tc2009 W którymś z zeszłorocznych numerów Extreme znalazł się artykuł o Transcarpatii, a w nim zacytowana została między innymi bardzo ciekawa wypowiedź Sławomira Michalaka na temat wyścigu:

„Podstawowy dylemat w tym wyścigu: mieć czy być? „Mieć” oznacza walkę na całego w celu osiągnięcia jak najlepszego wyniku w klasyfikacji. „Być” to przejechanie TC w miarę lightowo, nazwijmy to bardziej turystycznie i przygodowo. Wśród wszystkich załóg istnieje oczywiście duża różnorodność i wiele jest takich, które w jakimś stopniu starają się łączyć te dwie cechy. Są też takie które ewoluują podczas wyścigu, wciągając się w walkę, są takie które nastawiają się na określone etapy…”


Według planu miało być przygodowo. Morderczy sezon rozpoczęty mocnym epicowym akcentem z siedmioma etapami po 7-9 godzin już w marcu, później błotna masakra na mtb trophy, dobicie na 200 km w Salzkammergut - wszystko to wskazywać miało, że karpatka zostanie potraktowana bez wypruwania flaków. Niestety - alpejski kapryśny klimat uniemożliwił skatowanie się na ścieżkach w okolicach Bad Goisern i tym samym zostawił gdzieś w duchu chęć powetowania sobie niepowodzeń środka sezonu.

Tym razem start po raz pierwszy samodzielnie. Szkoda, że Norbiemu nie udało się uzyskać urlopu. Po trophy było widać , że przy zbliżonym poziomie wytrenowania naprawdę nieźle by się nam jechało.

To moja czwarta Transcarpatia. Już w pociągu widać, że warszawka będzie mocno reprezentowana w wyścigu. Niektórzy jadą już po raz piąty –tylko ja mam szczęście i jako weteran przeżyłem tą pierwszą. Widać, że wszyscy chorują na TC, ja zresztą chyba też - te dwie na których nie byłem przecież usprawiedliwione, bo przez Transrockies i Transalpa. Szkoda, że u nas nie ma tej tradycji honorowania najwierniejszych. Na Transrockies właśnie, podczas dekoracji etapowych wyczytywani i proszeni na podium są ci najwierniejsi, na Cape Epic powstał nawet klub amamubesi i każdy kto skończył co najmniej trzy edycje ma prawo do noszenia charakterystycznej koszulki lwa.

Rozmawiamy o edycji zeszłorocznej zastanawiając się czy wyścig odbije się organizacyjnie od dołka w którym się znalazł. Osobiście pierwsze załamanie przeżyłem wtedy w zimie studiując propozycję trasy. Na swój osobisty użytek nazwałem karpatkę transbeskidem, chociaż przyznam, że określenie transasfaltia, które otrzymał od startujących było jeszcze bardziej przygnębiające.

Rejestracja w Ustroniu i jak dla mnie chyba najbardziej niedogodna rzecz na TC – cztery mapy na sześć etapów, co jak się później okaże wpłynie na moje być czy mieć w tym wyścigu.

Powoli wszystko zaczyna być jasne. Nie będzie przełomu i jazdy po oznakowanej trasie - obiecywana oznakowana okazuje się zaznaczoną na mapie sugerowaną – cóż udało się ściągnąć paru frajerów więcej, z których na pewno część i tak wpadnie później w tą karpatkową cyklozę.

Tym razem wszystkie mapy rozdane od razu na starcie. To właśnie lubimy. Już po pobieżnym przeglądzie zaczyna powoli docierać , że w tym roku czeka nas best of the best – zdecydowanie największa techniczna wyrypa przez Karpaty i nikt nie odważy się już nazwać wyścigu transasfaltją. Widać też, że zwiększona została liczba punktów kontrolnych. To może oznaczać tylko jedno - na trasie bardziej będą się liczyły wydepilowane łydki z zapasem glikogenu niż myślenie i głowa na karku.


W Ustroniu kolarski weekend ale my na szczęście omijamy eksploatowany dzień wcześniej bikemaratonowy szeroki asfaltowy podjazd na Równicę i po naprawdę rewelacyjnym śniadaniu w Muflonie wspinamy się gdzieś z drugiej strony miasta na Czantorię.

Jadę bardzo uważnie pamiętając dobrze jak dwa lata temu od razu po starcie dostaliśmy z Norbim parę minut w plecy. Na początek można jednak zarobić chyba pół minuty (męcząc się przy tym dwa razy więcej niż normalnie) wspinając się przy wyciągu. Później już wjeżdżamy w okolice maratonów istebskich – zjeżdżam sobie żółtym szlakiem zabierając po drodze chyba z siedmiu niedobitków, którzy chcieli skorzystać ze skrótu poprowadzonego granicą . To jest właśnie piękne w tym wyścigu, te klimaty lubimy i szczególnie właśnie pierwszego dnia dobrze widać ten podział wśród startujących na wtajemniczonych i leszczy.

Piękne i ciężkie do jazdy te okolice Istebnej. Kto je przejechał wie coś o wspinaniu się po tych wszystkich okolicznych pionowych ścianach. Jedzie mi się jednak całkiem nieźle i zaczynam rozmawiać sobie z Hiszpanami. Jest ich chyba ośmiu i widać jak ciężko im przywyknąć do formuły wyścigu. Cieszą się jednak, że w ogóle wystartowali. Jeszcze rano musieli jechać na lotnisko do Pragi by zabrać stamtąd zgubione rowery. Gdy wyścig startował oni dopiero składali swoje maszyny. Pytam skąd się w ogóle tutaj wzięli – za chwilę jednak wszystko jasne, rozmawiamy sobie o zeszłorocznym transrockies, gdzie dwa teamy jeździły przecież w czarnych koszulkach Tc a ja przekonuje się jaka jest siła reklamy.

Pomimo tego, że Hiszpanie poruszają się wolniej niż zwykle widać jednak, że mają straszną frajdę z tą orientacją. Sześćdziesiątkę dziewiątkę mijamy pod mostem, wyprzedzamy tych którzy pojechali na około i widzę na twarzach oznaki podziwu.

Na trasie tworzą się duże peletony. To kolejna zmiana – oznaka nowego – z tych 4 przeżytych transcarpatii nie pamiętam takiego tłoku na trasach, kiedyś na trasie pomimo nawet większej liczby startujących widziało się zdecydowanie mniej zawodników.

Podejście na Pachowiec – nie ma co ukrywać, że te podejścia to zmora wyścigu. Założenie jest jednak takie, że mamy przejechać całe pasmo Karpat i całe szczęście, że to są jednak Karpaty – tutaj niemieccy obywatele nie ucywilizowali gór i dobrze że nie musimy zadowalać się mini transalpem po szutrówkach. Nie jedno przekleństwo wydarło się z gardła na podłazach, ale trzeba przyznać że nie jeden jęk zachwytu pojawił się przy nowym odkrytym zjeździe. Tak jakoś ostatnio rutynowo już się porobiło w tych startach – pomimo tego, ze mtb maratony się zmieniają to jednak wciąż organizowane są przecież w tych samych miejscach .

Na asfalcie chowam się w cieniu aerodynamicznym Hiszpanów i zbliża się kulminacyjny punkt programu Rysieńka (po hiszpańsku bardziej wisienka) i Hala Miziowa. Tak się rozpędzili do tej Rysieńki, że oczywiście przegapili trawers i widzę ich tym razem trochę wkurzonych gdy wyprzedzają mnie znowu po paru minutach. Na całe szczęście nie trzeba zjeżdżać nartostradą – wspominam nasz zjazd sprzed dwóch lat chyba po raz pierwszy w życiu w takim smrodzie rozgrzanych płynów hamulcowych.

Zielony szlak dostarcza nam w zamian przyjemnego (z małymi wyjątkami) kamienistego zjazdu. Wjazd na metę to jeszcze walka z Hiszpanami, dzięki ciągłym treningom interwałowym zwycięska i z perspektywy czasu można się cieszyć że udało się chociaż raz powalczyć z przyszłymi championami.

Tak w ogóle to radość że udało się powalczyć. Nie ma co ukrywać – okazuje się, że w solo zająłem 6 ( a jak się później okazało 5) miejsce co jest naprawdę niezłym wyczynem jak na starego piernika. Szkoda, że w solo była tylko jedna kategoria męska – w dwuosobowych nie wiedzieć dlaczego( bo singli i par było mniej więcej tyle samo) było ich więcej. Na osłodę na każdej dekoracji z tej naszej kategorii org wyczytywał zawsze pierwszą szóstkę – była więc okazja stanąć obok podium – właściwie powinna być okazja ale tego dnia nie było dekoracji z uwagi na konieczność ściągania z gór ponad dwudziestu załóg które nie dotarły na metę. To jest właśnie dobre – zorganizować na początku kilera, etap naturalnej selekcji gdzie przetrwają najsilniejsi a z wyścigiem pożegnają się turyści.


Piąte miejsce zdecydowanie wpłynęło na postawę wyścigową w dniu następnym. Krótki odcinek po starcie przez Słowację, przyjemnie „wypoczywam” sobie znowu w hiszpańskim tunelu aerodynamicznym a później popełniam tradycyjny już błąd nie patrząc na mapę i oddając się odruchom stadnym. Trochę mnie to dołuję odzyskuję jednak straty wybierając asfaltowy wariant.

Wkrótce nadciąga burza i najważniejszy dla mnie fragment mojego mieć w wyścigu. Mam mapę, którą właśnie teraz w deszczu wyciągam z mapnika chcąc przełożyć na drugą stronę . Czuje jak papier traci swoje właściwości. Z takim przejęciem myślę, że ją zaraz stracę, jadę przecież sam co będzie jutro, szybko wkładam ją do mapnika nie zauważając jednego punktu kontrolnego, który schował się gdzieś na drugiej stronie.

Na mecie dowiaduje się, że nie mam zaliczonego jednego punktu, co oznaczać może tylko jedno - dyskwalifikację. „Musisz wracać zrobić ten przedostatni a później jeszcze raz ostatni” mówi mi „specjalista” od wyników. Trochę mi się w to nie chce wierzyć, próbuje dyskutować, ale na odpowiedź, że Marcin mówił o tym na naradzie nie mam argumentów, bo na naradę nie poszedłem obawiając się trochę zostawić rower pod wątpliwym zamknięciem.

Jesteśmy w Rabie Wyżnej i zgodnie z rozkazem jadę robić dwa punkty. Punkty nie powiem kultowe – biedny kręgosłup po raz pierwszy już w 2003 roku ucierpiał na brukowanym podjeździe pod Harkabuz na Danielkach. I czego doczekaliśmy po tych wszystkich latach - asfaltowa szosa brr wybieram krótszą drogę i od drugiej strony wyciągiem w Spytkowicach wspinam się na górę tak jak na Danielkach w 2004 - co za czasy! Nocowało się wtedy jeszcze w namiocie przy starcie – w Spytkowicach dodatkowo pamiętny nocleg , bo w ośrodku było przecież góralskie wesele.

Tak się strasznie rozczuliłem wspominając te pionierskie starty, że na ostatni punkt, który kazali mi zdobywać po raz drugi nie jadę asfaltem a wybieram niebieski danielkowy szlak – walczyć już nie mam o co. Byłem już zresztą wcześniej na tym punkcie i wiem że jest on dalej od asfaltu niż wynikałoby to z mapy. Jeszcze nie wiem, że oto rodzi się nowa świecka karpatkowa tradycja ruchomych punktów kontrolnych.

Co to jest ruchomy punkt kontrolny? - załóżmy, że punkt według mapy jest półtora kilometra od asfaltu na niebieskim szlaku. W rzeczywistości ustawia się punkt trzy kilometry od asfaltu. Wkurzeni startujący zwracają uwagę. Przy jakimś totalnym wkurzeniu pada decyzja o przeniesieniu punktu. Niestety punktu nie przenosi się w miejsce wynikające z mapy ale stawia się go przy samym asfalcie. W efekcie punktowa zostaje Janosikiem i odbiera czas najbogatszym w glikogen, dając go w zamian tym mniej wytrenowanym. Niestety w peletonie jest jeden któremu odbiera podwójnie – bo gdy jechałem od strony asfaltu punkt był dalej a gdy jechałem od strony szlaku przeniesiony został bliżej.

Przez te dwa punkty tracę półtorej godziny. Nie ma co ukrywać, że w generalce już nie powalczę. Dwa następne, najpiękniejsze etapy postanawiam przejechać oczywiście w miarę wyścigowo ale nie na zapiek, który planuję na etap nr 5 w Beskidzie Niskim - tam ze względu na najbardziej nizinny charakter i w ogóle chyba jakąś magię tych miejsc wychodziło mi zawsze najlepiej.

Wieczorem potwierdzam jeszcze u Marcina, że tzw. od tej pory przez mnie drukarz wprowadził mnie w błąd na mecie i mogłem darować sobie ostatni punkt gdyż kolejność zaliczania jest dowolna - ile jeszcze razy w swoim wyścigowym życiu krzyknę sobie „śmierć frajerom!”


Dwa kolejne dni to przejazd przez Gorce i Beskid Sądecki– zdecydowanie najpiękniejsze etapy– klasyka Transcarpatii. Jak wielka różnica jest w poziomie wytrenowania po tych kilku latach, jak szybko pokonuje te dystanse. Podjazd pod Turbacz cały czas się teraz jedzie ile to z buta trzeba było kiedyś podchodzić.

Na trasie po polskim łuku Karpat istnieją takie magiczne rowerowo przyjazne miejsca, gdzie jadąc wskakuje się w inny wymiar. Przejazd przez Przełęcz Długą nieodłącznie kojarzącą się z tymi zdjęciami z owcami z pierwszej edycji, zaraz później ten zjazd po singlu z niesamowitym widokiem na Pieniny. Pierwsze zaliczone na rowerze górskim korzenie na odcinku między Przechybą a Radziejową. Jest magiczna kapliczka na Hali Niemcowej z jednym z najlepszych polskich singli zjazdowych na żółtym (niestety nie eksplorowanym w tej edycji) szlaku. Jest wreszcie Hala Pisana i mój drugi ulubiony singiel tym razem już z odsłoniętym widokowo naszym jedynym niedostępnym dla rowerów górotworem. Nie, nic z tego - nie wybieram objazdu przez Piwniczną i wspinania po ścianach niebieskiego szlaku, żeby zarobić te pięć minut. Nie o te nędzne minuty mi dzisiaj chodzi, dzisiaj w zgodzie z naturą ładuję akumulatory czystego mtb.

W każdej TC jest też kilka miejsc dla wtajemniczonych. Klasyka to trawers Radziejowej. Tym razem jednak zaskoczenie, zdaje się, że po raz pierwszy w historii org każe wszystkim zaliczać górotwór. Punkt na szczycie opuszcza 18 delikwentów. Trzy razy było powtarzane dzień wcześniej, że jedziemy górą, ale cóż - gps-owcy nie potrafią rozróżnić pomarańczowego czerwonego szlaku narciarskiego od białego czerwonego pieszego.

Już po etapie okazuje się, że są równi i równiejsi. 18-tka dostaje tylko godzinę kary. Ja dwa dni wcześniej musiałem dodatkowo jechać półtorej godziny, dzisiaj tyle samo a nawet i więcej musieli też wracać ci którzy orientując się, że nie zaliczyli punktu wracali z powrotem. Takie to właśnie te uroki Transcarpatii i szkoda, że wszystkich nie obowiązują takie same zasady.

Mnie to jednak już nie wzrusza bo jadę na „być” -lepiej podelektować się jadąc dalej czerwonym szlakiem za Halą Łąbowską i dalej (tym razem bardzo dobrze że z rezygnacją ze zjazdu z jaworzyny) niebieskim– wariant przez Słotwinę zdecydowanie lepszy tym razem bez tych gigantycznych pokładów błota pamiętnych z krynickiego golonkowego maratonu. Zjazd jednak z akcentem humorystycznym, wjeżdżamy w strefę spacerów kuracjuszy i ubawiłem się strasznie gdy jedna z pań ostrzegła mnie żebym uważał bo niżej jest błoto. Szkoda, że szybko zjeżdżałem bo bym ją zaprosił na przyszłoroczną golonkową edycję – przez ten trzytygodniowy turnus całe sanatorium miałoby zapewnione błotne kąpiele.


Na Transcarpatii zawsze najlepiej sportowo wychodziły mi etapy w Beskidzie Niskim. Na pierwszej TC tylko jednego miejsca zabrakło nam do podium, rok później już przy tych 150 teamach zajęliśmy bardzo dobre 6 miejsce. Najmniejsze przewyższenia, dużo orientacji i urokliwe miejsca z łemkowskimi krzyżami i spalonymi wsiami.

Niestety – jeśli słowa złego nie powiem na temat trasy w pięciu pozostałych etapach to tutaj jest niedosyt. Cały etap został oparty na podłazie i zjeździe z Koziego Żebra. Ile to org postraszył tym zjazdem na naradzie przedstartowej: że taki trudny, że trzeba uważać, że mogą rozstrzygnąć się tam losy wyścigu, że kto dobrze zjeżdża będzie mógł tam zarobić nawet 40 minut. Trochę się jednak zmieniło przez te 6 lat – jak inny jest poziom techniki, jakimi maszynami się teraz jeździ – na pierwszej edycji zdaję się, że zjechały go tylko dwie osoby. Po tych 6 latach i solidnej mtbmaratonowej szkole stanąłem może tak pro forma z raz dwa razy. Już później na trasie muszę odpowiadać na pytania zagraniczniaków kiedy wreszcie będzie ten zapowiadany trudny techniczny zjazd.

Zmienia się nie tylko nasz poziom, ale przez te karpatkowe lata zmieniają się tez niestety trasy. Wspomniany wcześniej Harkazbuz wyasfaltowany, na zjeździe do Krempnej został już tylko krótki odcinek półmetrowych dziur - co się dzieję. Nawet knajpę w Krempnej zamknęłi na czas remontu i może w przyszłorocznej edycji przyjdzie nam zamawiać Big Maca a nie kultową góralską pizzę.

Zawsze etap łemkowski był najbardziej orientacyjny. Tym razem inaczej - punkty z premedytacją rozmieszczone zostały na mapie tak aby nie było żadnych możliwości kombinowania. Na szczęście dla dramaturgii wyścigu po tych wszystkich latach mapa już się trochę zdezaktualizowała. Na drogę przy popowych wierchach która kończy się gdzieś w lesie nabiera się ¾ uczestników i ja niestety też znajduje się w tej grupie, co kosztuje mnie być może miejsce w pierwszej szóstce na etapie. Zaliczam się do klasyków mapników. Właśnie tutaj po raz pierwszy i ostatni w tym wyścigu widać że czasami przydałby się jednak ten gps i chyba w przyszłym roku się przełamie.


Może to i dobrze, że wszystkie mapy zostały rozdane na początku, bo można było już wcześniej przygotować się na bieszczadzkiego kilera. Na początku znowu jakieś nowoodkryte miodne zjazdy do Rymanowa, a później już jeden z najlepszych singli w kraju – Pasmo Bukowicy. Gdy pada, ten odcinek ze względu na specyficzne klejące się błoto to koszmar. My w tym roku mamy szczęście do pogody. Jadę sobie z jakimś Ukraińcem rozpoczynając dyskusję o czerwonym szlaku. Mój nauczyciel Bukwa z ogólniaka pewnie znowu by mi postawił pałę , bo gdy spytałem Ukraińca o krasiwyj szlak, dopiero gdy spojrzał na mnie jak na idiotę, po dłuższym zastanowieniu poprawiłem się na krasnyj.

Wreszcie można zastosować jakieś kombinację – nie wjeżdżam na Tokarnię a omijam wszystko asfaltem. Zyskałem kilka minut i oczywiście tradycyjnie już gdzieś głęboko w głowie koduje się jaki to ze mnie miszczunio orientacji. Miiszczunio orientacji wpada za chwilę na drugi wspaniały pomysł. Co znaczy Transcarpatia bez spuszczania się . Klasyczne spuszczenie dla wtajemniczonych to czerwony za przełęczą żebrak w stronę Cisnej – niestety w tym roku pominięty. Tutaj wtajemniczeni zyskiwali zawsze nawet ponad 10 minut.

Miszczunio na spuszczenie wybrał okolicę po punkcie 44. Wywiad środowiskowy z punktową wskazywał na obecność błota na czerwonym szlaku. Na mapie półtora kilometra na azymut, a później szutrówka – jakie to proste. Azymut trzymam twardo. Niestety tutaj już zbliżamy się do Bieszczad, zero cywilizacji. Są za to jeżyny i pokrzywy i nogi szybko zmieniają swój kolor - bąble i zadrapania a ja wciąż idę i idę i coraz bardziej zaczynam wątpić, czy uda mi się znaleźć jakąś drogę. Leśne spacery zajmują mi chyba pół godziny i nie ukrywam strasznie męczę się przedzierając się przez te wszystkie przeszkody. Do głowy przychodzą już czarne myśli, że wilk, że niedźwiedź, , że po powrocie do domu nie pójdę sobie na basen aby posiedzieć w jacuzzi bo nie wpuszczą mnie z tymi zadrapaniami i bąblami.

Wszystko trwa strasznie długo, wreszcie znajduję jakiś strumień. Dobre i to na pewno zaprowadzi mnie gdzieś na dół, mozolnie poruszam się po wodzie. Wreszcie jest , za krzakami przebija się jakaś przecinka, powalone drzewa i oczywiście szutrówka. Czasowo nie ma jeszcze tragedii, straciłem może 20-30 minut. Zmęczenie po tym odcinku odbije się jeszcze na dzisiejszym etapie. Miszczunio orientacji znowu zostaje sprowadzony na ziemię.

Za Komańczą można było jechać asfaltem i tutaj naprawdę dużo zyskać. Jakoś tak jednak serce i dusza chcą jeszcze zaliczyć ostatni downhill po czerwonym, jakoś tak chcą po tym przejeździe (znanym z filmu z 2006r gdzie masochiści kręcili padających jak muchy bikerów) kolejowym się przejechać, chociaż na chwile zbliżyć się do jeziorek duszatyńskich. I tak sobie serce i dusza wyłączają rozum i dopiero przy rozpoczynającym się podjeździe na przełęcz żebrak zaczyna docierać, że oto po raz pierwszy w tej edycji nadeszła matka wszystkich kryzysów. Umieram, zjadam wszystkie żele, batony, sięgam najgłębiej po zgromadzone zapasy glikogenu. Meta jest już jednak tak blisko i świadomość tego pozwala jeszcze kręcić.

Wreszcie Przełęcz Żebrak, tym razem rozstawiony punkt z akcentami humorystycznymi. Wielka atrakcja bo są podejrzenia, że w okolicy niedźwiedź załatwił swoją potrzebę fizjologiczną . Mnie już jednak bardziej nie miodne a chmielowe klimaty interesują i zjeżdżam na metę spędzając na trasie upojne 8 godzin i 53 minuty. W naszym kraju mam zorganizowane tylko trzy państwowe święta mtb w roku – tylko pierwszy i ostatni etap karpatii oraz drugi etap Beskidy trophy potrafią zapewnić mi przewidzianą w prawie pracy 8-godzinną dniówkę na trasie.

Niektórzy dodają sobie do mojego czasu jeszcze cztery godziny a ostatni na metę wjeżdżają na rozdaniu nagród. Niesamowicie wyglądają te wyłaniające się z gór światełka, wszyscy na mecie tworzą szpaler –jest atmosfera, kończy się niestety totalna wyrypa.

W normalnym wyścigu założylibyśmy pewnie na koniec finishery i zaczęli pozować do zdjęcia. Transcarpatia nie jest jednak normalnym wyścigiem. Tutaj koszulkę finiszera dostaje się na przedostatnim etapie, tutaj etapy pierwszy i ostatni są najtrudniejsze, tutaj nie mówi się pasta party a kiełbasa party, a ubytków nie uzupełnia się węglowodanami w ryżu a tłuszczem z sosów wołowiny przyrządzonej z pięciu smaków miast goszczących wyścig z moim ulubionym grzybowym w Krempnej. W TC nietypowo żele energetyczne rozdawane są nie dla zawodników a dla obsługi punktów kontrolnych w sumie zresztą to i dobrze bo czasami zapomina się ściągnąć tych ludzi z punktów.

Ale jest jedna nienormalność piękniejsza niż wszystkie. To jedyny taki wyścig, gdzie nie trzeba programowo jechać na „mieć”, można mieć swoje „być”, cieszyć się, że w zamian za gorszy czas zyska się jakieś wspomnienie - może walki ze sobą , może zgubienia, może odkrycia jakiegoś nowego nieznanego wcześniej szlaku.

Stoimy sobie wszyscy w koszulkach finiszera na dzień przed ostatnim etapem, pozując do zdjęcia śpiewając wymyślony przez Bajko - czytacza hymn Transcarpatii. Kanał lewy, kanał prawy – rower, rama , pedał. Zagraniczni krzyczą bicycle. Całkiem nieźle to wszystko wychodzi i chyba jednak większość wczuwa się w ten nienormalny wyścig.

Transcarpatia nie jest normalna ale i nie jest dla ludzi normalnych. Nie możesz do końca być ściganiem. Musisz mieć coś z turysty, musisz mieć coś z harcerza, mieć serce w plecaku a nie w walizce. Musisz lubić niewygody i być nieczułym na wszelkie niedogodności. Bo wszystkie one to przecież nic gdy dostajesz w zamian tak wiele - tydzień przebywania z ludźmi którzy cenią sobie prawdziwe mtb i możliwość przejechania tego nazwanego przez Hiszpanów „bike paradise”.

Co dalej? Zatoczyłem krąg. Po tych wszystkich transach wracam na krajowe podwórko i nie ma co ukrywać –Transcarpatia to moja życiowa trasa i jest już naprawdę blisko do stwierdzenia, że TC to wyścig mojego życia - niezależnie czy od kapliczki na Niemcowej skręcę w prawo wybierając „być” , czy pojadę w lewo na „mieć” zawsze będę chciał przejechać jej trasę w roku chociaż raz.


InżynBiKer


strona wyścigu


wjedź do strony głównej

ddddddd