Był rok 2000. Totalnie zmęczony wróciłem z przejażdżki rowerowej, którą zapodałem po mocno zakrapianym piątkowym wieczorze. Załączyłem fajną muzę zabrałem się za lekturę Bb. Natrafiam na artykuł poświęcony legendarnemu maratonowi w Danielkach, delektując się opowieścią o ekstremalnym wyścigu.
To coś, to niesamowite przeżycie warto byłoby kiedyś przeżyć. Przy ówczesnym trybie życia jestem jednak bez szans. W moim kalendarzu nie istnieje coś takiego jak plan treningowy, a liczbę przejechanych kilometrów porównuje nie ze średnim osiągniętym tętnem a z ilością wypitych kufli złocistego płynu uważanego w tym czasie za najlepsze paliwo.
Cztery lata później, po rocznych startach w pucharze polski mtb wybieram się na drugą edycję do Sokołowska.
Przeglądając plan imprez bardzo ucieszyłem się, że druga edycja odbędzie się w tym miejscu. To mój pierwszy wypad w te strony, które są przecież niedaleko jednej z lepszych tras maratońskich w okolicach Chełmca. Majowy weekend zapowiada się więc interesująco. Zapach bzu, wiosenny ptaków śpiew, sportowa rywalizacja - jakże ważna w tym roku. Zeszłoroczna porażka w naszej pruszkowskiej rywalizacji, solidnie przepracowana zima, w pierwszej edycji w Bydgoszczy zwycięstwo, ale spowodowane wycofaniem się rywala z wyścigu. Sokołowsko ma dać odpowiedź na co kogo stać. Ja jestem w komfortowej sytuacji bo punkty zdobyte w Bydgoszczy z uwagi na ustalony przez organizatorów niesprawiedliwy sposób punktowania używając terminologii piłkarskiej liczą się podwójnie.
W piątek przed wyścigiem nastrój majówki pryska. Nadzieje, że w końcu w 2004r. nadejdzie wiosna trzeba przesunąć znowu na przyszłość. Prognozy nie są optymistyczne. Ma być zimno (około 8 st. ) i deszczowo.
Wyjeżdżamy w sobotę rano. Cudem udaję mi się ubłagać Grzesia żeby wyjazd był w okolicach 8 rano a nie wcześniej i po południu meldujemy się na starcie. Jak dla nas dobra koncepcja z tymi startami i z namiotami w których można się przespać przed samym startem. Tym razem po przeczytaniu prognozy nastawiam się jednak na nocleg w zamkniętym pomieszczeniu.
Lądujemy, jeśli dobrze pamiętam u brata Alberta. Grześ wyjechał na rozpoznanie trasy, ja czytam gazetę. Któryś z bikerów przekazuje ostatnie prognozy. Jutro jest duże prawdopodobieństwo, że w górach spadnie śnieg. He, he, he – śmieje się w duchu. Śnieg w górach o tej porze roku to możliwy ale na Kasprowym a nie w okolicach Sokołowska.
Gdy wstaje rano nie jest już tak śmiesznie. Wyglądam przez okno i od pewnej wysokości w górę widzę oszronione szczyty. Jeszcze tylko nadzieja, ze to przecież po nocy i wychodzę na zewnątrz.
Przed budynkiem okrutna zimnica. Nasi ligowi championi potwierdzają prognozy co do możliwości opadów śnieżnego puchu. Na ich weryfikację nie trzeba długo czekać. Podczas dojazdu na start zaczyna padać śnieg. Szok – wszystkiego można się było spodziewać, ale taka atrakcja podczas majowego maratonu to pełne zaskoczenie. Na szczęście, a może nie temperatura jest powyżej zera. Śnieg momentalnie topnieje a wszystko zamienia się w błoto. Zbliża się godzina startu. Jest mało osób, nie mam serca stawać w uprzywilejowanej strefie startowej pomimo, że mi przysługuje, wolę do końca się rozgrzewać. Stanie w zerowej temperaturze i pruszącym śniegu nie jest dla mnie dobrym manewrem taktycznym przed rozpoczęciem wyścigu. Wreszcie przestaje pruszyć. Jeszcze tylko słyszę słowa organizatora o fatalnych warunkach panujących na trasie i związanej z tym decyzji o skróceniu dystansu (nie ma co napierać bo przy takim układzie i tak zdobyte punkty nie wejdą do ogólnej punktacji) i ruszamy.
Tradycyjnie na początku podejście, a później... tak w sumie to oprócz tego, że Grześ gdzieś przede mną to nic nie pamiętam z początku wyścigu Pamięć powraca przy przejeździe przez wiejskie podwórze. Teraz już wiem, że to miejsce wskazywali wszyscy jako fragment trasy, którego trzeba się najbardziej obawiać i to nie dlatego (jak to zwykle w Bb), że jakiś trudny zjazd, przejście przez rzekę, podejście po skałach, ale ze względu na grasującego psa. Na całe szczęście organizatorzy stanęli na wysokości zadania, pies został zamknięty ( w sumie to może i został przejechany przez któregoś z pierwszych zawodników); ważne, że przy przejeździe go nie słychać.
Po początkowych opadach sytuacja się nieco uspokoiła. Po pewnym czasie przeżywam szok. Gdzieś chyba na kilkunastym kilometrze słychać grzmoty. Z prawej strony kilka kilometrów obok burza. Gdzieś w głębi ducha zaczynam marzyć aby nie doszła w okolice trasy. Marzenia zostają spełnione, burza przechodzi obok, ale za dobrze byłoby, żeby podczas maratonu nie było żadnej atrakcji. Zaczyna padać grad. W moim przypadku po raz pierwszy przeżywam tego rodzaju opady podczas jazdy na rowerze. Miałem już do czynienia ze śniegiem, burzą , mgłą ale grad. Zakładam kurtkę i zaczynam zastanawiać się nad rodzajem spustoszeń jakie może wywołać. Oczywiście nie myślę o uszczerbkach na zdrowiu. Najważniejsza w zaistniałej sytuacji jest rama. Instynktownie schylam się jeszcze bardziej aby chronić ją jak najmocniej i jazda.
Śmieszna to jazda po tym błocie, a jest go coraz więcej. Szczególnie w pamięci zapada mi pole błota, miejsce przed zjazdem na drugi bufet.Rower sunie jak po maśle. Zastanawiam się tylko czy zejść, czy jechać, czy zrobić podpórkę. Cokolwiek robię i tak kończy się to upadkiem.
Wreszcie koniec pierwszego okrążenia. Ważna decyzja czy zjechać do bazy czy dalej uczestniczyć w wyścigu. Zasady są jasne, jeśli wpuszczają – jedziemy, ani przez chwilę nie wątpie w słuszność decyzji, chociaż widzę, że większość zjeżdża i kończy wyścig na jednej pętli. Na drugiej pętli zostaję też dlatego, że bardzo fajna trasa. W normalnych warunkach nie byłaby taka trudna technicznie, ale tony błota, opady, przenikające zimno te wszystkie czynniki powodują, że daje ostro w kość i szczególnie daje to się we znaki na drugiej rundzie.
A druga runda na maratonie to cała kwintesencja ścigania, szczególnie dla takich jak ja, którzy zwykle pokonują ją z tyłu stawki. Zaczynają się pierwsze kryzysy, widać pierwsze dramaty, to tutaj zawiera się najwięcej znajomości. Mało osób zdecydowało się na drugą rundę, jedzie się więc samemu, w zgodzie z naturą, symbiozie z rowerem, Na kilkanaście kilometrów przed metą wyprzedzam jednego z zawodników. Defekt uniemożliwia mu dalszą jazdę, postanawia więc rower doprowadzić do mety.
Jest coraz zimniej. Dzięki prognozom jestem przygotowany na zimno, niestety nie w stu procentach. Wszystkie kurtki, buty, czapki, ochroniacze powodują, że jest mi w miarę ciepło wszędzie z wyjątkiem rąk. Trochę ciężko było brać w maju na wyścig zimowe, lub chociaż z długimi palcami rękawice. Przy temperaturze w okolicach zera koniuszki palców cierpią najbardziej. Marzną nie tylko z powodu niskiej temperatury, ale może przede wszystkim dlatego, że stykają się z rączką hamulcową której temperatura jest mocno ujemna. Najgorsze we wszystkim jest to, że przewidziałem tego rodzaju sytuację przed wyścigiem. Nie mając jednak odpowiednich rękawic, gdy będzie zimno postanowiłem (może niezbyt to gustowne) nałożyć na dłonie skarpety. Tak jakoś w ferworze walki jednak o tym zapomniałem i z perspektywy czasu bardzo tego żałuję a to dlatego, że po wyścigu palce są odmrożone. Nie wiem, czy odmrożenia dzielimy na jakieś kategorie, to moje z pewnością jest już dość poważne bo nawet teraz po kilku miesiącach gdy jest zimno na końcach palców czuje lekki chłodek. Z drugiej strony nawet to dobrze bo w sumie to nie jest upierdliwy, a wspomnienie które przywołuje jest tego z pewnością warte.
Tak w ogóle to jestem jednym z największych szczęśliwców w wyścigu. Nie z powodu wyników, ale tego czego doświadczyło tylko kilka osób. To, że podczas wyścigu pruszył śnieg przeżyli prawie wszyscy, ale tylko nieliczni znaleźli się na górze gdy śnieg nie topniał zaraz po zetknięciu się z ziemią i mieli możliwość jazdy po białym puchu. Spokojnie można było nie patrzeć na oznaczenia trasy ale skupić się tylko na śladzie opon na śniegu i jechać. No właśnie ważna kwestia czy jechać, czy ścigać się czy może prowadzić rower. To ostatnie z uwagi na popsutą przerzutkę stało się powszechne. A w kwestii ścigania. Tak jakoś przestałem o tym myśleć, zacząłem delektować się miejscem w którym jestem, śnieżną scenerią, okolicznościami przyrody tymi wszystkimi kryzysami i odmrożeniami i dopiero
motocykl obudził mnie z letargu. Jesteś czwarty od końca. Ostatni prowadzi popsuty rower, przedostatni przeżywa kryzys, trzeci od końca nieźle daje i za chwilę może cię wyprzedzić. O nie miejsce na podium od końca w drugim roku startów to lekka przesada, wstyd dla miasta no i co powiedzą sponsorzy. Ruszam ostro przed siebie. Przy zakręcie trasa niezbyt dobrze oznakowana albo ktoś zdjął wstążki i jadę w dół. Na szczęście zjazd jest po asfalcie, a z pierwszej rundy pamiętam, że był jedynie kawałek asfaltu przy bufecie. Wracam i w tym momencie widzę, że wyprzedza mnie 3-ci. Ruszam za nim ostro, ale na razie jeszcze nie staram się go wyprzedzać, a może po prostu nie mogę bo widać najwyraźniej, że podkręcił tempo. Jedę za nim czekając na okazję do wyprzedzenia. Robię to przy zejściu z roweru jakiś kilometr przed metą i ostatecznie wyprzedzam go chyba o minutę. Tempo narzucam totalne i znowu się wkurzam, że zostało mi jeszcze tyle sił.
Chyba maratony są dla mnie za krótkie. Przyjeżdzam na metę i od razu widzę Grzesia. Faknął mnie dzisiaj ok. 10 minut. Stoi więc cały dygoczący z zimna. Wygląda trochę śmiesznie i w głębi ducha śmieje się z niego ale po kilkunastu minutach jestem w takim samym stanie. W kwestii wyglądu to chyba wyglądam kultowo. Kilkumilimetrowa warstwa błota na twarzy, wystające jedynie otwory po okularach, kremowa kurtka która nie jest już kremowa. Osobiście czuje się jak rycerz w średniowiecznej zbroi. Oczywiście nie przez wygląd, ale wagę. Podbiega reporter i zaczyna robić zdjęcia. Widok chyba rzeczywiście kultowy a jedno ze zdjęć trafia ostatecznie do Bikeboarda.
Jest jesienny wieczór 2004. Jest co wspominać i cieszę się, że udało się wytrenować organizm, aby jeździć dwie pętle i przeżywać niezapomniane, piękne chwile. I wiem, że w przyszłym roku postaram się jeszcze bardziej choć już chyba nigdy nie doznam takich wrażeń jak w Sokołowsku. A może przyszłe okażą się jeszcze lepsze? Statystycznie taki kultowy wyścig zdarza się przecież raz na cztery lata.
InżynBiKer
zdjęcia Extreme
wjedź do strony głównej