Z OSTATNIEJ ULTRA CHWILI

28. Ultramaraton Bieszczadzki - 10.10.2020

Kiedy wyjeżdżam samochodem w Bieszczady, pierwszy wilczy zew czuję już w okolicach Mielca, gdy pojawiają się drogowskazy na Kolbuszową. To tutaj zaczynała się moja najbardziej tajemnicza bieszczadzka nocna przygoda rowerowa, która miała skończyć się w Ustrzykach Górnych podczas Bałtyk- Bieszczady Tour – ponad sto kilometrów po Bieszczadach rowerem, gdzie przeżyłem najdłuższy kilkunastogodzinny kryzys w życiu, gdzie przekonałem się, że można spać i jechać na rowerze jednocześnie, że można spać przy barierkach na bieszczadzkim zakręcie i po przebudzeniu szukać gdzieś roweru w krzakach.

W Zagórzu mijam stację BP i zaczyna się podjazd – to właśnie gdy wjechałem tam wreszcie na górę straciłem świadomość i przekonałem się że „rzeczywistość dociera do nas w ułamkach zdarzeń i strzępach relacji”. Wiele jest jednak bieszczadzkich dróg i tak samo różne są moje Bieszczady. Można choćby skręcić w tę drogę do Komańczy i powspominać rowerową Transcarpatię i zgubienie w okolicach Chryszczatej i chwile gdzie poznało się bieszczadzkie błoto i poznało jak strumienie zmieniają się w rwące rzeki. Ale gdzieś tam w okolicach można też powspominać jeden z najwspanialszych korzennych zjazdów rowerowych do jeziorek Duszatyńskich. Można też skręcić na Baligród i przywoływać miejsca gdzie imprezowało się po skończonych Transcarpatiach i można jechać dalej do Cisnej, gdzie chodziło się po Połoninach a wieczorem nie uzupełniało się straconych kalorii regenerem a zupełnie innym chmielowym izotonikiem w Siekierezadzie i jaka była atmosfera w Siekierezadzie te kilkanaście (ups to już chyba kilkadziesiąt) lat temu.

Najlepszy drogowskaz prowadzi jednak na Ustrzyki, bo tam zostało najwięcej bieszczadzkich wspomnień i obojętne czy na polu namiotowym czy w Hotelu Górskim czy na imprezach czy na romantycznych wycieczkach z czasów przewodnika rowerem górskim w weekend – „to właśnie są, to właśnie są moje Bieszczady”, takie gdzie słuchając KSU nie mam problemu z wychwyceniem frazy „księżyc nad Otrytem”, takie moje Bieszczady jeszcze spod znaku „Następnego do raju” Hłaski a nie komercyjnej filmowej Watahy. I w tych moich Bieszczadach wspomnień zostawiłem mnóstwo, ale nie przeżyłem jednego i na pytanie czy biegałeś w Bieszczadach odpowiedź była negatywna, bo gdy nawet pojechałem kiedyś na bieganie na kilka dni w zimie spadło tyle śniegu, że dało się poruszać jedynie na rakietach śnieżnych.

Treningowo się nie dało, nie dało się wycieczkowo ale co najważniejsze nigdy nie udało się też w Bieszczadach biegowo pościgać. Generalnie nie pcham się tam gdzie mnie nie chcą i po trzech nieudanych losowaniach na Rzeźnika, a szczególnie po tym ostatnim, gdy na liście startowej znaleźli się politycy którzy w losowaniu byli za nami bieszczadzkie starty wypadły z planów startowych na dobre.

W tym roku ostatni start planowałem w listopadzie i Ultramaraton bieszczadzki stał się jednak najlepszą alternatywą na przetarcie na miesiąc przed celem głównym. Namieszał jednak covid w kalendarzu i zamiast startem na przetarcie i „just for fun” stał się wypruwaniem flaków, ostatnim wyścigiem na koniec sezonu, a i z perspektywy jak się okazało pięknym startem na pokrzepienie serc i to jakie pokrzepienie.

Warto było czekać. Z mojej perspektywy wyścigi oceniam głównie po trasie i tutaj (oczywiście przy zachowaniu tych ograniczeń w poruszaniu się po parku narodowym) ocena celująca. Było właśnie to czego oczekuję po Bieszczadach, co znane i lubiane było już na etapie chodzenia po górach. Cały czas technicznie - ostro w górę, single na Połoninach, piękne widoki i ostro w dół – taką charakterystykę lubię najbardziej a szczególnej radości zbiegi dostarczyły bo układy do obciążeń przyzwyczajone i dało się ostro zbiegać do końca.

Szkoda, że władze nie dopuszczają biegaczy wyścigowo i marnuje się Park Narodowy, ale z drugiej strony po tym tłoku nawet poza parkiem widać, ze faktycznie ciężko byłoby pomieścić wszystkich na tych połoninowych singlach i jedyną słuszną metodą wydaje się ta tatrzańska - limit 300 osób na trasie.

Wrażenia po pierwszym ściganiu w rzeźnickiej ekipie pozytywne. Przede wszystkim te wspomniane już trasy, pakiety jak na covidove czasy pokaźne (pewnie też trochę na zatarcie złego wrażenia po wiosennym Rzeźniku) a i przydatny gadżet w postaci maseczki na twarz a nie tej kolejnej opaski na głowę otrzymany. Bufety skromne, właściwie tylko woda i cola, ale na to akurat nie narzekam szczególnie że była informacja że nic nie będzie no i dali mnóstwo chociaż głównie śmieciowego jedzenia w pakiecie. Przepraszamy się tym samym z orgami i kto wie może kiedyś jeszcze wystartuje, szkoda tylko (szczególnie w przypadku rzeźnickiego festiwalu), że są lepsze alternatywy w tym czasie i Bieszczady na pewno przegrywają z Mardułą, Ultrababią i Triadą.

Zawsze wkurzała mnie jedna rzecz. Zazwyczaj, gdy prowadzi się pierwszą rozmowę zapoznawczą z jakimś asfaltowym biegaczem biegacz zawsze zadaje to samo pytanie: A w Rzeźniku startowałeś? Po UMB cały czas odpowiem negatywnie ale teraz przynajmniej w drugim zdaniu dopowiem, że skończyłem Ultramaraton Bieszczadzki. A Rzeźnik? Na pewno bym chciał kiedyś ale na starej trasie, a Bieszczady pewnie jeszcze będą, ale niestety w odsłonie powatahowej a nie „następnego do raju” tracą już trochę swój urok, chociaż nie do końca bo skoro już o tej Siekierezadzie wspomnieliśmy jeszcze jeden twórca z młodych lat się przecież przywoływał rano na trasie gdy „opadły mgły i budziła się ze snu ziemia” i takich porannych widoków jak w Bieszczadach chyba nie ma nigdzie.

A jeśli przy tych połoninach jesteśmy to też z utęsknieniem czekam i może kiedyś w czasach pocovidovych uda się pobiegać wyścigowo tam bardziej na wschodzie na Bojkotrail a i o zachodzie trzeba wspomnieć, bo w kwestii biegania po Połoninach na dzień dzisiejszy zwycięzca jest przecież tylko jeden - Mała Fatra.

To tyle. Sezon 2020 uważam za zamknięty, czas na podsumowania i podsumowania najdziwniejsze bo sezon najdziwniejszy. Miał być najdłuższy- 900km - tyle planowałem "przebiec przejść a i chyba przeczołgać się" w 18 sezonie startów. Wyszło coś koło 500km. Żaden z trzech najważniejszych celów kategorii „A” nie zaliczony, ale przez to, że wszystkie cele główne odwołane. Jedyny zastępczy "A" nie zaliczony ale nie realny do zaliczenia ze względu na zmienioną trasę. Tylko dwie podróże przez noc, te cztery 50tki (ale jakie ZUK, MGS, Tatra Fest, UMB) ratują honor i dobrze że udało się choć tyle.

Najdziwniejsze w sezonie jednak to, że od marca bez usystematyzowanego treningu metodą startową i wycieczek górskich został zaliczony i w sumie bez formy wydolnościowej ale na totalnie przyzwyczajonym do obciążeń górskich organizmie pięknych wrażeń dostarczył i te wrażenia to nie tylko startowe ale przede wszystkim wycieczkowe były, bo w kwestii ulubionego treningu Wycieczka Górska wycisnęliśmy cytrynkę na maksa.

Czas na roztrenowanie i też dziwne bo już na pewno przez covid nie tak turystyczne i imprezowe, a i bez tego czekania z utęsknieniem i planowania kolejnego sezonu, bo sezon ad 2021 w 80 procentach już przecież zaplanowany i opłacony i tylko w nadziei trzeba się trzymać, że wirus znowu startowych planów nie przekreśli.









CHRONOLOGICZNIE

10. Triada zimowa Krościenko 4-5.01.2020

Osiemnasty sezon rozpoczął się naprawdę mocnym i jakże symbolicznym akcentem.

27 kwietnia 2003 r zainaugurowałem swoją przygodę startową 120 kilometrowym maratonem mtb w Bydgoszczy. Właśnie tam, na ostatnim bufecie spotkałem tow. Rybkę. W tamtych czasach znaliśmy się głównie z basenu i niedzielnych dyskusji przy szampanie w saunie. Po bydgoskich zawodach umówiliśmy się na wspólny wyjazd na kolejny start w lidze bikeboard i tak zaczęła się nasza wspólna rywalizacja - to co nas nakręca - ściganie z kolegami, walka w stadzie, rywalizacja, która wtedy na koniec sezonu umożliwiła nam już ukończenie dystansu 200km i dała pierwszą 50tkę w Pucharze Polski w maratonach mtb.

Wracają wspomnienia - tego jak przegrywałem na początku wewnętrzną walkę i ile pracy trzeba było włożyć w trening, by po raz pierwszy go objechać i te zmiany w życiu które dała mi rywalizacja z kolegami - ta cała amatorszczyzna sportowa – zmiana priorytetów, aspekty społeczne, systematyczność, zdrowie, dieta , starty we wspólnej drużynie a i w moim przypadku na pewnym etapie przecież też sponsoring. Ile to lat, ile walki, ile wspólnych startów - ścigania z Rybką, Norbim, Strzałą, Piotrkiem, Prezesem, Wilkiem - tego wszystkiego co zostało już tylko wspomnieniem. Nie ma już ścigania i wypruwania flaków, startów 3 razy w miesiącu, walki w cyklu o punkty, sponsoringu - to odeszło bezpowrotnie. Inna jest droga ultrasamuraja - teraz jest ultraradość, górskie wschody i zachody słońca czasami też ultracierpienie.

Stare odeszło już bezpowrotnie ale czasami udaje mi się wracać do tego co kiedyś było najlepsze w malutkiej części i tak ostatnio jest z zimową triadą i mardułą - te dwa starty są dla mnie na wypruwanie flaków, ściganie, pozycjonowanie swojego miejsca w stadzie wspomnienie tego wszystkiego co utraciłem i czego już mi się nie tak bardzo chce.

30listopada 2019r. na Grzegorzowo -andrzejkowej imprezie, już nie przy szampanie a zdecydowanie mocniejszym trunku umówiliśmy się z Tow. Rybką na wspólną walkę na zimowej triadzie (niestety tylko na dwóch pierwszych etapach). Jeśli w rowerowych aspektach były wyścigi w których wygrywałem to w bieganiu udało mi się go obiec ostatnio 4 lipca 2015 na Maratonie Gór Stołowych. Wszyscy mamy jakieś cechy startowe i wiem, że w bieganiu nie mam z nim żadnych szans ale jeśli to bieganie połączymy z podchodzeniem i technicznymi zbiegami to dam z siebie wszystko i szanse są. I dlatego takie piękne w tym wyścigowym aspekcie są górskie biegi - tu spotyka się bieg, marsz, podchodzenie i zbieg ale nie tylko bo przy takiej wyrównanej rywalizacji jaką zawsze się prowadziło ważne są inne kwestie jak choćby doświadczenie, pogoda, dyspozycja dnia, silna psycha i sprzęt. I tak 4.01.2020r. te wszystkie oto aspekty spotkały się w pięknej walce i kolejny raz mogłem się przekonać na jakie fizyczne i psychiczne obroty na wyścigowej adrenalinie można wejść. Wystarczy tylko spotkać się na dole wieży Lubania, poczuć ten zew i biec. I jaka piękna jest ta chwila gdy można dogonić przeciwnika na lodowym zbiegu przed metą i jak cudownie jest poczuć ten zryw i ile można jeszcze z siebie dać. I tak na tym zbiegu na adrenalinie z trzema upadkami siniakami i strupami w pięknej walce zwycięstwo przyszło mieć i to jest to. I tylko szkoda, że nie jest to pierwszy wyścig w cyklu bo wiem że tow. Rybka zrobiłby wszystko by mnie obiec w kolejnym starcie i wiem że ja bym zrobił wszystko by mu to uniemożliwić i jaki piękny sezon sportowej rywalizacji by był…

Po porannym starcie tak na tej adrenalinie w samouwielbieniu do kolejnego nocnego etapu stanąłem, że kompletnie pogubiłem się nie biorąc picia na start odwadniając organizm, co skończyło się kurczami, zaliczając dodatkowo upadek kalecząc się znowu w tym samym miejscu co rano i to już nie to. Najgorsze jednak jest to co się okazało później, że 4 upadki nie były konsekwencją zmęczenia a naderwanej podeszwy i zaczepiania butem o kamienie i kolejną prawdę, że przed startem obuwie startowe trzeba sprawdzać trzeba z triady wynieść . W konsekwencji przed 3 etapem okazało się że mam tylko 7 sekund przewagi, tym razem nad Piotrkiem i znowu piękną walkę należało stoczyć tym razem jednak przegraną. I znowu jak w życiu czasami dobrze jest a czasami już nie.

Niestety, te dobre i złe ale wszystkie piękne momenty w życiu sportowym utraciłem w 90% ale ile przecież zyskałem dzięki ultra - wysokość i długość w mojej ulrta drodze i jaka piękna ta teraźniejsza droga z tymi pięknymi widokami górskich wschodów i zachodów ale jaka z drugiej strony okrutna bez wszystkich tych społecznych aspektów koleżeńskiego ścigania a co najgorsze pozwalająca mi tylko na 2-3 kilkudziesięciogodzinne uniesienia w roku zamiast 3 uniesień miesięcznie.

Osiemnasty sezon rozplanowany. Sezon 10- miesięcznych startów najdłuższy z tych dotychczasowych, sezon 3 celów głównych, 2 pierwszych ambitnych i realnych już jednych z ostatnich wyścigów „do ukończenia” wynikających z zemsty, tych z którymi kiedyś przegrałem ale i wyścigów tych top celów wyżyn realnych i ambitnych i 3-ciego najpiękniejszego celu, nie dającego żadnych aspektów walki z kolegami, ale będącego próbą kolejnego powrotu do tego najpiękniejszego, co mnie w życiu sportowym spotkało, bo to przecież nie wyścigi na wypruwanie flaków, nie ultra ale etap transowy był tym moim sportowym naj.

900km - tyle planuje przebiec przejść a i chyba przeczołgać się w 18 sezonie startów - rozpoczętym w tęsknocie za czymś co stracone i nostalgii, która pojawiła się po uświadomieniu sobie jak mało już mogę (a raczej jestem w stanie) w porównaniu z tym co chcę móc i niestety jak coraz mniej będę mógł. A do ścigania w tym sezonie jeszcze tylko Marduła i dam z siebie wszystko ale jeśli chcesz prawidłowo wypozycjonować się ze mną w miejscu stada to na kilka tygodni przed startem zalicz jak ja jakiś 30godzinny ultra zachód i wschód i taka walka będzie ok.

A triada - niech na zawsze zagości w kalendarzu moich startów ta optymalna koncepcja 3 wyścigów w różnych pasmach w dwa dni z tą rewelacyjną organizacją z wypruwaniem flaków gdzie spotyka się wszystko co w wypruwaniu flaków jest naj. I znowu zaczynam się wkurzać bo wiem przecież, że w tym roku andrzejkowo – grzegorzowa impreza będzie dla mnie nie na koniec a początek okresu roztrenowania i nawet nie uda mi się wygospodarować tych 4 tygodni by przygotować flaki na triadowe wypruwanie za rok.

I tylko zostaje ta nadzieja, że po którymś tam łyku izotonika uda nam się wygospodarować jakiś wspólny cel.

ddddddd



25. Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego - Karpacz 7.03.2020

Trzy lata czekałem na dopuszczenie do zimowej karkonoskiej grani. Było warto!

Bardzo zniesmaczony jestem co poniektórymi „losowaniami” na krajowym podwórku, ze sztandarowym przykładem rzeźnika, kiedy to na liście startowej znaleźli się politycy, którzy na liście wylosowanych byli daleko za nami.

W ZUKu jest oczywiście pula organizatora, ale wszystko jest jasno wskazane ile losów przysługuje w poszczególnych latach i gwarantowany start za czwartym razem i to jest to. Jasne przejrzyste zasady – tak powinno być wszędzie.

Przez ten długi okres wyczekiwania na start tak wymarzyłem sobie taki piękny wyścig w śniegu, ze słoneczkiem na niebie z pięknymi widokami. Nic z tego. Było wręcz przeciwnie. Królowa niepogody zapewniła najgorsze zimowo- wietrzne warunki i „do szczęścia” zabrakło jeszcze tylko mocno minusowych temperatur, bo ten lekki minus zmieniony przez wiatr w odczuwalny kilkunastostopniowy nie utrudniał w moim przypadku napierania, co zresztą wiem bo mogę biegać do minus kilkunastu stopni, a zatyka mnie dopiero w nieco zimniejszych klimatach.

Wymarzyłem sobie słoneczko ale ex post trzeba powiedzieć, że startu w takich warunkach jakie trafiły się ad 2020 nie zamieniłbym na żadne inne. Po tych wszystkich latach wiem, że amatorszczyzna sportowa nie raz może mnie zaskoczyć ale w życiu bym się nie spodziewał, że tyle kultowości znajdę w zimowych klimatach. Do zapamiętania szron szczególnie przy dawnym schronisku , ciemność przed oczami gdy z wiatru weszło się do domu śląskiego, utrata równowagi na wietrze wbijające się w twarz lodowe igły na 50 m w pionie przed Śnieżką i ten „zbieg” ze Śnieżki i ta radość gdy osiąga się strefę kosodrzewiny i ta świadomość że za chwilę będzie ciepło . I tak chyba powinno być co roku, musi być wietrznie i zimno, bo nie zapominajmy w czyim imieniu start jest organizowany i niech tak będzie oczywiście nie z tożsamymi do himalajskich klimatami ale z elementami tych warunków z takimi elementami które można jeszcze dopuścić w ramach maratonu ultra.

W moim przypadku jest jeszcze jedna rzecz, która wpływa na takie zadowolenie po starcie. Mogę sobie tłumaczyć, że na tym etapie życia już na tym ściganiu mi nie zależy, że ZUK nie był celem głównym a wyścigiem „just for fun” ale (i wskazała mi to już triada 2 lata temu, gdzie nawet jakieś podium w geriavitach się trafiło) w kopnym śniegu, tej tolerancyjnej dla mnie jeszcze temperaturze osiągam lepsze wyniki. Znalazłem się w lepszym miejscu stada i widać to nawet po tym jak traciło się to miejsce na końcowych niestety szutrowych już kilometrach. Z tymi szutrówkami to dramat i przede mną naprawdę ambitne zadanie aby przekonać się do nich przed lipcowymi 7 szczytami.

I tak to podsumowując z imprezy do zaliczenia ZUK trafia do panteonu kultowych imprez i ma jedną wielką spośród nich przewagę. W tym roku płakać mi się chciało gdy musiałem zrezygnować z zapisów na Tatrafest. Jest przecież jeszcze ultrababia są buciki, łemkowyna – tego w tym sezonie nie będzie. Wszystko przez te pokrywające się terminy. Z ZUK będzie inaczej. Przed zwyczajowym kwietniowym celem głównym ten termin jest dla mnie optymalny i na pewno na losowaniu stawię się co roku, szkoda tylko że statystycznie na starcie mam szansę stawić się tylko raz na lata trzy.







25. Supermaraton Gór Stolowych -Covid edition - 27.06.2020

SMGS był pierwszym planowanym krajowym startem ad. 2020 – zawodami, na które zapisałem się jeszcze jesienią 2019r. Na tamtą chwilę Supermaraton był przewidziany jako start „na przetarcie” przed planowanym 3 tygodnie później Biegiem 7 Szczytów.

W zeszłym roku upajałem się przed Maderą startem „na przetarcie” dwa tygodnie wcześniej na Leśniku, przewidując ile to taki start może dać korzyści, jak dobrze przypomnieć stare i przetestować nowe ultra aspekty - wystarczy tylko wystartować i nie napierać zbyt ostro. Madera zmieniła jednak trochę moją optykę - są wyścigi i wyścigi i na przyszłość tam gdzie biegnę na limit kontrolnych startów nie będzie. Na zaliczenie 7 szczytów tempo jednak spokojnie mam, do zawodów zostały trzy a nie dwa tygodnie, także SMGS to było to, szczególnie uwzględniając, że do B7S muszę przede wszystkim przygotowywać nie serce a pozostałe ciało no a przede wszystkim silną psychę. Moja głowa musi zagrać gdzieś między Dusznikami a Kudową , coś musi mnie zmusić do wejścia po 130 km na pozostałe 110 km trasy i to coś mam nadzieję, że znalazłem w Parku Gór Stołowych.

Jako miłośnik tego po czym się biega, bardzo obawiałem się trasy SMGS, w tej nie czeskiej części, którą ze względu na pandemię musieli zmienić i obawy zaczęły się na początku drugiej połówki gdy przez te beznadziejne szutrówki przyszło napierać. Później to już cudownie się zrobiło i tym samym Baszty i Słoneczne Skały na klimatyczne punkty biegowe na mapie wpisujemy. Piękne jest to, że dzięki ściganiu tyle nowych miejsc udaje się poznać i na pewno nie raz się tam pojawimy a na pewno kiedyś będę chciał też ten ostatni na zawodach miodny kilku a może i kilkunastokilometrowy singiel przebiec, choć nie ukrywam, że zdecydowanie w drugą bardziej z góry, stronę niż to było na zawodach. Piękne że dzięki ściganiu można sobie nowe okolice poznać, ale najpiękniejsze jeśli budowniczy trasy zna się na rzeczy bo oprócz tych kamienistych formacji bardzo dużo kamienno korzennych zbiegów jeszcze było a to lubimy najbardziej.

Pierwszy start w dobie pandemii zaliczony. Podsumowując , mocne pozytywne zaskoczenie. Myślałem, że takie mocno samotne zawody się trafią, ale okazuje się , że kolarski na indywidualną jazdę na czas start w odstępach jest ok, wszędzie na trasie jest bez tłoku, ale nie biegnie się samotnie. Ja wystartowałem w miejscu stada szacując swój potencjalny czas i na początku było trochę stresu, bo większość wyprzedzała, później leciało się równo normalnie, a później to już całkiem przyjemnie się zrobiło na psychikę bo zacząłem wszystkich wyprzedzać.

Na trasie jedyna właściwie odczuwalna zmiana to bufety, w maseczkach z obowiązkową dezynfekcją rąk, z samodzielnym polewaniem Izo i wody z zapakowanymi żelami, batonikami i żelkami ale i zdecydowanie lepszymi całymi nieobranymi bananami - wszytko spokojnie wystarczające na te 8,5 godziny napierania, ale na przewidywane 52 godziny w B7S nie pojęte, bo nie jestem w stanie wyobrazić sobie napierania tylko na takim paliwie - ciężko będzie choćby bez arbuzów i pomarańczy - dobrze było kontrolnie to zobaczyć a teraz trzeba własną strategię odżywiania opracować odznaczyć na mapie gdzie biedronki po drodze bo na takich bufetach 52 godzin przeżyć już się nie da.

Napisałbym, że w dobie pandemii mocno obawiałem się o dyspozycję ale nie napiszę bo się nie obawiałem. Do Madery szedłem równo z treningiem i było naprawdę dobrze a później sobie nietypowe roztrenowanie zrobiłem a później jako że pruszkowska policja nie ganiała zbyt mocno trzy treningi biegowe, dwa rowerowe i więcej niż zwykle (a i tylko domowej) siłowni w tygodniu dyspozycje utrzymać pozwoliło. Nie ma zmiłuj, na B7S forma jest, a i ostatni tatrzański trening na obciążenia okazał się jak znalazł, bo stołowe korzenie i kamienie nie straszne i te obciążenia wyścigowe zniosłem rewelacyjnie.

W tym sezonie no excuses. Przez ten covid nawet nie mogę ewentualnej porażki tłumaczyć tym co zwykle, że zbyt dużo staruje i wszystkiego się nie da. Wiele się może zdarzyć ale tylko i w sumie to aż głowa musi zagrać i tylko ją będę ewentualną winą obarczać. I tylko jednej rzeczy muszę się jeszcze wyzbyć przed startem - tych koszmarów , które co dzień mnie nawiedzają, że wszyscy startujący w SMGS zawodnicy na kwarantannę trafią i nie będę mógł w kolejnych zawodach wystartować albo tego drugiego że na kwarantannę w Czechach trafię po przekroczeniu granicy polsko-czeskiej na zawodach w B7S.

Dzięki covidovi i mniejszej ilości startów jest dużo świeżości i ale i jest więcej przemyśleń. Nie jest w sumie źle. Jak na razie niby tylko dwa starty odwołane ale nie stracone bo przełożone, ale co znaczy utrata połowy sezonu jeśli zostało już ich tak niewiele w życiu. Na szczęście na ten limit SMGS sił starczy może nawet nie na kilka a kilkanaście lat.








25. Bieg 7 szczytów - Covid edition - 17.07.2020

Jeżeli ktoś zapyta mnie ile najwięcej wyścigowo przebiegłem, przejechałem na rowerze oraz ile najwięcej pokonałem przewyższeń odpowiem odpowiednio 100 mil, 1025 kilometrów i 8000 metrów.

Bieg 7 szczytów jest chyba jedyną szansą w kraju (przy moim poziomie wytrenowania), żeby przekroczyć magiczną granicę 200km na uznanej jeszcze za trailową i górską trasie, chociaż tą górską to tylko w 1/3.

Na zawody zapisałem się w styczniu po przegranym losowaniu na UTMB a już w marcu postanowiłem z nich zrezygnować. Wszystko to spowodowały marcowe przemyślenia na trasie ZUKa, kiedy to po pięknych pierwszych 40 kilometrach przyszło przemierzać badziewiaste szutrówki końcówki zawodów. Tak mało sezonów przede mną, trzeba na maksa wycisnąć jeszcze co się da i postanowiłem zrezygnować i przepisać się na coś typowo górskiego. Jak u wszystkich wirus jednak kalendarz zaburzył, znowu plan trzeba było zmienić i dzięki covidovi B7S stał się celem głównym środka sezonu.

Dwa lata temu dobiły mnie te szutry i asfalty, szczególnie po czeskiej stronie i chcąc ukończyć musiałem przede wszystkim nad głową popracować, żeby się z nimi zaprzyjaźnić. Nowa trasa dzięki covidovi nie mogła biec przez Czechy i rewelacja bo polski wariant jak dla mnie jest zdecydowanie lepszy ale lekki zonk się pojawił bo przez te zmiany trasa nie dość, że trudniejsza to jeszcze dłuższa się zrobiła. I tak piękno przekleństwem się stało. Czeskie asfalty i szutry tempo wzmacniały i po 130 kilometrach różnica 1h20 w tempie przelotowym się zrobiła porównując dwie edycje, a to już dla mnie oznacza brak szans.

W konsekwencji dotarłem na 130 km 7 minut po limicie (i tak dla mnie jeszcze wydłużonym o 1h15 z uwagi na wcześniejszy start bo pojedynczo dzięki covidovi trzeba było startować i wybrałem tym razem egoistycznie jedną z pierwszych godzin startu) ) i kolejny piękny DNF jest. Nie ma nawet tego ukończonego super trail (a może jest?, bo też były głosy, że limit wydłużony do 20.30), ale to zostawmy, wiem że leszczem jestem i nie nabieram się już tak jak dwa lata temu na żadne chwyty marketingowców, zabijaczów psychiki, nagrody pocieszenia (dla tych co rezygnują z 240 ale mają zaliczone 130). No może na tych 5 ITRA punktach mi zależy ale jak to z nimi będzie w tym roku nie wiadomo.

Widząc co się dzieje z trasą przyjąłem słuszną strategie napierania swoim tempem do Dusznik chcąc zobaczyć jaki będzie międzyczas i podjąć decyzję czy wchodzę dalej . W Dusznikach już było wiadomo, że jestem bez szans, ale mimo tego niby braku nabierania się na chwyty marketingowców i tak jeszcze podjąłem tę walkę o ukończone w limicie 130 km. Gdy mocniejsze tempo stanami przedhalunowymi się skończyło trzeba było już definitywnie się poddać. Te stany to fajne się zrobiły, szczególnie ten jeden gdy cały czas mijałem się na trasie z biało-czerwonym zawodnikiem i w pewnym momencie zobaczyłem, że go dochodzę a okazało się że to nie zawodnik a biało czerwona tablica park narodowy gór stołowych

Generalnie, nie przejmuje się rzeczami niezależnymi ode mnie, ale przykre to, że połowa sezonu zawalona wynikowo. Jeśli chodzi o przeżycia rewelacja, bo nie tylko minusy covid zapewnił. Wcześniejszy o 1h15 start pozwolił piękne zachody słońca na borówkowych singlach dostarczyć a Śnieżnik nie jak dwa lata temu dwa metry widoczności a niebo gwiaździste i widoki dolin ukazał. Reszta tak jak przewidywałem to już tylko piękna trzeba w ultra cierpieniu było się dopatrywać. I tak starałem się i dostrzegałem to piękno, ale ten wyścig boli oj boli jak żaden inny.

Po edycji ad 2020, B7S w nowej odsłonie staje się już tylko nierealnym celem. Po międzyczasach wiem, że szanse mam, ale tylko na starej trasie. Na 99% nie wystartuje już jednak nigdy ale jest w nim tak wiele kultowości, że ten 1 procent sobie zostawiam, szczególnie po wizycie w Bardzie po torbę z przepaku w sobotę nad ranem i widoku tych wszystkich zombi-bohaterów.

Przy tych limitach i tej trasie już nie w tym życiu, ale gdyby były szanse na pewno do ukończenia dodatkowe warunki musiałyby być spełnione - przede wszystkim zwiększony biegowy kilometraż treningowy, cztery pary nowiutkich kozic, czas przelotowy taki, żeby mieć chociaż chwilę relaksu w Pasterce.i na pewno albo jakiś suport albo inna koncepcja na własne żarcie, bo te bufety to dla pierwszych zawodników raczej a nie najwolniejszych, chociaż mocno poprawione w porównaniu do SMGS a i nawet owoce były.

Po starcie nie mam nic do zarzucenia. Psycha zadziałała, strategia patrząc po wynikach innych przyjęta została słuszna. 87 finisherów na 235 osób o czymś świadczy. Forma okazała się ok, choć tych dłuższych wybiegań trochę zabrakło. 1150 km przebiegnięte treningowo w ciągu 7 miesięcy wystarcza spokojnie na normalne ściganie, ale na 7 szczytów gdzie jest więcej biegania nie wystarczy. Na tym poziomie życia to jednak trening jest dla mnie, a nie ja dla treningu i bieganiny treningowej wydłużać nie zamierzam.

Podsumowując, po B7S z pierwszej ligi spadam do trzeciej bo na dzień dzisiejszy przy tym pierwotnym limicie brakuje mi półtorej godziny nawet na supertrail. Nigdy nie mam problemu do przyznania się że leszczem jestem i ok. Tyle innych wrażeń oprócz wyniku dostarcza mi ultra, że kolejną porażkę przyjmuję na klatę bez problemu.

Zresztą co by było gdybym ukończył. Na pytanie ile najwięcej przebiegłeś odpowiedziałbym 240 km, ale nie ukrywajmy, że twardy bym był na pewno, ponadczasowy i kosmiczny ale dopowiedzmy sobie szczerze prawda by była taka, że napierałem uczciwie przez pierwszą ćwiartkę, drugą wyścigowo z elementami biegania a później w drugiej połowie powłóczyłem nogami w halucynacjach. Takim twardzielem byłem po 72 godzinach jazdy na rowerze zaliczając te 1025 km i co fajnie było, tylko jakoś od tej pory to już rower wyścigowo odstawiony został.

Na pytanie ile najwięcej naparłem wyścigowo nie odpowiem 240km i trudno mam przecież inny cel bo czas teraz popracować nad tymi 10000 w górę i takie jest zadanie na dwa najbliższe lata, ale to i tak za dużo. Powoli tak rozwoju nie w wydłużaniu a innych aspektach trzeba szukać. Eiger zostaje dla mnie wzorcowym wyścigiem na dziś - około doby na trasie, ambitny raczej do podchodzenia i zbiegania a nie biegania, z pięknymi widokami wschodami i zachodami, wzlotami i upadkami i możliwością ciągłego wyścigowego napierania, co chyba jest jednak najważniejsze. I jakie piękne jest to, że taki mini Eiger czeka mnie za 4 tygodnie.



A te dwieście może jeszcze kiedyś spróbujemy, ale na jakiejś innej trasie. A na festiwal dolnośląski na pewno, jeśli terminy dopasują co roku ale już raczej na maratońskie dystanse po borówkowych górach, dziękując orgom i wolontariuszom, że takich wrażeń nam dostarczają, bo to prawda, że na kolanach do Częstochowy powinniśmy wszyscy iść w podziękowaniach, że mimo covidowych czasów, może widać że z mocno napiętym budżetem, ale tak to udało się wszystko zorganizować i poukładać, mając oczywiście nadzieję, że żadne ognisko nie powstanie, na kwarantannę nie trafimy i kolejne piękne ultra starty przed nami.








26. Tatra Fest Bieg - 15.08.2020


Namieszał trochę wirus w kalendarzu treningowym wycinając wszystkie 3 główne cele sezonu. Gdyby ktoś zapytał czy są jednak jakieś ultracovidove pozytywy, odpowiedź jest jedna - możliwość zapisania się na Tatra Fest jeszcze pod koniec czerwca, po tym jak część osób zrezygnowała ze startu. Co może być piękniejszego niż pobiegać sobie w ulubionym miejscu biegowym w Tatrach Zachodnich? Tylko jedno - pobiegać sobie w tym miejscu w ramach wyścigu.

Namieszała trochę pogoda w planowanej trasie, bo zapowiadane burze, które zresztą nie nadeszły, spowodowały, że trasę Tatra Festu skrócono i to o tą moją ulubioną część w Tatrach Zachodnich, bez Starobociańskiego, Wołowca, Rakonia. Z zapowiadanych 60 km zrobiło się 50 i z przewidywanego kilera takiego 90% Granią Tatr zrobił się podwójny Marduła. Co za sezon. Jak żyć ? Odwołane 3 cele główne, pierwszy cel zastępczy nie zaliczony przez to, że trasa wydłużona a teraz drugi z niedosytem przez to, że trasa skrócona.

Nie dociera do mnie jakoś to odwołanie, patrząc na ten regulamin, na ten dodatkowy dzień rezerwowy przeznaczony na takie wypadki, na wiatrówkę bez kaptura w wyposażeniu obowiązkowym, na te 50% szans na burze w prognozie na meteoblue na którą orgi się powoływały, wiedząc historycznie jak ten procent jest zawyżony. Szanuję decyzję, respekt przed górotworem odczuwam, ale się po prostu wkurzam i po rozmowach z innymi wiem, że osamotniony w tym nie jestem.

Niech nikt nie pomyśli sobie jednak, że jakiś beznadziejny wyścig był, bo pierwsza część to poezja przecież- najpierw trasą Marduły (bez Karbu) na Kasprowy, później czerwonym szlakiem po grani, przez Czerwone Wierchy i dalej zbieg przez Ornak. Było cudownie, bez ludzi, z pięknymi nietypowymi zachmurzonymi widokami budzącego się dnia, a później już ścieżka nad reglami została na dobicie i ten żal, gdy sobie człowiek pomyśli jakie mogło być to dobicie po tych jeszcze dodatkowych 4 godzinach katowania po Wołowcach, Grzesiach i Rakoniach gdyby trasy nie skrócono.

Namieszał trochę wirus w planie treningowym. Mocno zorganizowany jestem w układaniu swoich tabelek , ale czegoś takiego jeszcze nie było. Jeden wielki chaos rządzi tegorocznym planem i aż dziw, że jako taka forma jest. Tym razem mocno specyficzny 3 dniowy mini cykl zrobiłem bo 4 tygodnie temu 135 km na siedmiu szczytach przecież zaliczyłem, nie pozostało więc nic innego jak odpocząć dwa tygodnie a później jako, że już dwa tygodnie przed Tatra festem było na wydłużonym weekendzie biegowym bazowałem i o dziwo całkiem niezłe efekty te trzy dni wycieczek górskich dały.

Mam swoją filozofię ścigania, ścigać mi się już tak nie chce, ale Tatra Fest był na 100% i w wyścigu dałem z siebie wszystko. Na pewno zabrakło trochę treningów podprogowych, bo nie udało się pierwotnego tempa utrzymać, ale gdyby ktoś zapytał w jakim obszarze największe postępy poczyniłem to zdecydowanie trzeba by wskazać odporność na tatrzańskie obciążenia – to jest po prostu niesamowite a wręcz nie pojęte, bo czułem się jakbym po płaskim i miękkim to wszystko przebiegł i jakie piękne jest widzieć swój rozwój w tym aspekcie z roku na rok.

Powtórzmy więc po raz kolejny jakim szczęściarzem jestem i jakie piękne jest to, że tam gdzie najbardziej lubię biegać, najbardziej lubię się ścigać, osiągam stosunkowo najlepsze wyniki w stadzie, robię największe postępy i niech w kalendarzu trafia się jak najwięcej wyścigów tam gdzie najbardziej lubię biegać – w Tatrach, okolicach Babiej, Małej Fatrze, Karkonoszach.

Przede wszystkim jednak Tatry – to tu jest moje miejsce wyścigowe. Marduła w przyszłym roku już zaklepany w kalendarzu, na Selmę przy obecnych limitach nie mam już szans, Janosik i Tatra sky maraton w zasięgu, ale jest przecież ten naj, naj, naj - ten od którego wszystko się zaczęło i na dopuszczenie do którego czekam już 6-7 lat.

I nie pytajcie proszę gdzie zrobię najbliższą wycieczkę biegową w Tatrach – pierwszy złocisty napój chmielowy chłodzi się już w Ziarskiej Chacie, a drugi może zabiorę ze sobą i odbezpieczę w moim tatrzańskim magicznym miejscu na niedoszłej trasie Tatra Fest, rajskiej ścieżce czerwonego szlaku w okolicach Łopaty, z ulubionym widokiem na Wołowiec, Rohacze i Jamnickie plesa, i wypije z żalu, że kolejna okazja by przebiec wyścigowo w tę stronę trafić się może dopiero za dwa lata.






27. Ponitranska Stovka - 12.09.2020

„Zdobyć klasyfikacje na WSER”’ – taki cel figurował w ciągu ostatnich kilku lat w moim dzienniczku treningowym na wysokim miejscu, jako pierwszy zaraz po wyścigach klasy A . Powyższe zawsze powodowało trudności z ułożeniem kalendarza startów (choćby w tym roku, gdy między innymi przez to musiałem zrezygnować z zapisów na Tatra Fest), lub konieczność modyfikacji kalendarza (gdy w ciągu roku nie udawało się zdobyć klasyfikacji i konieczne stawało się zaliczanie choćby przykładowo 150 km łemkowskiej wyrypy pod koniec roku).

Planowane 20-22 godziny lżejszej wyrypy u południowych sąsiadów wydawało się najlepszym wyborem. To jedyna setka w pobliżu, gdzie stać mnie na wserowy limit bez jakiegoś totalnego napierania, bo klasyfikację zdobywa się w czasie do 24 godzin.

Miało być lekko, bez napiny, bo sezon pierwotnie w listopadzie miałem kończyć, ale jako że namieszał covid strasznie w kalendarzu w tym sezonie, każdy start w obawie przed drugą falą pandemii traktuje jako ostatni i wypruwanie flaków być musiało i było.

Niestety serce wytrzymało gdzieś do 80 km i z biegania po płaskim i zbiegów trzeba było już zrezygnować i przejść na marsz. Z tymi siłami nie ma się zresztą co dziwić. 137 km na 7 szczytach, tatra fest i teraz kolejne 108 wszystko w odstępach 4 tygodniowych to z punktu widzenia teorii treningowo- startowej zdecydowanie za dużo i tylko się to w rzeczywistości potwierdziło.

Regeneracja po starcie jeden weekend w górach tapering - o dziwo znowu się to sprawdza i bez urazów udaje się kolejne piękne ultra przygody przeżywać.

Taka biegowa trasa miała być jak czytałem i słyszałem i faktycznie była, gdzieś do 9o km. Odwrócona łemkowyna się trafiła (najpierw lekko – później ciężko), niestety też z kilkunastoma km asfaltów, po singlach nie w bukach a w jarzębinach i to w większym tych singli nagromadzeniu, niestety bez błota i pięknych jesiennych kolorów, ale z ruinami zamków, lepszymi widokami – tę trasę zdecydowanie polecam dla biegaczy a nie wspinaczy.

A później niestety ( a z perspektywy wręcz przeciwnie) cały czas te 600 m w pionie w zegarku na ostatnie kilometry się wyświetlały i na koniec takiego pierdzielnięcia dostarczyły, że wymiękłem. Dawno już takiej miodnej końcówki nie przeżyłem, bo pod koniec biegowego startu trafiło się najtrudniejsze i tym razem zmęczenie zataczaniem się skończyło i na pijanego ultrasa końcówka była od jednego do drugiego końca drogi.

Czas 20, 23 niespodziewanie dobry wynik się z tego wszystkiego zrobił i pomogła nie tylko trasa ale i organizacja i cała ta słowacka otoczka, ten ich niewymuszony luz którego brakuje często na naszym podwórku. Tradycyjnie nocleg w domu kultury, gdzie od 22 obowiązuje cisza i ta cisza obowiązuje naprawdę, zapewniony transport, optymalnie rozłożone bufety i tutaj trzeba trochę się zatrzymać bo to takie rozłożenie właśnie pod kogoś z drugiej części stawki i nawet ta końcówka bez żadnych bufetów na dobicie na najtrudniejszy odcinek trasy dodatkowego smaczku nadała.

Na koniec jeszcze jedno jak organizatorzy z covidem sobie poradzili, bo na ostatnią jedną piątą dystansu kazali tylko zdjąć numery, gdyż trasa przebiegać zaczęła przez powiat Nitra, w którym była ogłoszona czerwona covidova strefa i imprez masowych organizować nie było można. Wtedy zostało tylko nieoficjalnie wyścig dokończyć i tylko na punktach kontrolnych sakramentalne „tri jednotki” wymawiać bo numer startowy schowany w plecaku trzy jedynki wskazywał.

Podsumowując, piękne są takie niespodziewane ultra piękna. W sumie przecież w wysokim stopniu straconym sezonie trafia się taka perełka, najlepszy start w sezonie, niespodziewana nagroda pocieszenia.

Kilka tych najdłuższych dystansów w życiu trzeba będzie jeszcze spróbować zaliczyć, ale potwierdza się, że setki w okolicach doby są dla mnie optymalne startowo i tutaj jest moja przyszłość.

Żegnam się pomału z wserem, ale pomału bo w 2022 do losowania przecież już mam klasyfikację, pomału modyfikuję też przyszłe kalendarze startów. Nie będzie już „ zdobyć klasyfikację na wser” pierwszy cel zaraz po tych z kategorii A niech teraz zabrzmi „ukończyć jakąś setkę w ramach Slovak Ultra Trail” - ta idea napierania przez te wszystkie pasma to jest to i tutaj jest przyszłość i to taka na lat kilkanaście bo słowackie limity są dla ludzi a nie dla cyborgów.






inżynBiKer

wjedź do strony głównej

ddddddd