laruta Kiedyś:

„Muzyka… słyszę ją , słyszę ją, ona gra, ona gra we mnie tu”

Niedawno:

„Noc przytula mnie, głaszcze z całych sił. Jej oddaje to co mam, oddaje sny”.

Trochę wcześniej niż niedawno:

„Ty jesteś wolnym ptakiem gniazda którego już nie złamie nic, rosną w tobie białe skrzydła, poszybuj na nich nawet pod wiatr”

Teraz a także zaraz po niedawno:

”Jeżeli piękno zasługuje na potępienie”

Dla mnie. …

… czym był i jest rower, czym staje się bieganie, tym kiedyś była muzyka . Jedno magiczne słowo rock i wszystko jasne. Teraz już „ za stary by rock’n’rollować, za młody by umrzeć” , ale nie na tyle za stary by od czasu do czasu nie wracać do rockowych klimatów.

Jeszcze kilka lat temu wracając do rockowych wspomnień miałem taką zabawę – w domu z trzech półek z muzyką wybierałem losowo jedną kasetę magnetofonową, jedną płytę Cd , i jedną winlową – wszystkie z polską muzyką. Następnie z każdej wybierałem jeden kawałek nagrywając tak całą składankę kilkunastu hitów.

Teraz jest już inaczej, wszystkie w formacie mp3, ale są, nagrane 63polskie utwory, specjalnie na ten start, szkoda że nie 114, bo tyle kilometrów biegania mnie czeka, szkoda że nie na 4000 minut słuchania bo tyle mam przed sobą metrów do wspinania.

Alfabetycznie. Zaczniemy od A - jak Aya RL. Noc przytula mnie, głaszcze z całych sił, jej oddaje to co mam oddaje sny” oto tutaj w okolicach 70 kilometra biegowej podróży zaczyna się wycieczka w głąb nocy.

To było wtedy - niedawno, kilkanaście godzin temu, jakieś 1500 m w pionie temu, 51 kilometrów temu. 51 na składance nie było, było alien i było bez podtekstów ale nie uprzedzajmy co się działo na grani, gdy wolny ptak poszybował na skrzydłach pod wiatr.

Teraz ulatują dźwięki i słowa Comy a w oczach coraz bardziej gaśnie punkowe światło świeć Armii . Teraz jest i dzięki Bogu, że tak blisko mety pensjonat drużba w mieście Zagreb na Morawach. ……

Teraz miało być domowe łóżko, albo jazda autem. Nic z tego. Próbowałem, zaraz po zdobyciu mety było wyjście na pociąg z Zagreba do Ceskiej wsi , gdzie czekał samochód i podróż do domu prosto po wyścigu jak lubię jeszcze na adrenalinie . Na stacje od miejsca mety były dwa kilometry, ale nic z tego. Sto dwadzieścia kilometrów dało radę przejść i przebiec, 122 już nie. Chociaż w miarę nieźle to wszystko poszło to dopiero teraz jak opadają emocje wychodzi prawdziwe zmęczenie. Jak zwykle najgorsze są te następne godziny.

Obok pensjonatu pizzeria, a nie jak dawniej Vyćap. Ach te wspomnienia, może już starczy, tyle tego było w ostatnich godzinach. No może jeszcze to jedno madziarskiego gulaszu z knedlami, którego już nie ma. Na szczęście tradycja dobrego piwka została, jest chłodniutka Holba i to właśnie z browaru w mieście które jeszcze w nocy zostało gdzieś w dole kilkadziesiąt kilometrów drogi stąd, kilkadziesiąt setek metrów w pionie stąd. Pierwszy chmielowy napój idzie szybko, na uzupełnienie zestawu witamin b, przy drugim już lepiej – powoli schodzi napięcie i można wreszcie pizzę i jeszcze kolejne zamówić i powspominać ostatnie chwile. I można przemyśleć co nieco - bo ambitne, jeszcze niedawno nierealne, poszło psychicznie jak z płatka ale motorycznie już nie bardzo. Motoryka nie nadąża za psychiką i jeszcze pewnie długo nie nadąży Ja sem ulramaratoner! no może bardziej ultra pochodnik czy jak tam nazwać to moje biegowo – marszowe poruszanie się. Jakoś tak szybko dopiero dwa miesiące temu zacząłem a już doszedłem i dobiegłem do 120km. Jaki kolejny ambitny cel sobie teraz wyznaczyć?

Pochod to marsz i miał faktycznie być, ale nie w takich ilościach. Dlaczego Pradziad? Wszystko przez to że odrabiam zaległości próbując startować w miejscach, gdzie nie wpuszczają epiców, bo zachciało mi się po Tatrach pobiegać i kwalifikacje na bieg granią tatr chciałem zdobyć. Trzeci główny cel na rok 2014 w dzienniczku dumnie brzmi „zdobyć kwalifikacje” „Leszczy nie wpuszczają” nie udało się w Krynicy stówki przebiec, trzeba było więc na czeską ziemię wrócić, zaliczyć ostatni bieg dający kwalifikacje i w konsekwencji 114km zrobić z 6 km przytupem zresztą i nie w 17 godzinach się zmieścić jak w Krynicy a w 26 godzinach i 30 minutach. Właściwie według moich wyliczeń było 26 godzin 25 minut - pani na mecie powiedziała, że właściwie to było 26 godzin 24 minuty ale zapisze mi 26 30, co należy jako znak potraktować, że idzie nowe „Chrzanić życiówki!”, pewnie dałoby się zrobić to w 24 godziny ale bez dodatkowych wspomnień, podróży wgłąb nocy także jest ok. Kończymy pomału z życiówkami, szkoda jeszcze, że te limity będą teraz starty w ultra ograniczać, ale damy radę.

Najważniejsze, że pierwsze sto zaliczone i dyplom jest a na dyplomie jest „za uspesne absolvovani 112ti kilometru (4200 pozityvnich metru) Behem” Uspesne to nie bardzo (chyba, że znaczy, że z sukcesem), czy Behem to biegiem nie wiem, ale te metry naprawdę pozytywne były chociaż to czeskie pozytywne znaczenie ma trochę inne.

Jeszcze raz skąd mi się wziął ten pradziad. Trzeba powoli odzwyczajać się od dobrej organizacji w ultra w porównaniu z tri. Na granią na maile nie odpowiadają i trzeba było brać co na liście. Charakterystyka co to za wyścig, nie wiadomo nic oprócz tego że wysoko i ładnie. Czeskie orgi trochę już bardziej rozmowne, po 10 dniach, ale przychodzi odpowiedź na maila i trochę kwestii się rozjaśnia, a przede wszystkim jakie zabrać buty. Ma być 25% asfaltów, także decyzja że biorę buty uniwersalne co by trochę po asfalcie poodrabiać czasu, oczywiście błędna, no ale skąd mam wiedzieć że po kilkudziesięciu km słowo asfalt nabiera innego znaczenia, a na moim poziomie po połowie w gorszych butach nie będę mógł robić nic i gdyby nie fakt, że utuliła mnie noc…..

Druga kluczowa sprawa to gps. Nie ma oznaczonej trasy jest roadbook po czesku, no dobra - modry wiem że znaczy niebieski cerveny czerwony reszty się domyślę. Mam gps z wgranym trackiem, track mnie uratuje, choć do końca nie ustrzeże przed błądzeniem. Jednego się boje, że zostanę sam, niby samotne spacery górskie nie są mi obce a wręcz przeciwnie bardzo bliskie się stały od pewnego czasu, ale na czeskiej ziemi przecież mam wystąpić a to już Inna bajka.

Jeszcze przed startem mocno czasy harpaganowe się przypominają, nocleg na sali chociaż tutaj inaczej bo wszyscy oczywiście piwkują Beczka przez sponsora dostarczona ale i tak dobrze bo na wniosek najbardziej ambitnych ścigantów przenieśli ją gdzieś dalej od miejsce spania. Można oczywiście dyskusji śmiesznych sobie posłuchać, ale i trochę języka zaciągnąć na temat trasy, oczywiście tylko trochę, żeby się zbytnio nie przerazić.

Ja zgodnie z ostatnią harpaganową tradycją nocleg spędzam jednak w samochodzie, spokojnie i cicho ale nerwowo z mocno szarpanym snem, gdyż niepokój jest. Niepokój być musi , musi mnie napędzić. Czy zginacze kolana kontuzjowane od 3 miesięcy pozwolą przeżyć? Czy maraton startowy znowu przecież z marszu bez jakiegoś totalnego przygotowania, w pięć tygodni Ironman, połówka, maraton karkonoski później od razu 12 dni obozu biegowego, lekki odpoczynek siedem dolin, tak musiało być, czy zginacze pozwolą przebiec i przejść. Niepokój też, bo jestem beznadziejnym biegaczem, moja dusza jest na przedzie, to ona pcha do przodu ciało mojego biegacza, które nie nadąża za duszą mojego biegacza, moja stopa gdzieś tam odpoczywa między gaśnicą a trójkątem ostrzegawczym ,jakiś materac niewygodny się zdaje, zezgredziałam w tym triathlonie strasznie. Na szczęście tri grzeczny chłopiec został gdzieś w hotelu i ciepełku ze wszystkim przygotowanym na 100%. Na etapie amatorszczyzny na którym się znalazłem tak ma teraz być.

Tutaj w ultra nie ma100%. Jest niedoleczona kontuzja i nawet na starcie 5 minut zabrakło na wszystkie przygotowania . I to jest właśnie dla mnie dzisiaj znak nowych czasów co ja gadam, powrotów raczej do starych dobrych czasów, niby idzie nowe ale wraca stare, za młody jeszcze by triathlonować, dzisiaj nie będzie 2 tysięcy startujących, będzie kilkudziesięciu pochodników braci i sióstr umiłowanych nie w najnowszych gadżetach, vatach, skomplikowanych ustawieniach siodełek a w czystym masochizmie górskich widoków, kilkunasto i kilkudziesięciu godzinnych wyprawach wśród górskich widoków i będą dyskusje o masochizmie, górskich widokach, pięknych zbiegach, innych wyścigach, nie będzie jednak jednego tematu - życiówek – znalazłem się w domu, chociaż szczęściarzem jestem i mam wiele domów i mogę sobie z kwiatka na kwiatek poskakać, i w każdej chwili do mtb, orientacji, szosy czy tri powrócić i na chwilę obecną dobrze mi z tym.

Pierwsze kilometry na rozpoznanie podejście jebutne, ale na pulsometrze nie ma prawa wyświetlić się powyżej 160. „Jeśli myślisz że zacząłeś zbyt wolno, zwolnij!”- przypomina się jedna z maksym ultra ze specjalistycznych książek, które przeczytałem, bo skoro nie przygotowałem się wydolnościowo a może bardziej biegowo, to przynajmniej niech pomaga teoria. Co będzie później – wiem. Miesiąc temu przebiegłem sobie w 13 godzin 77 kilometrów , generalnie od kryzysu do kryzysu tutaj szacuje tych godzin 20 – 22.

Już na pierwszym zbiegu gubię szlak, ale znajduje w końcu ćerveny i pomału poznaje specyfikę tych czeskich oznaczeń. Poznaje Romanę - bohaterkę późniejszej nocnej urojonej powieści romansowej, z którą trochę jeszcze poprzebywamy na tym październikowym pochodzie.

I pierwsze spostrzeżenie. Stawka się rozwlecze, jest 80 – 100 osób ale właściwie cały czas będę przebywał z w okolicach tej samej dziesiątki, aż do czasu gdy wszystko się rozwlecze, dopóki nie wytworzą się grupy, dopóki nie odpuszczę ze względów „romantycznych” i dopóki nie zacznie mnie rąbać orientacyjnie.

W grupie poruszam się wolniejszym tempem ale zbiegam podobno qualitnie a perfektnie. Szalejemy chociaż widzę że zbiegam lepiej i szybciej tłumacze to sobie umiejętnościami i no i polisz tradyszon (okupione później bólem w stopach) trzeba pepikom przecież pokazać. Jest pięknie, jakieś skały, jak to w górach, na piękny punkt widokowy weszliśmy na górę w dole morze mgieł, jest atmosfera. Miód na serce po tych wszystkich drętwych widokach triathlonowych.

Poruszając się wszyscy patrzą na roadbooka, ja idę po śladzie, oni szukają znaków na drzewie ja śladu na gps i mnie idzie lepiej i to błąd i naruszenie tradycji. Ile to razy na karpatii naśmiewałem się z gpsowców . „Tylko mapa” - brzmiało dumnie ech kolejna cegiełka do zezgredzenia.

Wreszcie pierwszy bufet, tu nie ma przepaków, niestety wszystko trzeba mieć ze sobą, orgi dają wodę ale fajnie bo i kanapka z dżemem się znajdzie jest cola i coś dla mnie słonego i całkiem niezłe tescowe batony. W tym aspekcie nic mnie zresztą nie zaskoczy. Mam dwadzieścia pięć żeli batonów i innego ścierwa chemicznego i uprzedzając fakty na mecie zostaną mi dwa i tym samym kolejne ultra doświadczenie zdobędę że na jedną godzinę zawodów potrzebuje jedną chemię.

I tak idziemy i biegniemy sobie z małymi zgubieniami. Trzeba trochę języka zaciągnąć, zaczynam gadkę z Madziarem, który mówi mi gdzieś tak w okolicach 40 tego że za szybko zbiegam i nie powinienem obciążać stóp. Cholera wie, nie zmieniam jednak techniki, wyprzedzi mnie w końcu oczywiście ale co z tego. Generalnie atmosfera przyjemna i jakże inna chociażby w porównaniu do Krynicy.

Co Polacy mamy w sobie z tej martyrologii,z tego narzekania, ciągłego grymasu twarzy. Tutaj, przynajmniej w części mojego stada atmosfera cool, wesołe rozmowy, cały czas porównuje to sobie z Krynicą, gdzie chyba jako jedyny na Caroline Steffen biegłem (to chyba najlepsza rzecz jaka mi zostanie z triathlonu) co oczywiście nie przeszkodziło w tym żeby złapać dwie matki kryzysów. Carolin i jej uśmiech – kolejny raz potwierdzam nie grymas a uśmiech i to działa.

Tymczasem przebiegam punkt z którego zostało jeszcze tylko 70 kilometrów. Ja mam jeszcze prawie dwa maratony ale o tym dowiem się później, woskowanie na punkcie (woskownice to kredki świecowe – teraz wiem ale przyznam że chwilę grozy przeżyłem pytając się co to są te woskownice orga na starcie) i wspinamy się coraz wyżej.

Tak jakoś to bieganie, z górskiego roweru do biegania w górach przejście łatwo następuje i tak jakoś coraz lepiej idzie, szczególnie, że wspinamy się coraz wyżej, żegnamy jeszcze jakiegoś pepika który zmienił podobno niedawno pracę i teraz schodzi 20 kilometrów inną drogą, bo jutro rano do roboty musi się stawić - jest atmosfera, takie klimaty lubimy. Nie ma innej drogi powrotu - to dobrze, bo nie można się wycofać. Zaczynamy największe podejście powoli zaczynają się większe bóle w stopach tutaj nie będzie jak w Krynicy tutaj wydolnościowo wytrzymam -cały czas staram się napierać swoim żółwim tempem, nie szybciej, ale to działa.

Najpierw rozmowy. W ubiegłym roku mieli czas 23 godziny (cholera, miał być przecież koniec z życiówkami), szybko się odłączam szczególnie, że jest czas na trochę przemyśleń. Wiadomym jest powszechnie jaki stosunek do roweru mam, ile przeżyłem na bajku, ale dopiero bieganie pozwoli dopełnić górskie sportowe przeznaczenie. Są ścieżki , są strumyki , są skały gdzie rower nie dojedzie. Są miejsca wysokie, gdzie roweru nie wpuszczą, lub gdzie rower nie wjedzie. I co najgorsze, to co mi, co ja gadam, nam braciom umiłowanym w mtb odebrano. Teraz jest komercja - nie ma w kraju zawodów gdzie można porowerować powyżej 8 godzin, wg starej dyspozycji 6 godzin. Tutaj, można sobie zaliczyć jedną dniówkę, dwie, trzy… Właśnie biegnę po singlach. Jeśli singiel w rowerze jest dopełnieniem, później zjazd spełnieniem jak nazwać to co jest tutaj. Chyba po prostu tak samo choć trochę inaczej, bo dzięki rowerowi przejadę większy dystans, ale biorąc pod uwagę bieg nie ogranicza mnie czas. Oto dopełniają się moje dwie drogi - ultra i mtb.

Tymczasem wg mapy trzeba dodatkowe kolanko zrobić . Jaki miodny singiel i jedyne czego żałuję, że nie mam bajka, bo mógłbym dojechać szybciej zobaczyć więcej chociaż wiem, że tutaj już jest park i z rowerem tylko nielegalnie polisz tradyszon można by zrobić.

Zbiżamy się do połowy. Wchodzimy na pradziada, znowu morze mgieł, wspaniałe widoki. Pradziad to jakaś kultowa góra dla Czechów. Z drugiej strony góry śmiesznie bo szoszoni dojeżdżają na 1500 asfaltem, nie to co u nas. Jest połowa dystansu, chcę zbiegać i teraz dopiero dociera, że po asfalcie nie mogę. Cały plan na drugą część dystansu idzie precz. Wiem już, że nie będzie asfaltowego zbiegu ale raczej zejście a może to kryzys nadchodzi.

Kolejny punkt kontrolny. Mamy polewkę znaczy się zupę. Dyskretnie myję nogi w restauracyjnej umywalce patrząc oczywiście czy nikt narodowości nie rozpozna z zacnych gości, czas zmienić też skarpety. Oderwany płat skóry na stopie, w sumie tak przecież jest na ultra, ale czy odrywają się takie duże płaty. Niestety nastaje też czas podsumowań. Zrobiłem już 55 - rewelacja nie ma drogi powrotu także nawet nie ma co o tym myśleć, trójka czeska wyszła z knajpy, zapada zmrok i to właśnie reasumując nie siebie się boję i dyspozycji, ale nocy wiedząc, że nie ma oznaczeń że mogę być zdany wyłącznie na siebie wprawdzie mam gps, wprawdzie są baterie zapasowe do gps ale…

Trzeba szybko wychodzić, może jeszcze ich dogonie. Ale zanim wyjdę jeszcze trochę psychologii, amatorsko – sportowego samouwielbienia. Jakim jestem szczęściarzem, gdy giga wpuszczają, wjeżdżam, na ironie wyprzedzać zaczynam po 90tym kilometrze, jestem przecież wybrańcem nie mam cech do ścigania mam psychę i posiadam doświadczenie wielu poprzednich startów, znam swój organizm.

Szybko kończę polewkę. Szkoda, że gulaszowa. Zmarnowali ten gulasz bo powinien do madziarskiego z knedlami trafić na mecie do pizzerii . Dają jeszcze oczywiście piwko, ale za piwko dziękuje, piwko należy się po wysiłku nie w trakcie, zamawiam zieloną herbatę i jeszcze wracam na bosaka do stolika i niech wietrzą się jeszcze obolałe stopy, nim założę nowe skarpety. Jest już doświadczenie popadam w kolejne samouwielbienie, po krynicy wiem że na ultra skarpety trzeba zmieniać. Celebracja doświadczenia świeżej skarpety na 55 kilometrze - to je ono!.

Gdy wyszedłem ani śladu po czeskiej trójce. gps jeszcze nie złapał satelity, zmierzch zapada, mgła nadchodzi, nie wiem gdzie iść. Wreszcie odnajduje szlak i zaczynam wspinaczkę, tym razem szybciej. Są- mozolnie znowu na szlaku pchają się pod górę. Przyspieszam jeszcze i dochodzę, trzymając się kilka metrów niżej i tak jakoś znowu czarne myśli zaczynają mnie nachodzić. Czeka mnie przecież podróż w nieznane i dobrze że na początku tej drogi mam wsparcie. Ucinam sobie pogawędkę z jednym z Czechów. Za nami para i nie ukrywam, że tak jakoś ten tego… Startując w Krynicy, wydolnościowo czułem się dobrze i jako obserwator trochę już liznąłem tej nazwijmy to ultra psychologii. Dla mnie było za wcześnie na kryzysy psychiczne mogłem sobie popatrzeć na to z drugiej strony, posłuchać co mówią inni. Byłem trochę spowiednikiem, świadkiem opowieści o ludzkich szczęściach i problemach, słyszałem też jak ludzie mówią do siebie bezwiednie w marszu. Tutaj inaczej, chyba mają się ku sobie Co się zresztą dziwić. Generalnie tylko pozazdrościć . Zamiast do marketu na 114 kilometrowy spacer z dziewczyną się wybrać . Mnie musi wystarczyć pogawędka z drugim Czechem na temat czeskich zawodów – w ciągu roku przechodzą 1000km w różnych cyklicznych setkach, a podobno najlepsza 150tka wokół Pragi i kto wie, może kiedyś, bo bakcyla chyba niewąskiego tutaj łapię.

A w naszym pochodzie nie tylko romantycznie się zrobiło z tyłu ale i z boku. Po dziesięciu minutach gdy wychodzimy poza chmury na dole zostaje mgła a my po grani, w dole chmury, dla takich chwil się żyję, takie chwilę się chłonie, po prawej noc po lewej poświata słońce zaszło ale jeszcze pomarańczowy snop oświetla horyzont, jest ciepło a my po singlu, po grani.

Nie takie granie miał mistrz Kilian na myśli, ale Mistrz Kilian chyba najlepiej to określił. „Uważam, że nie ma większego uczucia wolności niż to które daje bieganie po grani. To tak jakby biec po krawędzi noża: wiesz, że nie możesz pozwolić sobie na upadek, z każdą chwilą coraz bardziej przyspieszasz, żeby zejść i uciec przed niebezpieczeństwem, ale pragniesz równocześnie żeby nigdy to się nie skończyło, chcesz nadal czuć, że bawisz się swoim ciałem i ryzykiem, myśląc jedynie o lataniu, o pozostawieniu nóg wolnymi, aby nabierały coraz większej prędkości, pozwalając by twoje ciało tańczyło, aby utrzymać równowagę”. Jest atmosfera.

Już później zabrzmią w uszach słowa bez podtekstów TSA „jesteś wolnym ptakiem gniazda którego już nie złamię nic” zawsze w takich chwilach uniesienia przychodzą wspomnienia ile było tych wyścigowych uniesień: singiel z transrockies, kapliczka na Niemcowej, kangurowy out back, pierwsze ściganie po dżungli,czerwony dywan na iron manie, oczywiście kurtyna w Kolbuszowej,

Naładowały mnie te widoki , nie powiem,wystarczyła tylko ta jedna chwila na dachu świata ten spacer po grani przy poświecie, te kilkanaście minut te pół godziny wieczności – co ja całe życie dotychczasowe robiłem? Ile straciłem bez gór w nocy. Oto dopełnia się moja górska przygoda, oto zaczyna tulić mnie noc.

Romana słabnie. Czesi polecieli gdzieś do dołu, poleciał też adorant, co za frajer! Ten frajer to w znaczeniu polskim nie czeskim oczywiście, ja niby mam siły, a do zbiegania to już zdwojone szczególnie że nie ma asfaltu, ale polisz tradyszon musi być. Nie zostawię jej z tyłu a i po części nie rzucę się w dół raz ze dziury w nodze, dwa że kiepska widoczność a trzy i chyba przede wszystkim te trzy że za nic nie dam się sam wkręcić w samotny spacer biegowy, czy bieg spacerowy bo już sam nie wiem jak nazwać to poruszanie się w nocy.

Zbieg jest niesamowity i jaki zmyślny ten naród czeski się przekonuje. Jest już noc, światełka latarki odbijają fluorescencyjne punkciki na oznaczeniu szlaków, żyć nie umierać Dopiero później skojarzę że te karteczki zawiesił przecież org. Org przewidział, że mogą uratować komuś później życie.

Panowie czekają na nas na dole. Coś tam rozmawiają ze sobą i jeden popędził do przodu. A para znowu coś tam sobie szczebiocze a ja kilkanaście metrów za nimi. Jakiś asfalt, droga samochodowa dwójka wchodzi do restauracji. Pewnie punkt kontrolny. Pytam się, nie na herbatkę się zatrzymali. Zdrada, ja na zbiegu po dżentelmeńsku z tyłu zostałem, a tutaj taki afront. Ale nie będę przeszkadzał, niech wypiją romantyczną herbatkę we dwoje, niech porozmawiają. Co za historia, gdy okaże się że mają się ku sobie przy herbatce na 65 kilometrze spaceru.

Ostro jeszcze przyspieszam, żeby nie iść sam i dogonić drugiego Czecha ale go nie znajdę. Gubię się jeszcze bo gps wskazuje dobrze, ale trudno żebym śledził go cały czas a z drogi odchodził jakiś szlak. Na całym wyścigu wszystkie zgubienia będą jednak tylko kilkusetmetrowe i i suma sumarum dzięki zgubieniom dystans końcowy wyjdzie dumnie brzmiąco 120 a nie jakieś 114 i to jest to. Co ja mam się przejmować na Bałtyk - Bieszczady o tej porze byłem gdzieś w Toruniu, a na mecie miałem zameldować się po 48 godzinach. A tutaj przede mną tylko jedna noc. Nie wydolnością jednak się martwię a właśnie nocą, że gdzieś wpadnę, może ktoś mnie napadnie, może jakiś zwierz mnie pożre może sam się wywalę nie ma co o tym teraz myśleć - trzeba wypić to piwo a może raczej jak to brzmi u Włochów kupiłeś rower więc jedź a może raczej jak powinno brzmieć teraz założyłeś złe buty wiedz biegnij, a jak nie możesz idź!

I tak droga szutrowa i faktycznie zaczynam biec. To jest właśnie niesamowite w ludzkiej naturze. Ile razy człowiek przeżył to na rowerze, ile razy naczytałem się jak przeżyli to inni w biegu, sam zresztą pamiętam z krynicy jak padłem na kłodzie na 42 kilometrze a po 20 minutach w okolicach kapliczki na Niemcowej wprawdzie, siły i to zdwojone odzyskałem, generalnie od kryzysu do kryzysu. Główne hasło zawodów „Ber to z humorem”, jest już przecież w okolicach 70km Trzeba biec, wkrótce bijemy rekord w Krynicy zatrzymali na 77km .

Po raz pierwszy sam muszę szukać punktu, wg gps jest 500 metrów stad. Dopiero w leśniczówce mówią że na kopec szlak niewidoczny. gps jakoś inaczej prowadzi, robię kolejne podejścia po trzech ścieżkach, dopiero jakiś kolejny Czech, który był rok wcześniej wskazuje na niewidoczną dróżkę między krzakami. Wspinamy się po skale, po łańcuchach, nic nie widać może w dzień byłoby ok. Woskownica na samej górze, nawet w dzień bałbym się tam momentami wspinać ale już na tyle jestem świadomy pradziada, że wiem że punkty będą najtrudniejsze, wiem też że w pradziadowej drodze twórca trasy zapewni nam wszystkie okoliczne atrakcje i wiem że nie tak jak choćby w krynicy zorganizowane zawody z limitami ścigantami (oczywiście nie do końca) ale też przejście przez wszystkie naj w okolicy mamy zapewnione..Straciłem na błądzeniu i dogania mnie herbatkowe towarzystwo i dziwię się że są w trójkę i pewnie ten trzeci wcześniej przyspieszył do knajpy żeby jakąś potrzebę załatwić. W leśniczówce uzupełniam bukłak i to do oporu bo wiem że raczej samotnie pokonam pozostały dystans, żele są, spać się chce ale nie bardzo, czas na skały.

A towarzystwo jeszcze spotkam dwa razy na trasie a raz to nawet się zdenerwuje bo jeden najsilniejszy bierze trzy karty i podbija wchodząc na skałę a herbatkowe towarzystwo szczebiocze sobie na dole. Powiedziałbym coś, bo w końcu przyjdę po nich na metę prawie półtorej godziny później ale po co, co to mnie teraz wszystko obchodzi. Jedyna ważna rzecz to limit, a tutaj limit jest 30 godzin także spoko, wygląda że nawet zdołałbym się doczołgać. A poza tym co to by były za wspomnienia, gdyby przeszło nam maszerować razem.. Porozmawialibyśmy może jeszcze o gatunkach piwa, zaśpiewalibyśmy jedyną czeską przyśpiewkę, którą znam jak to niedaleko od trencina meszka pikna Katarina. Oto do końca idę sam, mam swoją prywatną podróż wgłąb nocy a przede mną nowe doświadczenie i wkrótce odkryje coś nowego czego jeszcze nie było.

Na początku trudny szlak dużo skał a może łatwy szlak z elementami skałek ale po kilkunastu godzinach wysiłku w nocy nabiera zupełnie innego znaczenia. Czasami lekko, czasami niebezpiecznie znowu lekko i nagle jakieś większe skały. Na jednej to już niebezpiecznie, widzę mrugający punkcik, nie widzę zejścia, początkowo wracam chcę ominąć skałę ale ląduje w jakiś chaszczach , później w drugą stronę skały wreszcie dostrzegam ukrytą półkę po niej docieram gdzie trzeba. Trzeba uważać, poruszam się powoli bo aż strach pomyśleć co by było gdyby… i tak jak to zwykle bywa już na szczęście na lżejszym technicznie odcinku jadę sobie na tyłku w dół kilkanaście metrów. Na szczęście tylko drobne obicia i tak jak się zastanowię to dopiero pierwsza zwałka w startach. Ile z tego mtb tutaj mam, ile daje rower, żadnych obaw jeśli chodzi o prędkość zbiegania, świetny odcinek miód na serce dopełnia się górska przygoda, święcąca czołówka, jakieś punkciki fluorescencyjne i tak jakoś to wszystko chłonę że nawet nie myślę o bólu a stopy bolą, oj bolą

Mijają minuty bez żywego ducha, z przystakami w skupieniu już tylko idę, ból stopy czuć ale odzywają się już też zginacze kolan. Jak można złapać chorobę, która uniemożliwia rowerowanie, a w bieganiu właściwie głównie tylko podbieganie.

Wcześniej przed ruinami bieg, teraz trochę czasu na marsz, czas na żela, przystanek i wgląd w mapę przewyższeń. Wysokich szczytów już nie będzie, na tę część przygotowałem sobie składankę polskich hitów.

Skończyły się najwyższe góry, nie ma już skał. Czas na samotny 50-cio kilometrowy spacer z muzyką. „Noc przytula mnie, głaszcze z całych sił” Ładnie się zaczyna 50 kilometrowa podróż w głąb nocy. „Głaszcze z całych sił” – trzydzieści lat mija a ja dopiero na czeskiej ziemi słyszę że nie „głaszcze” a „pieści”. Mało jest takich utworów jak ten. Mało było takich klimatycznych piosenek, do słuchania w domu, w nocy, leżąc na łóżku przy zapalonych świecach, w uszach od razu słychać dźwięki tej drugiej najbardziej klimatycznej w takich chwilach strony B płyty Closer Joy division. Szybko staram się jednak porzucić przygnębiające klimaty, wracając do księżycowego kroku. Co się porobiło. Twórca kiedyś takie utwory tworzył a teraz ogłasza kandydowanie na prezydenta. Myśli szybko kierują się do innych bohaterów młodzieńczych lat, kontestacja zmieniona na domek na kanarach, prowadzenie programu taniec z gwiazdami czy jak tam to się zowie. A ja co, korporacyjny żywot, na szczęście w korporacji z ludzką twarzą, a na podwójne szczęście na górze, na 19 piętrze. Szkoda tylko że wyjście awaryjne zablokowane i nie można podchodzenia potrenować. Kanarkowe mp3 uruchamia „Niejeden” - mało jest takich utworów, przy których ciarki przechodzą po plecach, jeszcze po latach - stodoła i te czasy uniesienia kiedy Kult zawsze zaczynał nim koncert i już znacznie późniejsze tradycje październikowych koncertów po latach ustatkowanych już chłopców.

Czy to jakoś podświadomie, żeby endorfin więcej wyprodukować inzynbikerowy podmiot liryczny zaczyna bieg, wchodząc w niesamowite klimaty. Jeszcze kilkanaście kilometrów temu ból zdartej skóry, a teraz bieg, generalnie od kryzysu do kryzysu, „ber to z humorem”. Na zewnątrz słuchawek pewnie cisza, 70 któryś tam z kolei kilometr, leśna, szeroka droga szutrowa a ja sam na sam z tą drogą, no może nie do końca bo mp3 kolejny kultowy utwór oferuje i obok mnie pojawiło się czterech jeźdźców, a czwarty najpotężniejszy niesie mi wiarę nadzieje i miłość . Nieś mnie nieś i dopiero widok tempa na pulsometrze sprowadza mnie na ziemie 8,5 minuty na km nie brzmi dumnie, jak inaczej płynie ultra czas, jak inna jest ultra rzeczywistość. Nie, nie, nie poddawaj się, w słuchawkach regałowe klimaty brzmieć zaczynają a później mimo że dookoła mgła i ciągłe narzekania „miej świadomość „ (ach ten Kazik!), że przecież masz przed sobą wielką przestrzeń.

Pojawiło się trochę asfaltu, nie złożone kijki lądują z tyłu plecaka, powstaje konstrukcja na kształt czegoś co uchroni mnie przed dzikim zwierzem. Śmieje się ze mnie bufetowa widząc tę budowlę. Po bufecie asfaltowe podejście i skręt w las. Ma być modry znaczy się niebieski szlak. Na początku jest, ale po kilkuset metrach widok na gps wydaje wyrok - znowu zbłądziłem. W dzień pewnie nie byłoby żadnego problemu i ten skręt w krzaki byłby widoczny. A może to brak doświadczenia. Jest dosyć ciężko, droga ciemna, jakaś łąka nie widać gdzie szlak, nie mam pojęcia gdzie iść dalej. Gps owszem, można zmieniać podziałkę ale czy jest sens robić to co chwilę, czy starczy mi baterii, co będzie jeśli wysiądzie mi sprzęt, jak trafię sam na metę, co zrobię na tym pustkowiu… Co chwila sprawdzam ślad, później jakoś tam będzie najwyżej poczekam na kogoś z tyłu, tylko ile będę czekał.

Juke box od razu dostraja się do klimatów. Sedes otwiera klapę i krzyczy, że wszyscy pokutujemy za to że żyjemy, przychodzi lekki kryzys a Brygada kryzys śpiewa „ jestem już zmęczony”. Szkoda, że to wersja brygady a nie samego kryzysu. Kto pamięta jeszcze te zapomniane wersy: „przypaliło mi się ciasto, nawet nie warto wyjść na miasto”. Punkowe tematy trwają, ale ciemność totalna na szczęście zostaje przerwana przez przebłysk.

„Światło świeć, prowadź mnie!” – i to armijne światło i też mało kto pamięta, ze jeszcze sprzed okresu nawiedzenia podmiotu lirycznego. Czołówka świeci, ale szlaku nie widać. Na szczęście org przeszedł tym odcinkiem wcześniej i powstawiał fluorescencyjne światełka. „Ty jesteś drogą, jesteś brzegiem dnia, ty mnie prowadzisz z zejścia z góry Pradziad. Podświadomie światło jeszcze będzie mi towarzyszyć, pomoże, ale nie opuści mnie jeszcze długi czas ...

Kończą się punkowe klimaty zaczyna się przejście przez strumień, niestety z jedną nogą w wodzie. A co znaczy mokry but przy 114 km - bąble, odciski i inne ścierwa, wszystko dodatkowo w tej drugiej nie popsutej wcześniej nodze. Jak tu się jednak martwić skoro łagodne Buzu squat wyśpiewuje „przejść wielką rzekę bez bólu i wyrzeczeń”. Przecież właśnie tutaj, właśnie na ultra wyczuwam „taką chwilę, w której kocha się życie i móc w niej być stale, na wieczność w zachwycie”. Dlaczego nie pociągnąłem dalej Buzu, zaczynam się zastanawiać, dlaczego mp3 nie zapoda dziś „W tobie siła i moc”. Inżynbikerze w tobie siła i moc!.

W pewnym momencie dostrzegam jakieś dziwne światło, to chyba nie oznaczenie szlaku, w świetle czołówki odbijają się jakieś zwierzęce oczy. Zdejmuje słuchawkę . Może trochę potruchtać szybciej i uciec. Nie - najlepiej chyba będzie robić swoje, czyli spokojnie iść. Ruszam na chwilę delektując się ciszą, no może bardziej ciszą lasu, przerywaną nieznanym odgłosem jakiegoś głuszca czy puchacza. Co za paranoja, jakich pierdoletów człowiek musiał się w szkole uczyć, do końca życia będę przecież pamiętał z biologii, że „ciało minoga jest nagie i silnie wydłużone, pokrywa je jednowarstwowy nabłonek tworzący tzw kutikulę. Płetw parzystych minogi nie mają…” a nie potrafię zwierza w lesie w środku nocy rozpoznać. Co za szkoły w tej komunie przyszło kończyć. Zaczynam biec.

Słuchawki na uszach a w słuchawkach Maanam. „Ta noc do innych jest niepodobna”. Oj jest. Wprawdzie już na 7 dolinach przeżyłem pierwszy wyścigowy wschód słońca wysoko w górach ale tutaj pierwszy wschód i zachód mi się trafia, co ja robiłem przez te wszystkie lata. A ile tych lat minęło od pierwszego koncertu rockowego w życiu na którym byłem, a to był właśnie Maanam – jeszcze w czasach pierwszej solidarności w Ursusie w domu kultury i Kora - pierwsza punkówa Rzeczpospolitej. Później już ten pierwszy koncert w stanie wojennym – Republika, TSA, Oddział Zamknięty na Gwardii,, jakieś open rocki Jarociny, rób reggae. Wreszcie koncert w rivierze Oddziału. Aż wstyd się przyznać - Jaryczewski - spontanicznie jedyny facet w życiu, którego pocałowałem, gdy jako 16 latek na drugim koncercie w życiu, nie wiedziałem co robić gdy wskoczył w tłum ze sceny. Party Oddziału na mp3 przeskakujemy jednak na kolejny utwór, bo jakoś nie pasuje. Panie Krzysztofie, ja w piątek i sobotę spożywam teraz ultramaratonową miksturę a nie alkohol i niech mi pan wierzy, że ta mikstura potrafi też dać niezłego kopa.

Ta noc do innych jest niepodobna, gwiazdy na niebie, wraca Jarocin 84, jubileuszowy koncert TSA . Są takie chwile w życiu, których się nie zapomni, są takie korzonki, które się teraz czuje, bo kilkadziesiąt lat temu leżało się na gołej trawie, patrzyło na gwiazdy i przeżywało takie chwile. To błąd - nie ma na składance 51, ale jest alien. Nie wierzę w nic bo chyba nie potrafię, jakieś klimaty znowu bardziej smutne mnie nachodzą. Szybko przebiegają cztery lata przy „Nie ma mowy” Normalsów, który to hit kiedyś tam znaczył wiele po tych czterech latach, później MP3 zapodaję Hey z wierszem Stachury . Te dżinsowe tomiki! Kiedyś trzeba było stać całą noc w kolejce, żeby je kupić, teraz można sobie pospacerować całą noc, pobiegać i posłuchać „zobaczysz” Zmarło się chłopinie ale, pewnie mu się nie śniło, co można jeszcze zrobić z jego wierszem, jak w wersji Heya silne gitara i głos mogą zwiększyć zabarwienie emocjonalne.”And it’s only rock’n’roll!

„Pamiętam podwórko i szkołę, pierwsze wyprawy po dobro i zło”, Rzecz o przyjaźni - znowu Dżem, „zawsze byliśmy razem a teraz co, twój wróg moim był i co z tego”. I jeszcze republika Gdzie są moi przyjaciele - ile przyjaźni zepsułem sam, a ile zepsutych przyjaźni musiałem przeżyć.

Nie, nic z tego, ból marszu jest, ale jakoś ta magia górsko muzycznej nocy pozwala w miarę normalnie funkcjonować. Dżemowe „W życiu piękne są tylko chwile”, ale ile ich jest, ile ich można powspominać i te piękne ale i te mniej przyjemne i ten mój sposób na wyścigi kiedy jest źle, to wspomnienie opadającej kurtyny z Kolbuszowej na ultra bike 1008. Wystarczy tylko to przywołać a od razu jest lepiej.

Jest coraz trudniej. Blade loki „no pasaran” w sumie hit nie z mojej młodości ale słuchany teraz przy interwałach biegowych nadaje się na te chwile słabości jak najbardziej. Wszystko przerywane przez małe kryzysy. Ale napieramy! „Hej naprzód marsz” – to Proletariat.! „Będziemy konać… nigdy nie damy się pojmać”, wersja krajowa Clash rewelacja - ach gdyby komuniści z Clash, którzy nigdy nie poczuli tak naprawdę komuny przewidzieli jak będzie interpretowany ich utwór.

To jest właśnie niesamowite w rockowej poezji. Fakt, że do każdego utworu można mieć własną interpretację. Rockowa poezja, rockowe grafomaństwo powie ktoś, ale szczególnie przy punk rocku widać jak można coś krzyknąć, jak można wypowiedzieć choćby trzy słowa i co one mogą znaczyć – weźmy przykładowo Siekierę i „stoję, tańczę, walczę”.

Jakie znaczenie miały kiedyś te słowa. Jakie znaczenie miały inne hity. Choćby Klaus M. Właśnie leci „mamy dzień mamy każdą noc, mamy swoje sny i swoje drogi”. Ja dzisiaj rozpoczynam nową drogę ultra. Idę dalej prowadząc luźne rozmowy z życiem. Jak strach na wróble w jesienny zmierzch inżynier drogą szedł, by zabić czas grał rolę z różnych sztuk- Bogdan L, jakie teksty, całe następne ultra można by przy tym przejść i przebiec.

Zaczął się kolejny las, znowu dodatkowe kilkaset metrów w plecy nad rozwidleniem szlaków i pierwszy nie podbity punkt kontrolny. Sumienie jednak czyste bo tym razem nie na skale, szczycie zamku a ukryli go gdzieś pod drzewem. Jest wreszcie kolejny zamek. Pojawia się mroczny klimat closterkellera a jeśli ma być ten closterkeller naj, jeśli jest muzyka to oczywiście Agnieszka - jedna z najbardziej zgranych przeze mnie ścieżek. „Pobiegłam przez zamgloną noc gdzie stoi mój dom. Teraz w nim cisza mieszka..” Ruiny w nocy straszą swym posępnym widokiem i ciszą przerywaną przez gitarową solówkę i uniesieniem słuchającego gitarowej solówki. A closterkeller gra dalej:” Muzyka słyszę ją, słyszę ją ona gra we mnie tu” i powtórzmy co jest w niej piękne, że do tekstów z niej mogę mieć dziś własne interpretację

„Teraz we mnie cisza mieszka”, mieszają się teksty dwóch utworów, za stary by rock’n’rollować za młody by umrzeć, ale nie na tyle za stary by nie wracać, wspominać to wszystko jako pewien etap życia, ,piękny ale jakże inny od tego co teraz. Miałem muzykę, miałem i mam rower, miałem bieganie ale teraz zaczynam mieć bieganie ultra i wracam do muzyki, którą miałem.

Ruiny zostały na górze, wchodzę do wioski, powoli zaczyna świtać a przede mną ostatni punkt kontrolny a do zdobycia ostatnia góra. A co tam, na koniec niech pompatycznie zabrzmi Budka suflera, ta z pierwszej płyty, nie jakieś odpustowe tango i tłumaczenie ile trzeba osób, żeby je zatańczyć. „Góry wysokie co mi z wami walczyć karze, ryzyko śmierć tutaj zawsze idą w parze”.

Rozmowa z bufetowym, przede mną pół godziny grupa - pewnie Romany, pół godziny za mną pewnie też jakaś inna. Trochę to dziwne ale widząc zmęczoną minę bufetowego postanawiam mu pomóc. Totalnie zmęczony, trzeba mu wyrazić współczucie i podziw - pocieszam trochę, opowiadając o swoim rowerowym ultra. Bufetowy jeszcze raz pokazuje w oddali ostatnią górę. Niestety gps wskazuje inny track , niż rzeczywista trasa.

Nie ufam światełkom i tutaj stracę dodatkową godzinę jakoś instynktownie oddalam się od drogi w górę. Czas na dwójkę. Co mi dał sport i co mi daje na etapie życia na którym się znalazłem? Chyba już powalczyłem dostatecznie z kolegami, w epickich walkach. Teraz to coś więcej niż wypruwanie flaków i próba udowadniania w którym miejscu stada się znalazłem. Trening, wytrzymałość, siła, moc, stabilizacja, zdrowa dieta, rozciąganie, ogólnie zdrowy tryb życia. To właśnie mi daje sport! Nie dał mi tego rock’n’roll, a wręcz przeciwnie, bo niezdrowy tryb życia na pewno zdrowie naruszył, ale jakim szczęściarzem jestem że mogłem sobie przeżyć jedno i drugie i to właśnie w takiej kolejności. Regularność diety i regularnie jak co ranka po śniadaniu na bufecie „dwójka”. A po dokonaniu fizjologicznej czynności (sorry), niech zabrzmi jeszcze dżemowy „Wehikuł czasu” a ja nie muszę go słuchać i wspominać przy kuflu w knajpie najlepszych czasów z żalem, że coś odeszło bezpowrotnie, bo dzięki sportowi mogę sobie je powspominać jako nie jedyny, ale jeden z tych naj etapów w życiu.

Zapodaje zbieg, bufetowy mówił że fajny to go jeszcze nawet staram się szybciej zbiegać, zgodnie z hasłem, żeby zabiec kontuzje. Dalej trasa idzie nie po szlaku. Twórca zawiesił światełka fluorescencyjne, nie przewidział jednak jednego, że w dzień nie będzie światełek fluorescencyjnych widać. Zabrakło już baterii w gps, ale nie chce mi się wymieniać na nowe. Na oślep rzucam się bo widać już asfalt, ostatnie kilometry przed metą.

Asfalt jest rakotwórczy. Ból w stopach dopiero teraz daje naprawdę znać, a więc tak to wygląda, teraz by się pewnie zaczęło moje takie prawdziwe ultra,. Ból jest ogromny, już w mieście schodzę z chodnika, na środku ulicy między alejami trawa, idę po niej. Jest lepiej, choć każdy powrót na asfalt i beton powoduje koszmar. To niesamowite, ten symbol różnicy między rakotwórczym asfaltem a ożywczą trawą, wskazujący mi dalszą sportową ścieżkę, miejsce gdzie mam teraz iść. I to światło, które prowadziło mnie przecież przez noc. Wiele się nasłuchałem o nazwijmy to ultra chorobach. Sam w Kolbuszowej przeżyłem opadającą kurtynę i wiem też co znaczy jechać na rowerze śpiąc. Tutaj jednak spokojnie, oprócz strat w stopach pojawił się tylko jeden defekt – od świtu coś mi się rzuciło na wzrok. Mimo zgaszonej czołówki wciąż jeszcze widzę świecące z niej światło, jeszcze mnie poprowadzi na metę i zgaśnie dopiero po kilkunastu godzinach.

Wreszcie meta, za chwilę skończy się ultra pochód, ale jeszcze na koniec niech zabrzmi główny hit ostatniej nocy, oczywiście z własną interpretacją. Mało jest takich utworów w kraju i nie ukrywam, że nawet mimo mocno piernikowego wieku, w którym piernik usłyszał go po raz pierwszy, wywołuje na pierniku ogromne wrażenie i dopóki coś takiego będzie powstawać nigdy piernik nie krzyknie „rock is dead”

„Wyczulony na piękno ze wzrokiem w noc, wyśniłem mój bluźnierczy sen” „Poprzez cierpienie nie stajesz się Tak bardzo piękny jakbyś chciał”. Czy aby na pewno? Biedny ten podmiot liryczny, chyba w życiu nie biegał ultra i nawet nie zdaje sobie sprawy, że przez ultra cierpienie można dojść do piękna, a ja dzisiaj do piękna doszedłem i dobiegłem. Oto narodziła się moc , poprzez ultra cierpienie wykluła się wola ultra istnienia. Może kiedyś jeszcze w bieganiu odnajdę wróżki noszące wysokie botki, ale ta noc na Pradziadzie zmienia wszystko, od teraz inżynier.eu nosi trailowe botki.

Czym był jeszcze Pradziad oprócz ultra narodzin? Okazał się podróżą w przeszłość, potwierdzeniem, że tak jak kiedyś były najwspanialsze chwile z muzyką, tak teraz jest ostatnie 12 sezonów najwspanialsze z amatorszczyzną sportową i może jeszcze przeżyć przyjdzie następne 20.

„Pozwólmy bić karnawałowym dzwonom” Niech zabrzmi jeszcze na mecie Exodus: „A kiedy wreszcie nadejdzie ta chwila oczekiwana, gdy staniesz wysoko na szczycie wielka radość lecz to co ujrzysz twym całym światem zakołysze , bo obok tej twojej naj są inne góry jeszcze wyższe”. Doszedłem do 120, w oddali widać już jak lśnią inne szczyty. Teraz trzeba wejść na 150.

Kilkanaście godzin temu

Przez ostatnie kilkanaście godzin słyszałem dźwięki, ale widziałem też obrazy i nie tylko te z przeszłości ale też filmowe: najpierw leżący na asfalcie martwy Indianin, którego dusza wstąpiła w ciało chłopca, później dalej łącząc muzykę i film ten jeden z moich ulubionych ten naj – „Almost famous”, bo nikomu chyba lepiej niż Cameronowi nie udało się tak podsumować rock’n’rollowego etapu życia. Zawsze mu tego zazdrościłem, ale właśnie kilkanaście godzin temu podsumowałem swoje.

A życie filmowe? Nie ma co ukrywać przecież, że tak jak słyszę jak we mnie tu gra muzyka, tak widzę jak przed moimi oczami kręci się tu taśma filmowa i podczas pradziada tak jakoś podświadomie też inny ulubiony film „Into the Wild” i wędrówka Supertrampa się ukazywała. Ile jeszcze było innych ulubionych, ile pięknych filmowych wspomnień przyszło spędzić. Jest co wspominać, ale to już zadanie na kolejne ultra.

Teraz i potem

Niestety nie chcą wpuszczać na tatrzańską grań. W oddali lśnią jednak jeszcze wyższe szczyty, a na końcu widać właśnie te, wśród których spacerował Supertramp. A skoro już przy tym rejonie jesteśmy i skoro byliśmy przez całą ostatnią noc przy muzyce i skoro ujrzeliśmy Indianina, to niech jeszcze na koniec zabrzmią dźwięki i słowa największego idola rockowych lat. Kończy się pierwsza ultra opowieść i kończy się jej muzyczna oprawa, a „kiedy kończy się muzyka gasną światła”. Bo są rzeczy znane i nieznane, a między nimi są drzwi. Ja kilkanaście godzin temu otworzyłem te drzwi i ruszyłem w swoje nieznane zwane ultra.

When the music's over

Turn out the lights

Turn out the lights

Well the music is your special friend

Dance on fire as it intends

Music is your only friend

Until the end

Until the end

Until the end!



Wyczulony na piękno gór, od tej chwili ze wzrokiem w noc


InżynBiKer

wjedź do strony głównej

ddddddd