Z OSTATNIEJ ULTRA CHWILI
35. Ultramaraton Bieszczadzki Cisna 08.10.2022 r.
Cztery tygodnie zajęło mi dojście do względnej używalności po UTMB, w piątym tygodniu stać mnie już było na 60% normalnego treningu, a w szóstym tygodniu trzeba było już odpoczywać przed wyrypą w Bieszczadach, bo to właśnie UltraMaraton Bieszczadzki wybrałem w tym roku na zakończenie jubileuszowego 20 sezonu startów.
A dlaczego UMB - dystans 54 km taki wydawało się, że jeszcze do udźwignięcia po Szamoniksie, wolne miejsca na liście startowej na tydzień przed, słoneczne prognozy, a więc możliwość pięknego biegania w jesiennej scenerii, nocleg 100 metrów od startu, S17 podciągnięta do Rzeszowa i podróż nie 8 jak kiedyś a 5.5 godziny - same plusy dla startujących ale minusy dla organizatorów, bo wyścigi z wiadomych względów kryzysowych nie sprzedają się jak świeże bułeczki i nawet na klasycznego Rzeźnika można się normalnie zapisać.
W pierwszym starcie 2 lata temu na UMB przeprosiłem się trochę z orgami za to wpuszczanie polityków na te listy Rzeźnika bez kolejki sprzed lat i oczarowała mnie ta trasa i ten tegoroczny w jeszcze bardziej jesiennych kolorach start utwierdza mnie w przekonaniu, że w kategorii tych bardziej biegowych ultra na wysokości ok. 1 tyś metrów UMB spokojnie z SMGS oraz Złotym maratonem konkuruje i takie piękne bieganie po singlach zapewnia. Bieszczady mają jednak tę przewagę nad pozostałymi przez te jesienne kolory właśnie i mniejszą ilość szutrówek, strome ściany do podchodzenia i przede wszystkim te ścieżki po połoninach, a ten graniczny zbieg singlowy to od borówkowej chyba nawet lepszy jest.
Jak różne były te dwa lata UMB - pierwszy 2020 - rok covidovy z rozchwianiem treningowym ale małą liczbą startów i niezłą formą w porównaniu z 2022 r. startem na oparach już przecież, brakiem regularnego treningu od początku lipca. I jak dziwne tym bardziej te wyniki, bo różnica między startami na te prawie 9 godzin ogólnego czasu to tylko kilkadziesiąt sekund i nie wiem co myśleć o tym, ale chyba trzeba te zwiększone tempa na treningu, które mi się pojawiają, kiedyś w przyszłym sezonie w jakimś asfaltowym biegu skonfrontować.
Kilka słów o organizacji trzeba jeszcze napisać, bo kryzys mamy i widać że orgi coraz bardziej muszą się o zawodników starać. I rewelacja, oczywiście pierwsze i to co najlepsze zapewniona piękna trasa i trasa już na trwałe oznaczona jako biegowy szlak i wreszcie jakaś bandana a nie kolejna opaska w pakiecie i czaniecki makaron z błonnikiem owsianym i te bufety takie, że jeden żel mi na całe zawody tylko poszedł i z tymi naleśnikami to już mnie po prostu oczarowali i ta organizacja na mecie i ten szansonista co te bieszczadzko – stachurowo – staromałżeństwowo - śpiewograniowe hity cały czas grał i jak pięknie było przy tym te wszystkie bieszczadzkie chwile życia przeżyte jeszcze powspominać.
I tylko Pepe wróć nie zagrało bo nie było wiolonczelisty po pierwszym bufecie przy trasie i morza mgieł rano nie było a z bieszczadzkim morzem mgieł było by jeszcze piękniej i błota nie było i mostek przed metą już stał i butów w strumieniu nie można było opłukać.
I jeśli jeszcze przy tych bieszczadzkich chwilach wspomnieniowych jesteśmy to symbolicznie na trasie się zrobiło bo w pewnym momencie towarzystwo z Transcarpatii spotkałem i tak można było zobaczyć co by było gdybym w ultra bawić się nie zaczął bo pewnie na tym etapie życia właśnie bym sobie po górach na 10 kg cięższych rowerach śmigał i piwkiem na szczytach się delektował.
Na szczęście cele sportowe jeszcze można sobie wyznaczać i zdaje się że skoro Marduła na lipiec przeniesiony, na ultra babiej limity dla cyborgów a nie normalnych ludzi, to tradycyjne czerwcowe zawody trzeba będzie na Festiwalu Rzeźnika zaliczać.
Kończymy pomału sezon. Czas na roztrenowanie chciało by się napisać ale systematycznego treningu od początku lipca przecież nie było także napiszmy czas na rozstartowanie. Startowo sezon piękny, może nawet najpiękniejszy a na pewno pierwszy taki ze 100% realizacją celów.
A teraz quo vadis panie Inżynierze? Na osi czasu masz zaliczone 46 h 16 min, w pionie 10 tyś przewyższeń, w poziomie 180 km dystansu – czas na kolejny rozwój i to przez zwiększenie tych wspomnianych liczb.
A w którym kierunku? Chyba jeszcze nigdy nie było tak, że nie wiem jak będzie wyglądał mój kolejny sezon. Jedno co wiem, że jeśli ktoś chce się ze mną pościgać to tradycyjnie zapraszam na zimową triadę a reszta wielką niewiadomą jest uzależnioną od losowań. I tylko coś z tym rozplanowaniem startów trzeba będzie w przyszłym roku zrobić bo jeśli chodzi o realizację celów to 100 procent jest ale w górach pobiegać w tym roku nie dało się tyle ile by się chciało przez te rozplanowanie startów a i z grzechu głównego trzeba się wyspowiadać bo nawet jednego weekendu w Tatrach nie udało się wygospodarować i coś z tym w przyszłym sezonie na pewno trzeba będzie zrobić.
CHRONOLOGICZNIE
11. Etapowa triada - Krościenko 8-9.01.2022
Jubileuszowy 20ty sezon startowy rozpoczęty a jeżeli ktoś zapyta co uważam za swój największy sukces w 20 sezonie startów – odpowiedź jest prosta – to, że chce mi się chce jeszcze startować i mogę sobie jakieś ambitne i realne cele jeszcze wyznaczać.
Ciężko było z tymi celami długoterminowymi. Gdyby nie pandemia i komercja, w tym roku zagwarantowany bym miał start w UTMB. Komercja jednak nastała i jakieś kamienie milowe trzeba zbierać, plany startowe trzeba było więc dostosować i pojawiły się cele pośrednie na dwa lata i rok 2022 i 2023 będzie pod znakiem startów w cyklu „by UTMB” stał i ciułania punktów, co by w 2024 roku w Chamonix móc stanąć i pomścić wcześniejsze porażki wokół Białej Góry. I spieszyć się trzeba, bo za parę lat będzie pewnie tak jak z Ironmanem na Hawajach, gdzie tacy zwykli śmiertelnicy na start nie mają szans.
Na szczęście nie samym Utmb człowiek żyje, covid nie przeszkodził w organizacji i można sobie było 20 sezon tradycyjnie już w Krościenku triadą rozpocząć.
Tradycja rzecz święta. Napisaliśmy, że chce mi się startować ale ścigać to już przecież nie bardzo ale triada i marduła zgodnie z przyrzeczeniem zawsze na 100% z wypruwaniem flaków są i tak było też i tym razem z triadą. Nietypowo jednak 5 a nie 3 tygodnie na przygotowania po roztrenowaniu miałem i z tych 5, 4 tygodnie na solidny trening pod konkretny wyścig można było poświęcić i efekty są.
Forma rewelacja! Sprawdzone w przygotowaniach na Granią Tatr metody się potwierdziły, na dobre miejsce w stadzie pozwoliły i sukcesy w ściganiu się z kolegami były. Zagrały zakładki, bieżnia i schody w Total fitness no i nowość - pagórki w Falenicy, które tak się przybliżyły po otwarciu południowej obwodnicy Warszawy.
Bardzo dobrze też taktycznie to wszystko wypadło, to rozłożenie sił i równowagi między spożytkowaniem tych sił między bieganiem, wbieganiem, zbieganiem, marszem i podchodzeniem i było ostro na początku ale później tempo dało się utrzymać i lekki progres w generalce z etapu na etap był.
Organizacja, atmosfera, trasy – niezmiennie perfekcyjnie - zimowa triada na zawsze już gości w kalendarzu. Idea 3 wyścigów w dwa dni i chociaż nie napisze się już że trzech różnych pasm górskich, to trzeba przyznać że nie żal tych nocnych „Pienin” bo etap Stojkowa zdecydowanie lepszy z mniejszą ilością smogu no i oczywiście z tą wisienką na torcie na końcu w postaci wspinania obok wyciągu. Z przyjemnością skonsumowałem też nowe wisienki z pozostałych tras w porównaniu do tego wyścigu sprzed dwóch lat, w postaci pętelki przed Lubaniem i pętelki po starcie w Szczawnicy.
Pięknie było a dodatkowo jeszcze przez dwa dni Tatranik się odsłonił i piękne techniczne, zróżnicowane trasy ze wspaniałymi widokami można sobie było przebiec.
Czas teraz na dłuższe ściganie i chciało by się napisać do zobaczenia na wypruwaniu flaków na Mardule ale termin Marduły zmieniony i niestety w tym roku startu nie będzie. Ścierwo z tym lipcem bo przecież też trzeba napisać, że znowu się wkurzam bo na lipcową triadę też nie ma szans w kalendarzu i ścierwo okrutne, bo w sumie 50% wymarzonych startów właśnie w lipcu mi przypada. Z drugiej strony to dobrze, bo będzie przecież co do emerytury robić chyba już nie do 50 tego jubileuszowego sezonu startów ale do 40tego to może jeszcze pociągniemy.
32. MIUT 115 Madeira Ultra Trail - Machico 23-24.04.2022
Wiele wniosła do mojego ultra biegowego życia porażka na MIUT trzy lata temu. To właśnie tamten start upewnił mnie w przekonaniu co mam w biegowym życiu, czego już mieć nie będę a na co muszę sobie zapracować by to zdobyć i tak było w przypadku Madery. Trzy lata temu napierałem cały czas pół godziny przed limitem, aż nagle (jak mylnie wtedy myślałem przez głupie ustawienie limitów przez orgów) okazało się, że na 60 kilometrze zabraknie do limitu pół godziny.
Od tego czasu MIUT stał się ambitnym i realnym celem, takim ówcześnie na 40% szans ukończenia kilkuletnim motywatorem do wiosennej pracy treningowej. I była ta motywacja już od kolejnej edycji i przy zapisach na 2020r to nawet stres się pojawił bo serwery padły a miałem już kupione bilety lotnicze i trzeba było kilka godzin wciskać klawisz odśwież żeby się zapisać. I były solidne przygotowania wiosenne i covid później namieszał a potem znowu namieszał w 2021r , a tak solidnych wiosennych przygotowań jak w 2021r i tyle czasu na przygotowania nie było chyba nigdy i nawet w tym wyciśniętym treningowo startowo na maksa 2018r.
Wszystko to spowodowało, że edycja 2022 stała się więcej niż szczególna, najbardziej wyczekiwana i chyba dzięki temu jej ukończenie tak pięknie poszło, w jednej z najlepszych dyspozycji sportowych, wzorcowo taktycznie a i chyba najlepiej psychicznie.
Tym samym MIUT obok Eigera staje się najlepiej sportowo przebiegniętym ultra, wszystkim na co mnie stać, w wyżynach formy i doświadczenia kilkuletnich startów. Równiutko jeden i drugi po 35 minut zapasu do limitu, ale jakże piękne ale inne są te starty, ultrapiękno widoków Eigera w konfrontacji z ultra cierpieniem MIUTa przez 80% wyścigu.
Pierwsze odczucie cierpienia pojawiło się już na starcie. Dla mnie to normalne, że startuje na końcu – początek zawsze leciutko ale na MIUT to jakiś kosmos z tym miejscem w stadzie się zrobił, bo biegłem na końcu pomimo wiele szybszego niż zwykle napierania i czuć że znalazł się człowiek w ekstraklasie ekstraklas. Zapisanych było 1050 zawodników, wystartowało coś koło 750 także myślałem że w porównaniu z 2019 r. gdzie było 1200 osób na początku korków nie będzie. Korki niestety na trasie znowu były ale mniej stresowo było w tej edycji bo wydłużyli limit na pierwszym punkcie kontrolnym o 15 minut, bo afery były wcześniej i wielu miało pretensje że odpada już po 3 godzinach przez czynniki niezależne (sam pamiętam że miałem przecież tylko półtorej minuty zapasu).
Na pierwszym punkcie w sumie radość była, bo okazało się, że jestem kilka minut lepszy niż 3 lata temu a później znowu wkurzenie się pojawiło, bo deszcz zaczął padać, który wkrótce w oberwanie chmury się zamienił i dobrze że nie widać tego deszczu w świetle czołówki było i tylko po kurtce i pojawiającym się błocie na trasie można było poznać jak naprawdę pada.
Na kolejnym bufecie znowu stres się pojawił bo korki przez błoto się na zbiegach zrobiły i 18 minut do limitu tylko było i trzeba się było sprężać co zresztą w planie miałem, bo zdecydowanie najtrudniejszy i najbardziej stromy podłaz 1500m na tym 30 kilometrze się trafiał . 3 lata temu dosłownie mnie tutaj ścięło, teraz złapałem wreszcie swoje tempo pochodzeniowe i znowu radość bo świt tym razem nie na podejściu a już na górze mnie złapał.
Stara moja zasada startowa mówi, że zawsze pierwsza noc na przetrwanie, przyzwyczajenie i wejście w wyścig. Powyższe nie dotyczy MIUT, bo pierwsze godziny to permanentne cierpienie i nawet nie wiedziałbym jak to cierpienie nazwać ale jako że po starcie dla Nadii Portelli ankietę wypełniałem i pojawiło się pytanie co sprawiło ci największą trudność i z tych wszystkich dostępnych odpowiedź permanentne zatkanie płuc wybieram.
Pięknie jest ułożona ta trasa i wiedziałem, że po tej okrutnej nocy takie piękne bieganie po lewadach się zaczyna i jak w dżungli się człowiek zaczyna czuć tylko takiej lepszej bo nie ma tej wilgoci, później te drabinki po skałach, a później zbieg przed Rosario gdzie bufet był kiedyś a teraz bufetu nie było bo widać że trochę te koszty musieli przyciąć(ale złego słowa na orgów nie powiemy i jak świadczy o nich dobrze choćby w porównaniu z tym UTMB choćby to że dwa lata z rzędu pakiety przepisywali bez potrącenia kosztów).
Zbieg do Rosario jednym z najlepszych klimatycznych zbiegów przeżytych w życiu się okazał. W takim lekkim błotku co przy dobrej stabilizacji fajnie ślizgać się pozwala cały czas wąwozem ale jakby w jakiejś perfumiarni nas zamknęli. Trzy lata temu nie padało i nie było czuć tej całej intensywności zapachu Madery i aż wyguglać musiałem co to za zapach i odpowiedź znalazłem i od dzisiaj moje ulubione perfumy mają wawrzynowo- eukaliptusowy zapach.
I nic się nie zmieniło i Madera wciąż jest miejscem gdzie czuje że żyję, czuje że oddycham a ten eukaliptus może dodatkowo jeszcze rurę przeczyszcza i w konsekwencji te płuca zatkane odtyka. I jak to jest z tą Maderą jak odbieram inaczej ten deszcz, tę mgłę, i nie ma tego co u nas, że od razu powodują że tempo siada mi o kilkanaście procent i to że mimo tych niby kryzysów jak się znosi te skoki temperatur, zmiany stref klimatycznych, ciepło, zimno, mgliście, słonecznie, deszczowo, słonecznie chociaż tego słoneczka to mało było i widokowo nie było najlepiej w tegorocznej edycji.
Później Encumeada nastała i trochę znowu się stresująco zrobiło, bo trasa gdzieś dwa kilometry wydłużona została w stosunku do 2019r. i zamiast szybkiego asfaltu w dół lewady pod górę i ostry kamienno drewniany zbieg taki z gatunku zbiegania co trzeci schodek się trafił ( tak sobie podzieliłem te zbiegi na MIUT, takie jak nasz co jeden schodek stanowiące może z 20 % zbiegów 60% co drugi a reszta co trzeci a dodatkowo do wyboru do koloru ziemne, błotne, kamienne, drewniane
Na punkcie zjadam dosyć mało bo wiem, że rura mnie czeka, znaczy się wspinanie przy rurze odprowadzającej wodę, podchodzenie może nie najdłuższe ale chyba najgorsze w całym wyścigu, szczególnie gdy trzeba podchodzić w słońcu. Cudem nie oddaje naturze mielonego mięsa z bufetu, odpoczywam trochę i napieram dalej, ale nie szaleje na w miarę płaskim odcinku za rurą obierając słuszną taktykę a i wdychając troszeczkę eukaliptusa, bo wiem że kolejny killer podejścia mnie czeka. Potem już przełęcz i radość bo widać, że z godzinę lepszy jestem niż trzy lata wcześniej i jak to podejście teraz widać i jaki miszczunio jestem jak te moje kilkuletnie obciążenia układów przyzwyczaiły organizm do zbiegów.
Na 60 km zgodnie z planem zostaje trochę dłużej, zmieniam buty, zaliczam gainera no i bulionik, a bulioników na wyścigu są też trzy rodzaje. Tym razem ten najlepszy naturalny z gotowanym kurakiem wchodzi rewelacyjnie i zdąży się przetrawić na asfaltowym podejściu pod ostatnie podejście killer. I zapominam już o tym z proszku kilka godzin wcześniej ale takim gdzie im już proszku zabrakło i dali tylko wodę ale nie wiem jeszcze co mnie czeka, gdy za kilka godzin wypije ten gdzie chyba dadzą sam proszek z kropelką wody i humorystycznie przecież będzie bo gdy wyjdę z bufetu, zacznie mi się zbierać to akurat z krzaków będzie wychodził jakiś Portugalczyk, który mi powie że właśnie zwrócił bulion z bufetu.
Przede mną drugie najcięższe 3 godziny podchodzenia, na początku jeszcze z przerwami na odpoczynek ale później już jakiemuś Portugalczykowi na kole siadam i takie w sumie wolniejsze jakby się wydawało tempo szybsze poruszanie zapewnia. Potem to już magia te takie tatrzańskie klimaty się zaczynają, wychodzimy z zielonej strefy ale monotonii szarej nie ma bo bajkowo się zrobiło bo jakieś karłowate drzewka ale w białym kolorze, ale już guglać mi się nie chcę co to było. Jak magia to od razu wiadomo, że jak to u mnie im piękniej wokoło tym szybciej napieram. Na bufecie tylko zmiana izo bo wiem, że czeka mnie najbardziej górski odcinek a powoli kończy się dzień i najlepiej jak najwięcej pokonać gdy będzie jeszcze jasno. Piękne klimaty, najpiękniejszy odcinek przez góry z drabinkami, schodami, tunelami i z tymi widokami grozy przemijającego dnia, przebijanym się słońcem i morzem w oddali.
Na pico Areiro już noc, wygwizdów, nic nie widać bo mgła. Na szczęście to już ostatni wysokogórski odcinek i kończą się właściwie największe podłazy, bo tym razem trasa zmieniona i nie będzie już jednego z podłazów na koniec, będzie taki krótszy w późniejszym odcinku ale zamiast biegania w naturze mnóstwo asfaltu nam się trafi co wkrótce odczują stopy.
Przekonałem się już, że jeśli chodzi o drugą noc na ultra są takie na których cierpię i są takie na których obserwuje cierpienie - właśnie tak jest teraz czuje się jakbym był obserwatorem jakiegoś filmu z drugiej nocy ścigania i obserwuje tych powtarzających się wciąż aktorów, Tego samego Portugalczyka od bulionu i od skarpet compressport na których skupił się mój wzrok, gdy siadłem mu na kole na Podłazie, tego dostojnego Francuza biegnącego w tej wyprostowanej arystokratycznej pozie, tę francuską parę, która ciągle mnie wyprzedza, a później ja ich wyprzedzam, gdy leżą gdzieś w krzakach albo na bufecie z tą rutyną wpadania, siadania przy stoliku, nastawieniem budzika przez kolesia, kładzenia głowy na stole i snu.
Dostojny Francuz który też napiera szybciej i ciągle mnie wyprzedza przy którymś kolejnym wyprzedzaniu przystaje i mówi mi, że gdyby nie ja to dawno by się już wycofał. Chyba mocno głupią minę zrobiłem bo od razu kontynuuje, że z politowaniem patrzy jak na bufetach tylko szybko coś jem, płyny uzupełniam i jak tak można bez odpoczynku pyta.
Nie powiem, że nie podbudowało mnie to psychicznie ale przecież czuje że forma jest, znowu bez halunów chociaż nie ukrywam że jakieś odgłosy nazwijmy to haluny werbalne do mnie dochodzą i jedna jedyna specyfika ścigania tej drugiej nocy się pojawia, bo odkrywam do czego jeszcze kije posłużyć mogą, bo zawrotów czasami dostaje jak nigdy (mając nadzieję że to nie od wawrzynów i eukaliptusów) i trzeba się podpierać aby do wodnej części lewady nie wpaść
Po tym beznadziejnym asfalcie zaczyna się znowu takie piękne bieganie Ocean Trail - wyżlobiona w skałach na klifie droga nad oceanem płasko, do biegania zachęca, ale niestety w nocy co traci swój urok strasznie, ale nie ukrywam że znowu podbudowuje przy widoku leżących w wyżłobieniach skalnych zwłok ultrasów.
Wreszcie widać światła Machico i wydaje się że finisz jest tak blisko ale trasa nie biegnie prosto ale po lewadach trawersuje wszystkie góry i zamiast 3 km pewnie z 7 do finiszu jeszcze i kolejną atrakcję trzeba wspomnieć w postaci odgłosów budzącego się dnia śpiewu ptactwa i piania kogutów i wreszcie finisz- radosny ale nie krzykliwy tym razem.
Czas kończyć te wyżyny sportowego wypruwania flaków i czas na tę podstawową refleksje. Zdecydowanie preferuje ultrapiękno i przedkładam je nad ultracierpienie i niby wszystko fajnie, tak pięknie to poszło po takim przygotowaniu wydolnościowym i tak dobrze psychicznie ale tylko ja wiem ile psychicznie kosztował mnie ten start.
Więc podsumujmy Panie Inżynierze! Cel a.d.2022 nr 2 osiągnięty, ale MIUT 115 tak rozładował Ci akumulatory, że na pewno nie będzie już drugiego razu, chociaż chciałbym kiedyś przebiec jeszcze tę 60tkę z najwyższymi szczytami w słońcu ścieżkami oceanicznymi za dnia kto wie.
Nie będzie już MIUTa ale nie samym ultra pięknem człowiek przecież żyć musi i jako że trzeba się ciągle rozwijać, ultra marzenia starać się spełniać to pomału rysuje się inny sportowy cel bo jest inna wyspa z wyścigiem o te 50 km dłuższym, z trudniejszym killerem killerów ekstraklasom ekstraklas ekstraklas a dzięki punktom ITRA sprawdziłem już przecież, że zdarza się, że kończą go ci z punktami w okolicach 440, a na ukończenie jest przecież 60 godzin.
Piękne to ultra życie, powtórzmy po raz kolejny, takie w którym wirus półtora roku skradł, ale potrafił takim pięknem ultra cierpienia w czasach pocovidovych nagrodzić.
Cierpiałem na odwołania wyścigów i brak celów ale ten rok zapowiada się jak żaden inny i wygrane losowanie na olimpiadę w Chamonix
takiego kopa motywacyjnego dostarczyło że hej. Kończmy więc tę relację, w której najczęściej pada słowo "cierpiałem". Czas na kolejny ultra rozdział!
22. Mozart 100 marathon 18.06.2022 Salzburg
Gdyby czasy były niekomercyjne i totalna korporacja nie przejęłaby marki UTMB, a na początku czerwca w Tatrach na Przełęczy Świnickiej nie byłoby co roku śniegu to pisałbym sobie teraz relację z ulubionego wyścigu na wypruwanie flaków – Biegu Marduły. Śniegi na przełęczy niestety nie topnieją i Marduła na lipiec już pewnie na stałe przeniesiony, także tatrzańskich czerwcowych relacji przez najbliższe lata nie będzie.
Jest natomiast relacja z wyścigu, którego nigdy by nie było, a musiał się znaleźć w kalendarzu startów bo chcąc w UTMB wystartować, według nowych reguł trzeba teraz kamienie milowe zdobywać za określone wyścigi i Mozart był takim najbliższym startem gdzie te punkty można było zdobyć. I tak parę miesięcy temu zapisałem się na dystans ultra aby tych punktów trochę pozbierać, a później po 3 tygodniach zaraz na CDH w Pirenejach też się zapisałem, żeby jeszcze więcej tych kamieni mieć bo w Pirenejach kamienie liczą się podwójnie. Poza tym oczywiści Pireneje po raz drugi trzeba było odwiedzić, żeby dokończyć tę cudną trasę Val d’Aran, której nie udało mi się zaliczyć w ubiegłym roku.
I zdziwko później było bo chyba te 5% szans wystarczyło, żeby UTMB w 20222r. wylosować i kłopot jest teraz bo trochę za dużo tych startów się zrobiło. W przypadku Mozarta żal było już wcześniejszych rezerwacji, a piękne mieszane samolotowo – pociągowe połączenia austrian airlines zapewnia i to w cenach jeszcze przedkryzysowych i wydłużony bożociałowy weekend akurat przecież był i tylko trzeba było dystans ultra na maraton zamienić i można było tak jak lubię (a właściwie trzeba by było napisać w czasach przed covidowych lubiłem) mieszany turystyczno sportowy weekend spędzić.
Wracając do Mozarta, zapisując się wiedziałem w sumie co mnie miłośnika technicznego biegania czeka, a właściwie na co liczyć nie mogę a więc na to techniczne bieganie. To nie najlepsze trasy ma zareklamować ten wyścig a poszczególne regiony, które liczą na przyszłą kasiutrę od potencjalnych turystów i tak przez 30 km (z wyjątkiem pierwszej fajnej góry po technicznej trasie ) biegłem sobie po szutrach i asfaltach okolicznych dolin wokół pięknych jezior z pięknymi w oddali gór widokami, żałując, że trasa nie biegnie gdzieś tam właśnie po okolicznych szczytach.
Mocno odzwyczaiłem się już od tego biegania, nie tylko biegowe ale biegowe, podchodzeniowe, wbiegowe i marszowe treningi robię i zgodnie z religią unikam rakotwórczego asfaltu i aż zaczął mi kręgosłup wysiadać na tej asfaltowo – szutrowej trasie co mocno nietypowe jest dla mnie na startach. I tak już na metę wkurzony czekałem i nastał 30 km a po nim najbardziej górski i techniczny odcinek się trafił i piękne ściganie się zaczęło tak jak lubię, totalne podejścia dużo korzeni techniczne zbiegi i zaczęli nas wyprzedzać zawodnicy z krótszego dystansu i oczywiście mnie porąbało i chcąc im dorównać tempo za szybkie zapodałem i oczywiście matką kryzysów się to skończyło.
Temperatura ponad 30 stopni, totalny podłaz na koniec - to lubimy. Honor uratowany będzie co wspominać. Powspominamy też wypruwanie flaków, bo tempo naprawdę nieźle udało się utrzymać przez te 6 godzin na trasie, forma jest. Zdecydowanie wolę dłuższe wyścigi ale te dwa razy w roku pościgać się przecież można. Chciałoby się napisać, że Mozart mardułę zastąpił w wypruwaniu flaków ale się nie napisze bo brakuje mu bardzo dużo i nie tylko chodzi o magię trasy ale i aspektu ścigania się z kolegami przecież nie zapewnił.
I to tyle, maraton na mozarcie do polecenia tylko miłośnikom asfaltu no i takiego ultra biegania bardziej niż podchodzenia ale widać, że te dłuższe trasy 100 i 80 tka trochę więcej tych szczytów zapewniają to może i lepsze wrażenia mogą zapewnić. Na pewno już nie dla mnie no chyba że jeszcze kiedyś dla zdobycia tych kamieni milowych, chociaż miejmy nadzieję że nigdy ich już nie będę potrzebował.
Jak dla mnie falstart z tym „by UTMB totalny” i widać po tych ich wszystkich ruchach, że nie spodziewali się tak niskich frekwencji.
Kasiutra się liczy, ale chyba nie ma tej spodziewanej góry kasiutry i miłośnikom gadżetów też start nie do polecenia bo pakiety skromne. Do polecenia na pewno bufety bo to już przecież widziałem we wcześniejszych startach w Austrii nie raz, że i piwka można się na bufecie napić i red bulla i dobrego Izo a tego Izo to 8 kitrów rzez te 6 godzin mi poszło. Dodatkowo browarkiem na mecie można było się uraczyć tylko już tak zmęczony byłem że nie potrafiłem tego bezalkoholowego od alkoholowego odróżnić i po tych dwóch alkoholowych i 6 godzinach napierania w 30 stopniowym upale lekki szmerek się przecież pojawił.
Na koniec jeszcze o jednym trzeba wspomnieć, bo jeżeli nie polecam tego Mozarta jako trasy to wizytę w Salzburgu na sportowo – turystycznym weekendzie jak najbardziej. Jest atmosfera!
33. Val d’Aran by UTMB Camins d’Her 2022
Val d’Aran by UTMB Camins d’Her 2022
– Pod znakiem ultra prawd kończy się najdłuższe ultra w moim życiu, ultra które trwało jeden rok i nie żaluję,że nie przeżyłem go mocniej, a w dolinie dolin zatrzymałem się podczas wyścigu by zobaczyć ze szczytów kończący się i wstający nowy dzień i przeżyłem całym sobą spacer po żelaznych ścieżkach i krainie jezior i zniosłem cierpienia nocnej górskiej wspinaczki
34. UTMB Chamonix 26-28.08.2022
UTMB 2022 –
O tym jak zawarłem ze swoim ciałem „entente cordiale”, jak wydłużyłem się w pionie do 10 kilometrów a w czasie do 46 godzin i 16 minut i co znaczy 46 sekund wobec 44 godzin i 45 minut, czyli jak stoczyłem 18 bojów z limitem i gdzie teraz poprowadzić mnie może ultra droga