pamięci na zawsze. Teraz jednak część jej pamięci!.
Oto narodziła się Carpathia biorąc od Transcarpatii to co najlepsze a odrzucając najgorsze plus dodając swoje najlepsze i zdaje się że już teraz śmiejące się mordy narodu wybranego mają imprezę kompletną.
InżynBiKer
wjedź do strony głównej