Z OSTATNIEJ ULTRA CHWILI

31. Ultrakotlina 180 8-10.10.2021

Ultrakotliny nie było pierwotnie w planach startowych. Zgodnie z zeszłorocznym postanowieniem sezon miała zakończyć jakaś setka po słowackiej stronie – tym razem jawornicka.

Covid i mała liczba startów spowodowały jednak, że nietypowo jak dla mnie mnóstwo sił na koniec roku zostało, nie udało się ostatnio wydłużyć życiówki 10 tyś m w pionie to trzeba było wydłużyć się w poziomie i zaatakować najdłuższy dystans w życiu – 182 km.

Gdy jeszcze okazało się, że jako nieliczne na dzień gdy się zapisywałem zawody gwarantowały 6 punktów kwalifikacyjnych do UTMB (co w sumie może jeszcze się okazać przydatne bo mimo tej totalnej komerchy spróbuje jeszcze z tymi kwalifikacjami) i kiedy jeszcze przyjrzałem się trasie i porównałem z limitami takimi dla ludzi a nie cyborgów decyzja na tak zapadła już błyskawicznie.

Piękna jest idea tej trasy bieg czterech różnych pasm górskich dookoła kotliny - Izery nocą, Karkonosze za dnia, Rudawy, Góry Kaczawskie nocą i Izery za dnia. Izery wiadomo szutrówki czyli łatwo, a  z drugiej strony kamieniste mocno obciążające Karkonosze  zapowiadało się to naprawdę bardzo ciekawie. 

Start o 1wszej w nocy z Piechowic gdzie zjechaliśmy autokarem i to taki porządny pierwszy gwóźdź do ultra trumny od razu –świadomość, że na trasie więcej podchodzenia niż zbiegania będzie.

Zaraz po starcie jakoś zaskoczony byłem natomiast, bo zamiast szutrówek fajne techniczne single się pojawiły i błoto było co dla mnie w Sudetach rzadko spotykane jest  i trochę się wkurzyłem bo challengery, które wybrałem na pierwszą część dystansu zaczęły mi błoto przepuszczać często musiałem się zatrzymywać i wyjmować drobne kamienie co by w dalszych częściach dystansu  komfort w stopach czuć.

Potem już zgodnie z oczekiwaniami szutry nastały i mimo mniejszej atrakcyjności i faktu, że wkurzają totalnie to pozwoliły przecież spokojnie ¼ całkowitego dystansu w nocy dość szybko zaliczyć . Pierwsza noc tradycyjnie na przeczekanie była ale kilka rzeczy do zapamiętania zostanie, przede wszystkim te momenty ze zgaszoną czołówką i głową do góry ze wzrokiem wpatrzonym w gwiazdy na niebie – pięknie było, piękna była też  poranna zorza z widokiem na Karkonosze a umiłowanie do technicznego biegania  zaspokojone zostało krótkotrwale zbiegiem do Świeradowa.

Na 40 km przepak i dowieziona na szczęście gorąca pomidorowa i rozpoczął się spacer pod górę po kocich łbach na główną grań Karkonoszy – trasa znana, było wiadomo że będzie ciężko i ciężko było chociaż zaskoczyłem się bo myślałem że tradycyjny kryzys po bufecie mnie dorwie a kryzysu nie było.

Na grani wszystko bez zaskoczenia no może poza jednym bo mocno wiać miało ale jak na grań to właściwie nie wiało  szkoda tylko że godzina nie była wcześniejsza bo widoki wschodów słońca w tym miejscu bezcenne.

W okolicach schroniska Odrodzenie bufet był i trochę już żołądek na tę rutynę banan – pomarańcz zaczął się wkurzać. A później to już traumatyczne przeżycia się zaczęły bo Krupówki na Grani się zrobiły i nie ma się co dziwić, że trasa w tym roku Śnieżkę omijała, bo gdyby nie, w korkach pewnie godzinę trzeba by stracić. I piękne zaskoczenie było bo po raz pierwszy czerwony szlak w życiu zaliczyłem i to w 100% zbiegiem bo pomimo tych już kilkudziesięciu km w nogach dawało się zbiegać tak jak lubię a później to już tryb marszu się włączył chociaż do końca na trochę jeszcze zbiegów sił starczyło.

Po bufecie na Przełęczy kowarskiej noc się rozpoczęła i trasa na kolejne pasmo górskie Rudawy Janowickie nas zaprosiła. Było dosyć łatwo technicznie momentami pięknie po kamieniach i korzeniach z widokami na formacje skalne a potem to oznaczenia trasy się urwały ale widać było że celowo ktoś wstążki pousuwał. Sunciak track jednak zapewniał bezproblemowo i dotarłem do jakiegoś skrzyżowania gdzie prawdopodobnie winowajców znalazłem, którzy drewno kraść chcieli.

Potem tak fajnie się zrobiło ciepło i w okolicach zamku w Bolczowie zaczęliśmy nawet dyskusje jacy zmyślni ci budowniczowie zamków byli bo stawiali budowle w najcieplejszych miejscach w okolicy.

Zaraz po zejściu do Janowic Pan Inżynier mógł sobie skonfrontować rzeczywistość z zimowymi prognozami pogody bo nagle temperatura chyba o kilkanaście stopni się obniżyła co najmniej i przypomniałem sobie to sztandarowe zdanie z prognoz „temperatura do minus 10 w kotlinach górskich”.

W Janowicach zdecydowanie najfajniejszy bufet się trafił ale ta różnica temperatur była powalająca. I to dosłownie pomidorowa gdy ją dostałem byłą letnia , gdy brałem drugą łyżkę była już chłodna, piwo chłodne  trzeba było spierdzielać. Po dwustu metrach pojawiła się matka kryzysów, ryż zaczął już podchodzić do gardła. Szybko zatrzymałem się jeszcze i ubrałem drugie długie spodnie i bezrękawnik i jeszcze bez komfortu technicznego ruszyłem dalej. Trasa na nieszczęście cały czas przy rzece biegła, robiło się coraz zimniej i zimniej i mocne kryzysy się zaczęły, i oto rozpoczęła się chyba najbardziej traumatyczna noc wyścigowa życia. Teren odkryty, jakieś asfalty, wyjąłem jeszcze i założyłem rękawki tym samym oprócz folii korzystając ze wszystkiego co mam. W normalnych warunkach mam to przecież sprawdzone ten zestaw wystarczał mi do minus 12 stopni  - tutaj zdecydowanie zabrakło jednej warstwy i kolejna ultra prawda została objawiona  odczuwalna temperatura drugiej nocy napierania spada jeszcze o dodatkowe 5-10 stopni w zależności od stopnia zmęczenia.

Jeśli kryzys to od razu oczywiście zgubienie,  na szczęście niewielkie bo świadomość że na wstążki trzeba uważać jeszcze była. Wreszcie las – kocham las temperatura od razu podniosła się o kilka stopni i nawet na chwilę usiadłem z głową w kolanach by odpocząć. Za chwilę mocny niepokój bo jakieś dziwne szelesty do mnie dotarły a za chwilę oczom ukazał się jakiś ultras w krótkich spodenkach i koszulce i zarzuconej na to folii nrc. Zadowolony, że pospał minął mu kryzys i rusza dalej pełen wigoru. Ten wigor to taki nie bardzo bo już po chwili go wyprzedziłem dochodząc do wniosku że to rzeczywiście się zdarzyło bo przez moment miałem wrażenie że to był sen, gdyż rozum nie mógł pojąć że można napierać na krótko w takiej temperaturze.

Znowu zaczęły się  asfalty i szliśmy sobie we trójkę i tak jakoś lepiej mi się zrobiło widząc, że współtowarzysze niedoli już właściwie zasypiają na stojąco. Zaczynamy dzielić się opowieściami o halunach ten mój na dany moment to taki że skrzynki pocztowe na bramach mylą mi się z oznaczeniami szlaków jakoś cały czas widzę niebieskie i żółte oznaczenia. Wreszcie bufet w Komarro – nie nie nic z tego nie ma nic ciepłego jest tradycja banan pomarańcze i cola jest na szczęście ławka w namiocie i jest trochę cieplej ,głowa w nogi i sapanie i niestety trzeba się przyznać że też pytanie z którego punktu zapewniają transport Jesteśmy na 117 km transport ze 142 szybko obliczam że będzie już dzień a jak dzień to będzie słoneczko. Głowa cały czas jeszcze w nogach i chyba naprawdę źle to wygląda bo woluntariuszka za chwilę przynosi mi pół szklanki prywatnej wody ciepłej z termosu i symbolicznie się znowu zrobiło jak kiedyś na Łemkowynie gdzie kromka suchego chleba żołądek mi uratowała. Tym razem pół kubka z termosu przynajmniej ruszyć się pozwoliło a jak się ruszyło to później trzeba było iść bo zatrzymać z tego wychłodzenia się nie dało, więc napieralem.

Odcinek do góry Szybowcowej na 129 km to chyba nawet pamiętam wszystko ale jako jedno wielkie ultra cierpienie chociaż moment samouwielbienia się też trafił jaki to mądry jestem że potrafię maszt na Łysej Górze od Góry szybowcowej odróżnić i wiem że do bufetu jeszcze daleko. Gdy dotarłem na szybowcową okazało się, że bufet był na zewnątrz, ale przepaki leżały w budynku. Zapytałem czy mogę wejść na chwilę się ogrzać a gdy wszedłem kawałek tektury zobaczyłem (już chyba bez pytania czy można) jak na krzyżu padłem tylko na brzuchu mając świadomość że plecak mam na plecach ale już nie mając świadomości że można go przecież zdjąć.

Po jak myślałem pięciu (a co po przeglądzie sunciaka okazało się 25) minutach drzemki i jak mi się wydawało jęczenia (co w rzeczywistości jak chłopaki później opowiadali puszczaniem częstym bęgali się okazywało) wreszcie można było w jeszcze jedną warstwę się ubrać i najpierw z pięknym widokiem na Jelenią a później przez las  a potem ruszyć już przez przedmieścia i kryzys minął a kilometry spokojnie mijały w marszu.

A później dzień zaczął się budzić i takie niespodziewane piękne chwile przyszło przeżyć nad jeziorem modrym w tej scenerii wymiękłem budzący się dzień nastrój grozy, tajemniczości jezioro skały a później oszronione pola traw wszystko już w komforcie termicznym.

W Goduszynie zrobiło się ciepło, najlepsza atmosfera na bufecie, pomidorowa nawet kawa i wysłuchiwanie opowieści o hipotermii i jak kilkoma foliami ludzi musieli okładać którzy się wycofali i czekali na transport. Nastroje po bufecie takie się zrobiły, że już chyba nawet gdyby było trzeba to bym się doczołgał. Piękne jesienno kolory morza mgieł ruszamy dalej. Po drodze trochę pogadanek, gdyż napieramy we dwójkę trochę wspomnień serialowych wszystko przez ten materac na ukrytym punkcie kontrolnym, który od razu ze „zwyczajną kobietą” mi się kojarzyć zaczął – kto oglądał ten wie o co chodzi i tak 156 km i bufet w Górzyńcu się pojawił – a na bufecie szok bo kanapki nawet się znalazły i zostaję trochę dłużej szczególnie że sudokrem trzeba  było wetrzeć bo na szybowcowej z tego zmęczenia i bólu butów już nie udało mi się zmienić.

  Nastał odcinek którego obawiałem się najbardziej. Trzeba jeszcze podejść na Izery ostatni killer kilkaset metrów w pionie Kanapeczki jednak działały i w swoim tempie jak mi się wydaje spokojnie napierać zacząłem. Za chwilę jednak pojawił się nad rowem kucający leśniczy w mundurze, który załatwiał dwójkę, następna kępa krzaków z daleka rybakiem z wędką na krzesełku się wydawała i pomału zaczęło do mnie docierać,  że haluny się zaczęły, nietypowo dla mnie bo chyba po raz pierwszy za dnia w słoneczku.

Minąłem zakręt śmierci i rozpocząłem podejście na Wysoki Kamień. Za sobą słyszałem jakiś staruszków cały czas utrzymujących moje tempo mijało mnie jakieś dziecko a może śnie że mija mnie dziecko staruszkowie to inni ultrasi i tak to stękanie i jęczenie jakoś podchodzić pomagało i plus się zrobił bo nagle nikogo wokół nie było i aż ze szczęścia trochę sobie popłakałem.

Gdy zrobiło się płasko nie zaszalałem jednak z tempem do Skalnej bramy docierając , później już tylko te deski na torfowisku i został jeszcze zapowiadany zbieg starym torem saneczkowym. Z opowieści wynikało żeby puścić się bo jest tyle błota, że i tak się wpadnie a okazało się że błota już tyle nie było ale inne kwestie się pojawiły bo po 40 godzinach żołądek odmówił posłuszeństwa. Po 23 żelach i pomidorowej na czterech bufetach pomarańczach i bananach nie zniósł już batonów i na przyszłość kierunek obrany i sprawdzony będzie bo te żele własnymi kajzerkami sobie zagryzałem i sprawdziło się to rewelacyjnie.

Przymusowa dwójka z perspektywy nie pozwoliła 41 godzin złamać bo zabrakło 2 i pół minuty ale tak jakoś zlewam to i tym razem szybszego finiszu w ogóle nie było nawet nie przyspieszałem przed metą a do limitu 3 godziny przecież zostały.

W konsekwencji 97  osób wystartowało 2/3 ukończyło kilka było za mną czyli tradycyjnie. Ale tym razem o tyle nie tradycyjnie,  że na pytanie Inżynierze ile kilometrów przebiegłeś najwięcej w życiu odpowiem że naparłem (już nie oszukam przecież że przebiegłem) 182 i  pięknie się w konfrontacji z ultra pięknem z Granią Tatr to ultra cierpienie z Ultrakotliny uzupełniło i pięknie sezon się zakończył a właściwie pół sezonu.

 19 sezon startów oficjalnie zakończony i piękne te pół sezonu było – wypruwanie flaków na mardule z życiówkami na segmentach na stravie,  ukończenie wyścigu życia na Grani Tatr  najpiękniejsza noc wyścigowa na VDA najbardziej traumatyczna noc wyścigowa na Kotlinie i to jest to i wreszcie po tym 2018r udało mi się drugie w życiu 100 mil zaliczyć.

Akumulatory naładowane przed jubileuszowym 20tym sezonem i miejmy nadzieję że MIUT w kwietniu się odbędzie i trzeba z tym UTMB jeszcze popróbować, żeby się dostać i fajnie by było na jesieni na przykład sezon 2022 zakończyć nie 182 a 200 km wokół kotliny jeleniogórskiej - po co te autokary do Piechowic nie lepiej 4 godziny wcześniej ze Szklarskiej wystartować i 200km zaliczyć i takiego dystansu sobie w przyszłym roku wszyscy ultrakotlinowcy życzmy.

 



CHRONOLOGICZNIE

20. Zimowy Półmaraton Gór Stołowych - 14.03.2021


19 sezon startów rozpoczynam pod znakiem jednej wielkiej niewiadomej. Tradycyjne 3 główne wyścigi kategorii „A” zastępuje Mardułą na wypruwanie flaków, jednym niepewnym stumilowcem w lipcu, raczej pewną sierpniową wyczekiwaną od 2014r Granią Tatr i może czymś na jesieni.

Przykre to wszystko, bo czasu na trening od grudnia było mnóstwo i dyspozycja na kwietniowego MIUTa chyba by była. A tak cóż, z nadzieją na lipiec czekam, ciesząc się w międzyczasie innymi sportowymi jeszcze dostępnymi aspektami jak jednodniowe wypady Intercity w Beskid Śląski do Bielska, obóz biegowy z odkryciem w postaci biegówek, wizytami po rocznej przerwie na basenie i saunie (niestety znowu zamkniętymi), startem w nieoficjalnym park runie czy wizytą w Total fitness, rzeczami niby banalnymi ale jakże ważnymi gdy uświadamiamy sobie, gdy ich zabraknie.

Największe pokrzepienie w dobie pandemii daje jednak kalendarz biegów i fakt, gdy uda się w nim znaleźć jakiś start. Na kłopoty Bednarski, na pandemię Hercog. To imprezy spod znaku Fundacji Maratony Górskie w dobie wirusa stają się główną antycovidową sczepionką. Ogromny ukłon podziękowania i chwała organizatorom za odwagę, za organizację przy niższym budżecie, prawnikom za udane interpretacje, przychylnemu dyrektorowi parku narodowego za dopuszczenie zawodników. Pamiętajmy na przyszłość gdzie nas chcą i gdzie jesteśmy mile widziani a jako konsumenci te rejony wspierajmy a i przy okazji gadżety zaczynającej się na „S” firmy sportowej kupujmy.

Pięknie było chociaż na chwilę zrzucić szmatę z ust i powrócić do wyścigowej normalności, szczególnie, że w takich okolicznościach przyszło wypruwać flaki.

Na te 430 km jazdy samochodem wybrałem dystans dłuższy 31 km, na co zdecydowało się mniej osób czego nie rozumiem, bo w sumie trasa szybka, gdyż nie zimowy a raczej przedwiosenny start się trafił.

Pięknie Twórca tracę ułożył i nawet gdybym chciał nie mam się do czego przyczepić. Fakt, że na tłok na trasie nie trzeba zwracać uwagi przy projektowaniu spowodował, że po pięknych singlach przyszło biegać, ze zminimalizowaną liczbą szutrówek, z tradycyjnie rewelacyjnymi korzenno kamiennymi zbiegami, między formacjami skalnymi i na biegowo bo w drugiej biegowej części dało się biec wszystko i nawet zróżnicowanie w porównaniu do letniego maratonu było, bo trasa poprowadzona była na odwrót i tak pięknie się zrobiło, że w tej drugiej właśnie części rzadko spotykany już flow biegowy złapałem, co dziwne bo bardziej przecież w sezonie nie bieganie a podchodzenie i zbieganie planuje i to głównie trenowałem.

W konsekwencji miejsce w środku stawki, forma ok. ale nad formą nie ma co się rozwodzić. Cel na dwa najbliższe lata jest jasny - 100 mil w poziomie należy powtórzyć ale czas na 10 tyś w pionie. A czy choćby szansę startów będą to na dzień dzisiejszy nie wiem i w sumie na ultra drodze to jakoś smutniej się zrobiło bo niestety nie tylko białe ale i czarne myśli mnie zaczęły nachodzić na trasie.

Wszystko to przez jakiegoś 60 latka , który mnie zaczął gonić. Gdy dogonił, zapytał czy też jestem z kategorii M6, bo po brodzie siwej widać że tak . I tak załamałem się strasznie, lata lecą a więc to nie przypadek, że ostatnio w pociągu jakaś dziewczyna miejsca chciała mi ustąpić. Tłumaczyłem sobie, że to przez maseczkę, ale widać i trzeba to sobie uświadamiać, że bliżej końca startów niż dalej jestem na progu 19 sezonu startów, i dobrze by było ten uciekający czas optymalnie wykorzystać ale wirus namieszał i uciekają ostatnie lata w miarę niezłej dyspozycji i to fakt.



21. Bieg Marduły - 12.06.2021

Do trzech razy sztuka. W ubiegłym roku względy covidove spowodowały, że zarówno czerwcowa jak i przeniesiona na wrzesień edycja zostały odwołane. Nie odwołane zostały jednak moje prywatne wyjazdy i pięknie było, bo w czerwcu można sobie było prywatnego Mardułę zaliczyć nie zbiegając od razu z Karbu a zahaczając o Kościelec, by przeżyć piękne widoki i napieranie po śniegu w krótkiej koszulce i spodenkach. Pięknie też we wrześniu było bo na Orlą Perć dało się wyruszyć, z traumatycznymi jednak wrażeniami 3 godzin w korkach. Po raz pierwszy też dzięki temu tłokowi nocne napieranie po Tatrach zaliczyłem, ale czy ta końcówka naprawdę nocna była nie napiszemy bo może mandat dostanę, tak jak ci którzy zamieszczają tatrzańskie zdjęcia z nielegalnych miejsc na fejsie.

Edycja 2021 również optymalną pogodę zapewniła i to jest to ale jako że piękna pogoda dopiero od niedawna zagościła to znowu ze względu na zalegające śniegi trasę skrócili i bez Karbu i Przełęczy Świnickiej było. Wyszedł z tego też plus gdyż miałem się do czego odnosić bo poprzednio na tej trasie wynik 4, 32 był.

Marduła tradycyjnie już miał być na wypruwanie flaków i był. Poprawiam się o dwie minuty, i to dla mnie naprawdę dobry czas, biorąc pod uwagę, że starszy przecież o te chyba trzy lata jestem. Wraca niestety też to co było w czasach rowerowych tradycyjne: lepszy czas, lepsza forma i gorsze miejsce w stadzie . Namnożyło się już geriavitów w M50 i nie napiszę już, że pierwsza 10 w mistrzostwach Polski jest w kategorii bo tym razem jest miejsce 15. W ściganckie samouwielbienia z drugiej strony jednak popadam bo te 5 życiówek na segmentach w stravie dobry wynik potwierdza.

O formę obawiałem się mocno. Najpierw ograniczenia covidove, później szczepienia wywróciły wszystko do góry nogami. Tradycyjne przygotowania do kwietniowego głównego celu szły rewelacyjnie i forma na kwiecień była, co z tego skoro nie było zawodów, i dało się ją jedynie drugim najlepszym życiowym czasem w nielegalnym park runie potwierdzić. Później był też już tradycyjny dół formy w maju pierwszą dawką szczepionki jeszcze wzmożony bo te brednie, że szczepienia na formę wpływu nie mają to między bajki należy włożyć.

Tak mi to wszystko trening rozchwiało, niespotykane skoki tętna się trafiały, brak wyczucia własnego tempa się pojawiał, siły trenować się nie dało przez dwa miesiące bo reżim na dwa miesiące Total fitness a właściwie ośrodek doskonalenia zdrowie przez sport zamknął i tylko te jednodniowe wypady w góry zostały i sytuację jak widać uratowały.

Aby dalej już wszystkiego nie knocić drugą dawkę w wymuszonym regeneracyjnym tygodniu przyjąłem i dzięki temu wracam do najlepszych czasów formy. Każdy z nas jest inny i tak było w najlepszych rowerowych czasach, że regenerowałem się na dwa tygodnie przed startem a na tydzień przed już wchodziłem w ciężki trening i w moim przypadku to przynosiło najlepsze efekty. I tak to właśnie dzięki wymuszonej przerwie przed drugą dawką szczepienia covidowe przypomniały mi tą starą prawdę. 170 uderzeń na minutę przez cały wyścig utrzymane, także nieźle. Za start stawiam sobie mocne 4 a 4 z plusem by było gdyby nie jeden podstawowy błąd, że nowe buty w górach przetestowane nie zostały. I mimo że ten sam model co poprzednio, ten sam numer ten sam kolor to warto szczególnie na takie Tatry wiązania sprawdzić w górach a nie w parku. Za lekko zasznurowane obuwie brakiem wyczucia na zbiegach się skończyło i skręceniami w stawie skokowym, na szczęście skręcenie w stawie skokowym w bieganiu nie przeszkadza także ok.

Wszystko to powoduje że cztery tygodnie przed głównym celem modyfikuje kalendarz i chyba jeszcze jakiś nocny start trzeba zrobić kontrolnie i bardzo wolno aby wszystkie ultra aspekty po przerwie sobie przypomnieć.

Akumulatory naładowane i miesiąc przed głównym celem tak jakoś optymizm i ultra nastawienie wzrosło, i cudownie było wreszcie po półtorej roku bez szmaty na twarzy, bez przeganiania z linii mety zasiąść sobie na słoneczku i powspominać przeżyte chwile w gronie tak samo zabieganych.

Marduła forever! Nie ma co nawet potwierdzać - na dzień dzisiejszy to trasa mojego wypruwania flaków, w miejscu gdzie najbardziej lubię biegać, bez zarzutu organizacyjnie, w dobie kryzysu nawet z koszulką techniczną w pakiecie, start gdzie chce mi się ścigać i pięknie było właściwy sezon takim akcentem przywitać.

XIII wysokogórski bieg im. DH.Franciszka Marduły przechodzi do historii i miejmy nadzieję, że pocovidową już erę startów otwiera!





29. Val d’aran by UTMB 9-10.07.2021r.

Na VDA zapisałem się w zeszłym roku po otrzymaniu wiadomości, że odwołują MIUTa. W pewności, że wirus już spokojnie odpuści w ciągu tych czterech pozostających do rozpoczęcia wyścigu miesięcy i z nadzieją na finisz a tym samym zdobycie klasyfikacji na UTMB, bo ukończenie pirenejskiego piekła zapewniało bezpośredni udział bez losowania w pętli wokół Chamonix .

Covid nie odpuścił i był dodatkowy rok, aby przekonać się na co się porwałem. Na szczęście wirus spowodował też , że orgi na liczne prośby wydłużyły limity o 4 godziny i to dawało jakieś szanse.

Największa załamka pojawiła się, gdy na youtubie opublikowano film z 32 godzinnej wycieczki po ostatnich 105 km trasy (dokładnie pokrywającą sie z trasą wyścigu CDH). Ta końcówka miała być najtrudniejsza, na ostatnie 15 km dawali 5 godzin limitu, mimo że połowa z tego poprowadzona była po asfaltach i szutrówkach.

160 km i 10700 przewyzszeń, niby takie zblizone do UTMB wielkości ale różnica okazała się "ex post" znacznie większa i dało się naprawdę odczuć czym różni się dzikość Pirenejów od cywilizacji Alp . Uważna analiza trasy w moim przypadku bardziej jednak powodowała, aby martwić się początkiem. Na pierwsze 46 km 4100 przewyższeń (ha, ha a później już tylko trasą CDH, czyli czymś takim porównywalnym z Eigerem) i ustawione limity sprawiały że musiałem niezgodnie z teorią napierać na początku mocniej niż zwykle. Na pierwszym limicie było 15 minut zapasu ale i od razu zaskoczenie, bo nie było nic konkretnego do żarcia.

I przyszło podchodzić znowu na żelach na prawie 2600m. I powtórzyła się Madera bo od tych różnic wysokości organizm mi zwariował i matka kryzysów przyszła. To co przeżyłem na Maderze z perspektywy VDA trzeba jednak nazwać tylko drobnym kryzysikiem. W sumie to dobrze, że już wtedy straciłem nadzieję i decyzja aby zaliczyć jedynie 55 km na sto procent słuszna była bo za 6 tygodni czekał mnie przecież drugi główny cel tegoroczny i to ten wyczekiwany od 2014r.

VDA bezapelacyjnie pozostaje zwycięzcą kategorii najtrudniejszy wyścig w jakim startowałem. Pireneje zmieniają postrzeganie sportu, który uprawiam. Cały czas ostro góra dół na dużych wysokościach, bez chwili wytchnienia ciągle przez odcinki techniczne i dzikie, często bez szlaku z pięknymi widokami i na zielono bo ten kolor dominuje na wysokości 2000m.

Nie zwycięstwo w kategorii "najtrudniejszy" jest jednak najważniejsze. Pirenejski killer zostaje na zawsze w pamięci zawodami gdzie przeżyłem najpiękniejszą noc wyścigową. I nie tylko ze względu na to wspomniane ultracierpienie ale przede wszystkim wszystko ultrapiękno, to co przyniosło mi te chwile uniesienia, które przeżyłem, te wschody, zachody, widoki i całe Pireneje w zasięgu ręki i tylko moje bo już wtedy napierałem sam.

Takich mistycznych przeżyć nie zapewnił mi żaden inny wyścig - te piękne zmieniające się przez noc kolory, te widoki śniegu na okolicznych 3 tysięcznikach, gdzieś tam dalej Andora a wszystko w zasięgu wzroku, pięknie po każdej stronie i te śniegi które oddaliły sie przez napierania noc i ta świadomość jak mali jesteśmy w stosunku do gór i jak wdzięczni powinniśmy być, że dały nam choć tyle przejść przez noc.

Na ukończenie VDA w tym życiu niestety nie mam już szans i wyścig trafia do galerii tych na które nawet sie nie mam co porywać (no chyba, że dodadzą jeszcze co najmniej 4 godziny do limitu).Tym samym moim takim realnym a ambitnym szczytem możliwości pozostaje utmb ale w obecnych realiach z zapisami nie wiadomo czy uda mi się kiedykolwiek jeszcze spróbować.

Smutne to bardzo. Pod koniec sezonu przyjdzie czas podsumowań i głęboko muszę sobie przemyśleć w jakim miejscu jestem i jak ma wyglądać teraz moja ultra droga. Zdematrializowały się plany na parę lat i ciężko będzie teraz znaleźć jakieś ambitne cele.

I jeszcze o organizacji. W sumie najmniej to mnie interesuje ale o kilku rzeczach trzeba wspomnieć, wszak marka UTMB zobowiązuje i tak może błędnie przyjąłem że wszystko będzie na tip top. "Ostatnich gryzą psy" - do tego jestem przyzwyczajony, że nie zawsze starcza wszystkiego na bufetach - tym razem zostały tylko słodkie ścierwa a na tym 46 godzin bym nie pociągnął. Po raz pierwszy w moim życiu biegowym doszło jednak do niespotykanej sytuacji, że jeden z bufetow zamknęli przed dotarciem, pomimo, że nie było na nim żadnych limitów . Potwornie ciężko jest zorganizować ten wyścig, trasa przebiegała przez górskie niedostępne rejony i umieścili ten bufet na szczycie góry a jedzenie i picie musieli dostarczyć śmigłowcem. Było tak, że skręcało się z trasy, podchodziło kilometr do góry i tą samą trasą wracało na trasę właściwą. I chyba zabrakło im tej wody i jedzenia i zostawili bez picia i jedzenia tych najgorszych zawodników na pastwę losu po kilkunastokilometrowej nocnej wyrypie na wysokościach 2000-2600 - totalna dwója. Z jedzeniem to problemu nie miałem co najwyżej z przesłodzeniem dość powiedzieć że poszło mi 9 żeli przez noc. Z wodą to już gorzej a na tej wysokości nawadnianie to podstawa. Najgorsza jednak stała się świadomość, że przecież nie dali nam pokonać całej trasy, bo w ogóle nie w puścili nas na ten odcinek.

Bufety bufetami, ale strasznie też skromnie wyglądało w tych najwyższych partiach zabezpieczenie, mało tych namiotów ratowniczych zdecydowanie muszą tu wiele przemyśleć a startuje przecież w innych wyścigach i widać jak są zabezpieczone tu beztroska była z lekka przerażająca i aż strach pomyśleć co by się stało gdyby było jakieś załamanie pogodowe.

Marka UTMB zobowiązuje ale widać że budżet napięty bo covid przecież namieszał i ten brak gadżetów dla finiszerów, pryszniców i żarcia na mecie był widoczny ale to można covidem spokojnie usprawiedliwić.

Niewybaczalne natomiast było zatrucie wśród kilkuset ostatnich zawodników i to z ich perspektywy pewnie będzie negatywnie wspominane, ale to na szczęście mnie ominęło, a tak w ogóle to najbardziej się przecież cieszę że żyję i dotarłem na wyścig bo lot o pięć godzin się opóźnił i przeżyłem nie jedno a dwa awaryjne lądowania.

Podsumowując, radujmy się, że wirus wreszcie pozwolił po półtora roku gdzieś dalej wyścigowo się ruszyć i nie napisze że start to porażka bo ta noc do żadnej innej niepodobna a Pireneje rządzą i na pewno wyścigowo w kalendarzu jeszcze zagoszczą.

Oto narodziła się legenda, jedno z najbardziej kultowych ultra, które kończy tylko jedna trzecia startujących . Niestety nie dla mnie w tym życiu, ale na tę setkę CDH na pewno będę chciał się jeszcze porwać, choćby po to by zdetronizowała Eigera jako to ultra z najpiękniejszym widokami. A może uda sie też tydzień później trail de Moliares zaliczyć i na 3 tysiącach ponapierać to by było to i chyba takie teraz cele sobie trzeba stawiać bo nie dla psa kiełbasa i nie stumilowce już dla zezgredziałego Inżyniera ultrasa. (z małymi wyjątkami oczywiście).

"Przeżyj swoje ultra jak najmocniej, abyś nie żałował że nie przeżyłeś go mocniej". Z perspektywy VDA na pewno nie powiem, że w 100% nie zastosowałem się do jednej z moich ultra prawd. Zapraszamy do oglądania...





30. Bieg Ultra Granią Tatr 21.08.2021r.

Bieg Ultra Granią Tatr 2021 – „Pomiędzy ustami a brzegiem pucharu są chwile tak piękne, że mogły je stworzyć tylko anioły”, ale nie do końca, bo nie dotyczy to mojego słodkiego tatrzańskiego schronienia czyli o tym, że nie tylko droga ale i cel jest celem, a radość spełnienia nie powoduje smutku czyli podsumowujemy najdłuższy w życiu 83 miesięczny projekt ultra.



inżynBiKer

wbiegnij do strony głównej

ddddddd