Z OSTATNIEJ ULTRA CHWILI



24. Łemkowyna Ultra Trail 12-13.10.2019

Po UTMB złapałem dosyć potężny kryzys wartości, który w dużej mierze spowodowany był permanentnymi syndromami przetrenowania, odczuwanymi cały czas praktycznie od zakończenia Eigera. Starość nie radość i coraz bardziej już czuć tę różnicę, że nie da się tak jak kiedyś i że trzeba o wiele więcej przerw i regeneracji a na tą ostatnią właśnie w tym roku nie było dużo czasu a i głowa spokojna nie była przez pozasportowe aspekty.

A właśnie głową a nie nogami trzeba było do walki o finisz stanąć, bo limit na łemkowynie taki, że brak jej ukończenia nie da się usprawiedliwić gorszą dyspozycją fizyczną i to fakt. W normalnych warunkach już bym sobie chyba darował taką wyrypę w tej dyspozycji, ale walczyć było trzeba, przede wszystkim żeby klasyfikację do WSER zdobyć, bo 3 dotychczasowe tegoroczne próby w wyścigach kwalifikacyjnych skończyły się niepowodzeniem. Na szczęście i chwała orgom za to w tym roku była druga tura zapisów i udało się znaleźć na liście w lipcu.

Dwa do jednego – taki mamy wynik w walce ze 150tką w krainie Łemków, druga edycja zaliczona. Dodatkowo - tegoroczny cel nr 4 zdobyty, honor obroniony, serce pokrzepione, kwalifikacje zdobyte – tak to w skrócie podsumujmy. Dwa lata temu też już bez rewelacyjnej formy (ale bez syndromów przetrenowania) było 32,16 teraz 32,57 także ok. i tak jak właściwie myślałem że będzie. Wystartowałem w przekonaniu że spoko bez napinki się uda, ale na wysokości Regietowa zimny prysznic był bo porównując międzyczasy wynik był gorszy aż o 40 minut i przy utrzymaniu tej tendencji można się było nawet na limit nie załapać.

Każde ultra jest inne i tak też było z ŁUT ad 2019. Tym razem najgorsza była pierwsza noc chyba po raz pierwszy nie łemkowyna, nie błotowyna a wiatrowyna się trafiła i powiało solidnie szczególnie na szczytach. Dwa potężne kryzysy przeżyłem, które tradycyjnie przeszły przy stosowaniu znanych metod, ale przyznam że cały czas jakaś niepewność i złe myśli były. Potem już dzień się obudził, słońce pokazało na niebie i nastroje pozytywne wróciły i cały dzień pod znakiem pogadanek i napierania po pięknych łemkowskich jesiennych klimatach nastał. Dobrze tak znać w 100% trasę wszystko bez zaskoczeń, zgodnie ze strategią kiedy bieg kiedy marsz a kiedy bez kijów. Wszystko było tak jak sobie ułożyłem A później druga noc nastała i nie do końca było zgodnie z planem, bo haluny miały być a nie było, zatrucia miały być a nie było, kryzysy miały być a był tylko jeden choć długi i potężny. Były też pogadanki te tradycyjne wyścigowe i o życiu, ale i inne choćby na temat prywatnego procesu produkcji piwa i aż wielowymiarowy model piwa jasnego z towaroznawstwa na studiach mi się przypomniał.

A później była nowość ale właściwie powrót do pierwszego ultra przez noc gdy samotnie napierałem przez całą noc z mp3. Tym razem z pełną premedytacją miałem na mp3 folder filmy ultra przygotowany, gdzie miałem muzykę z wszystkich filmów na swoim kanale i gdy go odpaliłem było tak jak być miało, gdyż każdy hit kojarzony jest z określonym wyścigiem i tak mogłem sobie powspominać te piękne ultra chwile i tak jak miało być było bo przy tych wspomnieniach ultra cierpienie w ultra radość się zmieniło całej nocy wspomnień ostatnich wyścigowych lat a później to już symbolicznie wręcz się zrobiło gdy wszedłem na pasmo bukowicy i paradise lost zagrało i bike challenge vs DFBG - pojedynek nieodłącznych sióstr dwóch ultratrail i mtb się przypomniał. I jakie piękne są te symbole bo wtedy ognisko się trafiło i gdy usiadłem przy ogniu z gospodarzami czasy Transcarpatii i bikeboardu zaczęliśmy wspominać. I to chyba jakiś znak Transcarpatia wyścigowa trasa mojego rowerowego życia siedem dni w górach z Wisły do Ustrzyk w okolicach beskidzkiego szlaku a przecież po wielu latach w tym sezonie została wznowiona i to w nowej formule non-stop. Kto wie może czas powrotu do wyścigowego roweru nastał może to trzeba potraktować za jakiś znak?

Podsumowując, magia ultrałemkowyny trwa, cała organizacja prima sorta i nawet te dodatkowe zapisy wreszcie w lipcu zrobili co na wielki plus, limity dla ludzi a nie cyborgów, wolontariusze, jedzonko rewelacja chociaż dla mnie za mało ale dwie dodatkowe torebki ryżu w plecaku załatwiły sprawę. Dobrze tak już wszystko znać już wiem że na przełęczy halbowskiej muszę z kanapek zdjąć sałatę wiem że w Puławach podelektuje się dyniową ale za nic nie dam się namówić już na pieczone ziemniaki i tylko ta Chyrowa inna była, na pewno z lepszym ciepłym posiłkiem ale już nie w ciepełku już nie nożna było się ogrzać bo na zewnątrz punkt był co plusem zresztą jest bo wielu przecież po tym pobycie w cieple zawsze rezygnowało. I był ten isotonik w życiu nie było tak żebym 135 km na ISO pociągnął a tu proszę nie high 5 a high 135 powinni się nazywać.. A później był Przybyszów i to w sumie nawet obśmiałem się jak mi zaproponowano w tej 30 godzinie napierania paluszki lub orzeszki. Na szczęście jeszcze chleb był i takie te piękne momenty najlepiej się wspomina jak niewiele do szczęścia trzeba wystarczy kromka chleba, łyk pepsi i ile taka kromka chleba radości może przysporzyć jak smakuje chleb. A potem już wystarczy wschód słońca i piękne kolory jesieni i po tych 30 godzinach takiego flow można złapać i marsz w bieg można przekształcić i powspominać te ostatnie 30 godzin szczęścia i ultra radości w tym biegu a do zapamiętania te najlepsze podświetlona cerkiew w Mochnaczce z dodatkowo świecącym księżycem na górze i światełkami zawodników na dole, niespodziewane widoki Tatr w Magurskim Parku, księżyc przed podejściem nad Cergową falujące trawy za Chyrową, poświata przed przybyszową i hulający wiatr.

Siedemnasty sezon amatorszczyzny zakończony! Trzy z plusem a właściwie z dwoma plusami, taką ocenę wystawiam sobie za 2019r. a najkrócej podsumowałbym go tak, że za dużo było wyścigowego napierania a wystartowałem w zbyt małej ilości wyścigów.

Wszystko to przez ten wylosowany niespodziewanie Eiger, który z jednej strony przekleństwem się zrobił bo stał się główną przyczyną porażki w UTMB ale z drugiej strony niespodziewanie ląduje chyba na drugim miejscu wśród najpiękniejszych ultra startów – taki optymalny nie za krótki i nie za długi taki akurat 26 godzin chyba dla mnie najfajniejsze, taki z piękną pogodą, widokami i chyba jednak najlepiej sportowo wyścigany;

UTMB, MIUT, EUT, ŁUT Marduła Tegoroczne cele 3,4,5 zdobyte 1,2 nie, choć gdybym teraz układał kalendarz EUT byłby celem numer 2. No i o tym drugim plusie trzeba wspomnieć jeszcze związanym z wypruwaniem flaków. Marduła wyszedł w tym roku genialnie ale była jeszcze triada i to ona dostarczyła przecież pierwszego podiumowego startu w górskich biegach i mimo że tego podium fizycznie nie było to miło sobie na endohubie na medal oznaczający żę zawodnik miał miejsce na podium popatrzeć.

Co na przyszłość? 4 killery rocznie to za dużo, maksymalnie będą 3, ale już spokojnie wiem że stać mnie na ukończenie może tylko dwóch. A jako że porażka jest nieodłącznym elementem mojej ultra drogi to spoko. Wiosna już zajęta 4 godziny 10 minut klikania i czekania aż serwery się odblokują pomogło i nie będzie nam Portugalczyk pluł w twarz i limitów od czapy ustanawiał i zemsty za MIUT nadszedł czas a później to raczej nie ma co liczyć że uda się losowanie na UTMB i chyba rok pod znakiem drugiej zemsty za 7 szczytów nastanie.

Tradycyjnie idziemy do przodu i co najważniejsze bez kontuzji , z niestety mniejszą niż w ubiegłym roku ale dość dużą liczbą wycieczek biegowych udało się kolejny piękny sezon zaliczyć a obawiałem się tego strasznie bo zeszły rok był przecież wymarzony z 3 miesiącami napierania po górach. I tylko jedno ale ... Po UTMB byłem przekonany na 99% że podjąłem słuszną decyzję o zejściu z trasy ze względu na słabe tempo i stan zapalny w kolanie i co teraz mam powiedzieć po łemkowynie gdy widzę że mogłem to tempo utrzymać i jakieś szanse na ukończenie były. Ciężkie jest życie ultrasa nie ma co.






CHRONOLOGICZNIE

9. Triada zimowa Krościenko 5-6.01.2019

Praktyka pokazuje, że średnio raz na 2 lata w moim pseudo sportowym życiu przychodzi taka chwila. Tak jakoś zapomniałem o tej regule bo ostatnią tę chwilę przeżywałem w 2015r. Więc napiszmy - Inzynbiker w ultra triadzie w klasyfikacji generalnej na 12 sklasyfikowanych zawodników zajął drugie miejsce w kategorii wiekowej.

Tradycją niestety staje się też, że o miejscu na podium dowiaduje się po fakcie. Tym razem nie ma jednak wkurzenia, spokojnie przyjmujemy cios na klatę - w sumie start był nie w ekstraklasie a w drugiej lidze, na krótszym dystansie i nawet nie napiszę, że to pierwsze podium w ultra startach bo kilometrów przez dwa dni wyszło niecałe 40.

Dobre miejsce sukcesem jest, wszystko przyjemnie ego połechtało i trzeba przyznać też, że triada na dzień dzisiejszy należy do jednych z nielicznych zawodów gdzie jeszcze chcę mi się ścigać i chociaż nie wiedziałem, że walczę o podium to flaki wypruwałem maksymalnie, walcząc ze znajomymi. Z dyspozycji startowej jeszcze bardziej niż z miejsca się cieszę, osiągniętej w sumie po roztrenowaniu i tylko po 4 tygodniach orki treningowej i przygotowań, ale już pod ten konkretny start.

Treningowo wszytko zagrało, ale czas już trening modyfikować. Nie zrobię przecież tak że, upojony dobrym miejscem nastawię się teraz na triadę letnią – wystarczy, że w czerwcu przyjedzie więcej geriavitów, nie będzie już zbiegów po śnieżnych zaspach na których zyskuje i zostanę z ręką w nocniku, także dziękujemy.

Czas już modyfikować trening, chociaż interwałów będzie więcej niż zwykle to pod te planowane długie dystanse i duże przewyższenia trzeba się przygotować.

Chora sytuacja zrobiła się z układaniem ultra kalendarza, z roku na rok jest coraz gorzej. W tym sezonie nie startuje do końca gdzie chce, a muszę przede wszystkim czekać na wyniki losowań i w zależności od tego dokładam inne starty i już wiem, że są okresy gdzie startów będzie za dużo a są też, że nie ma gdzie startować.

A triada zimowa chyba już na zawsze zagości w kalendarzu jako ten pierwszy start i to właśnie w tej średniej konfiguracji dystansowej która na początek sezonu jest najlepsza. Ale najlepsze w triadzie jest to, że każda edycja innych atrakcji dostarcza. Tym razem napadało tyle śniegu, że bardziej odpowiednie byłyby rakiety śnieżne. I trasa w wąskich rynnach w śniegu po kolana mocnego wkurzenia na podłazach, gdzie nie było możliwości wyprzedzania szczególnie na pierwszym etapie dostarczyła, ale z drugiej strony niespotykanej radości zbiegu w zaspach.

Tym razem z trzech etapów w kategorii kultowości zdecydowanie wygrywają nocne Pieniny, jako jedyny start przeleciany swoim tempem, bez korków, ze śnieżno- błotnymi zbiegami, z tymi światełkami czołówek poruszających się w różne strony zawodników. W ubiegłym sezonie nie zaliczyłem triady wyścigowo, ale zrobiłem sobie swoją prywatną biegając trzy dni w Krościenku. I był Beskid Sądecki i były Gorce, te dwa pasma dobrze znane, ale były też zmodyfikowane Pieniny. Szkoda, bo wiadomo, że nic się z tym nie zrobi, bo to park narodowy, ale pomarzyć można. Co to by było podczas triady, gdyby zamiast wspinać się tylko na najbliższy pagórek, można było polecieć wyżej w stronę Trzech koron a co to by było gdyby na przykład wyścigowo oczywiście w lecie i już w dzień a nie w nocy poeksplorować sobie ekspozycyjny szlak Sokolej Perci.

Tego wyścigowo nie przeżyjemy, ale właśnie dzięki triadzie, mogłem sobie nowe tereny biegowe odkryć. A czy wrócę w lecie – już się trzeba pomału zacząć wkurzać, że tegoroczny termin pokrywa się z Mardułą, a Marduła ważniejszy ale losowany a jak nie wylosuje Marduły, to chciałbym zaliczyć triadę, ale czy mam zapisywać się na triadę wiedząc, że jeśli wylosuje Mardułę to z niej zrezygnuje a może zapisać się na jedno i drugie - rano w sobotę polecieć Mardułę wieczorem Pieniny a w niedzielę Beskid Sądecki.

Panie Ultra Premierze - Jak żyć?

Siedemnasty sezon rozpoczęty! I to jak.

ddddddd



18. Klątwa Szczytniaka 16.02.2019

Pomału zbliża się główny cel wiosenny i czas już było wyjść z laboratorium treningowego i sprawdzić jak tam idą przygotowania. 33km po Górach Świętokrzyskich to było to, szczególnie teraz gdy nie trzeba przebijać się przez Radom i na górskie zawody można dostać się z Wiecznego Miasta poniżej dwóch godzin.

Trochę miałem obaw co do trasy, pamiętając jeszcze z rowerów te interwałowe kompletnie mi nieodpowiadające ścieżki. Nic z tego, tym razem trasa ułożona była tylko z kilku podejść i naprawdę mocno dała w kość , a że te podejścia miały tylko do 250m w pionie przeżyjemy, biorąc pod uwagę że można się pościgać po pseudogórskiej trasie blisko domu. Gdybym miał narzekać to na to, że nie było żadnych singli ale nie ponarzekam, bo tym razem mocno kultowość zawodów podniosła pogoda. W środku lutego przedwiośnie się trafiło, a topniejący śnieg tyle błota zapewnił, że jeśli chodzi o trasę zarąbiście, szczególnie na zbiegach się zrobiło i nie pamiętam już kiedy tyle zwałek zaliczyłem.

Podsumowując ,za trasę biorąc pod uwagę, że przyrodniczo prawdziwe górskie klimaty są tylko w okolicach Szczytniaka ocenę celującą należy przyznać i podziękować, że dzięki Twórcy pojawiła się nowa alternatywa do tradycyjnych wycieczek górskich ze Świętej Katarzyny na Łysicę i to alternatywa chyba lepsza do przygotowań do startów w wyższych górach.

Nie zawiodła organizacja a problemów logistycznych trochę jest, bo musieli dowieźć i odwieźć zawodników na miejsce startu autokarami. Dobre jedzonko na mecie i dla mnie do zapamiętania też te naleśniki na bufecie szczególnie jak już się przetrawiły na Szczytniaku raczej nie na te krótkie wypruwania flaków (szczególnie dla tego który nie potrafi się opanować i nigdy nie poprzestanie na jednym) ale przy długich dystansach do przemyślenia.

Szczytniak pomyślany był jako sprawdzian formy i bieg na wydłużenie dystansu. Forma się tworzy zgodnie z oczekiwaniami , przez 4,5 godziny w równym tętnie w okolicach 165 się poleciało – jest więc ok., chociaż jedną prawdę trzeba wynieść i przyznać, że trening na schodach trochę nierównowagi w ciało wniósł i czas pośladki odciążyć a czwórki dociążyć.

Podsumowując, dobrze się dzieje w laboratorium treningowym, rewelacyjne zawody blisko domu się zaliczyło, ale jedno jest jeszcze oprócz pośladków do naprawy, bo chociaż ostania inwentaryzacja wykazała obecność w domu 18 par butów biegowych to okazuję się że na błoto nie ma żadnych, a właściwie są tylko jedne ale za małe i coś chyba trzeba będzie z tym zrobić, bo chociaż challengery wygrały rywalizację i stały się moim głównym butem startowym to na błocie w okolicach Szczytniaka sobie nie poradziły a co więcej bardzo dużo ze swoich wartości użytkowych straciły.

ddddddd



25. Maraton Leśnik Wiosna Porąbka 13.04.2019

Gdyby ktoś powiedział mi kilka lat temu, że na kilka tygodni przed startem głównym należy przebiec kontrolnie jakieś 47 kilometrów na zawodach puknął bym się w głowę i wysłał go do psychiatry. No bo jak, czy jest sens tracić cennie nagromadzany od czterech miesięcy glikogen?

Ultra rządzi się jednak swoimi prawami i taki start ma przecież dużo plusów, szczególnie gdy ostatnie ultra biegło się pół roku wcześniej. Można przetestować sobie cały ekwipunek, przypomnieć strategie odżywiania, ubrania, zarządzania kryzysami, a przede wszystkim przekroczyć trochę granicę komfortu, którą za dwa tygodnie przekraczać się będzie przez 30-31 godzin. Można jeszcze podejść do tematu na totalnym zmęczeniu treningowym plus dodatkowo choćby na zmęczeniu bezsennym startując po 3 godzinach snu i starcie po 4 godzinach jazdy, co przed kilkunastu laty zdarzało się 3 razy w miesiącu a czego w latach geriavitowych już przecież nie praktykuje.

Wszystko to trzeba sobie oczywiście przetestować wcześniej, ale przy tego rodzaju starcie trzeba pamiętać jeszcze o jednym - nie wypruwać flaków a starać się raczej trzymać docelowe tempo wyścigu głównego.

Powyższe nie dotyczy przypadku, gdy chce się podejść do tematu w inzynbiker style, gdzie religia karze przy takich dystansach nie oszczędzać się na zbiegach obciążając wszystkie mięśniory na maksa. Ten błąd taktyczny zresztą sobie wybaczam, szczególnie że zbiegi były takie, że poszalało się jak nigdy. Nie wybaczę sobie jednak pierwszej godziny biegu bo tempo było zbyt duże. Na szczęście przyszło opamiętanie po części też spowodowane tym, co właściwie mnie nie spotyka podczas startu lekkim zatruciem, po zjedzeniu batona z biedronki.

Na szczęście po dwóch godzinach wszytko wróciło do normy i można było delektować się tym co przygotował Twórca . Było wszytko to co lubię, moja ulubiona charakterystyka z ciężkimi podłazami i technicznymi zbiegami , miodnymi singlami i z tym co zawsze czyli piekielną końcówką przed metą i tylko pogoda nie dopasowała się zupełnie, bo w tej mgle zawsze łapię jakieś ciężkie klimaty.

Działo się za to dwa tygodnie wcześniej, kilkanaście kilometrów od Porąbki bo biegałem sobie treningowo w okolicach Klimczoka i był śnieg i było kilkanaście stopni na plusie i słoneczko było i bieganie po śniegu w krótkich spodenkach i łapanie pierwszej opalenizny. Tego właśnie słoneczka zabrakło do szczęścia, bo pewnie jeszcze jakieś widoczki na zawodach by były.

Wracając do Klimczoka. To Bielsko stało się ostatnio ulubionym miejscem wypadu weekendowego gdy z Wiecznego Miasta jedzie się pociągiem. A stało się też dzięki BUT60 i poznanym wtedy nowym trasom.

Wystarczy wsiąść w pociąg a później od stacji 20 minut w autobus miejski i albo Cygański Las albo Szyndzielnia i można śmigać sobie do woli. Tym razem leśnik pokazuje że oprócz jedynki, ósemki pojawiła się alternatywa (i to jaka) autobusu nr 6 i eksploracji nie tylko Beskidu Śląskiego ale też Małego i za to Twórcy podziękowania.

Oj mocno powiało optymizmem po starcie. Choć straty w glikogenie nastąpiły, to czuć, że układy przyzwyczajone już do obciążeń a przede wszystkim ultra akumulatory naładowały się maksymalnie i może starczy tego prądu w kolejnym starcie.









26. Madeira Ultra Trail 27.04.2019


2×α+β≠γ MIUT obala pierwsze ultra równanie InzynBiKera, czyli jak przeżyłem najpiękniejszą sportową porażkę i uświadomiłem sobie co mam w ultra, czego nie mam i co jest bardzo ambitne i mało realne oraz czego nie mam i nigdy już mieć nie będę. Relacja MIUT ...






19.Bieg Marduły 1.06.2019


Przed startem myślałem, że Marduła a.d. 2019r. przejdzie do historii przede wszystkim z jednego powodu – nietypowych zapisów. Tym razem orgi otworzyły rejestracje w nocy a na liście startowej mieli znaleźć się nie ci, którzy kosztem porannego treningu w dniu następnym czyhali późną nocą przy kompie a ci których przelewy z banków będą najwcześniej zaksięgowane. Wszystko to spowodowało, że gdy dowiedziałem się o tym rano, zrobiłem dodatkowy drugi, tym razem już szybki przelew, płacąc dodatkową prowizję, aby mieć pewność, że pieniądze od razu znajdą się na rachunku i faktem jest, że zrobiłbym spokojnie jeszcze kilka dodatkowych wpłat aby mieć tylko 100% gwarancje startu, bo Marduła przyciąga - i ta organizacja i trasa i fakt, że to przecież zawody w randze mistrzostw kraju.

Już na początku sezonu wiadomo było, że wyścig będzie na wypruwanie flaków, gdzie walczę o czas i pozycjonuje się wśród znajomych, biegnąc sobie po trudnej technicznie trasie, stosunkowo krótkiej a więc takiej gdzie można się puścić na zbiegach, generalnie tam gdzie lubię i mogę więcej.

W momencie zapisów nie wiedziałem jednak, że to wypruwanie flaków będzie do kwadratu a nawet do sześcianu, na dodatkowym wkurzeniu spowodowanym nie załapaniem się w limicie na MIUT i ten wkurw chyba właśnie niesamowity czas spowodował. Ciężko to wszystko porównywać, bo trasa ze względu na zalegające na Karbie śniegi została skrócona ale wiadomo że 4h 32 na Mardule nigdy już się nie powtórzy. I jedynie miarodajna sprawa to Schronisko na Murowańcu – pierwszy limit, gdzie w porównaniu z ubiegłym rokiem byłem aż o 6 minut lepszy i to jest to.

W życiu nie spodziewałem się takiej dyspozycji. Chęć ścigania była to fakt ale forma to już chyba nie bardzo, na trening nie było czasu i tylko dwa tygodnie się przed wyścigiem katowałem, bo najpierw trzeba było po Miucie się zregenerować a później już przecież przed Mardułą odpocząć. I tylko na ultra teorię był czas bo literatury fachowej udało się trochę przeczytać, jak walczyć z takimi przewyższeniami i to chyba też zadziałało, a może zadziałała tylko psycha która myślała że to zadziałało. Tak w ogóle jakoś Madera optykę wyścigową mi zaburzyła trzeba przyznać bo te Tatry po miucie jakieś takie niskie się wydają ściany niezbyt strome, a te podejścia jakieś takie krótkie.

Było po miucie wkurzenie ale takie spokojne a teraz po mardule niemalże samouwielbienie nad formą a raczej mieszaniną braku formy i silnej psychy, bo mimo że czas wyścigu nie jest miarodajny to wypozycjonowałem się wśród znajomych rewelacyjnie bo udało się tych równych obiec a do tych co się wiedziało, że nie da się ich obiec dystans się zmniejszył.

Schodzimy jednak na ziemie, bo czas wyścigu i wszystko inne rewelacja ale, że jako w krajowym czempionacie braliśmy udział napiszmy że inżynier spadł w porównaniu do ubiegłego roku o 2 pozycje i cudem uratował miejsce 10 w geriavitach i na tym koniec.

To tyle napiszmy - kończymy już ściganie w tym roku bo jedyne wypruwanie może jeszcze na Parkrunie w Wiecznym Mieście mnie czeka na 5 kilometrów wokół stawu potulickich z przewyższeniami 5 metrów .Czas już nie przyspieszać a wydłużać ultradrogę i w tym kierunku pójdę przez najbliżej lata, ale jeśli chcesz się pościgać z Inżynierem to wiedz jedno - na pewno co roku będziesz miał dwie takie okazje - szykuj się na zimową triadę i mardułę i wiedz że w tych dwóch startach na pewno leci na wypruwanie flaków i tam jest czas i miejsce by z nim powalczyć.


ddddddd



27. 2x Ultrababia 8.06.2019

Gdy sześć tygodni temu stoczyłem przegrany pojedynek z MIUTem myślałem, że nic trudniejszego już mnie nie spotka. Faktycznie - stromizny i przewyższenia MIUT powodują, że jest to najtrudniejszy wyścig , w którym startowałem, ale w jednej podkategorii - najtrudniejszego technicznego startu MIUT nie ma szans – tutaj zwycięzca może być tylko jeden - ultra babia .

Jest na początku ta część alpejska, jest tysiąc w pionie na 9 kilometrach z łańcuchami akademickiej perci, później zbieg na krowiarki o wiele bardziej obciążający niż choćby ten z Kasprowego tydzień wcześniej na Mardule. Później zaczynają się dość nudne fragmenty ale z widokami na Tatry, które niestety słabe były ze względu na przejrzystość, ale wróg czuwa bo gorąc na dole kultowość zwiększył i ktoś kto miał termometr 38 stopni w słońcu odmierzył. Potem już tylko patrząc na mapę niby jakieś małe góra -dół góra - dół, najpierw pod górę bez szlaku przez chaszcze później pod górę i w dół przez strumienie (dzieki bogu z jak się później okazało pitną wodą ), później jeszcze znana przeprawa przez strumień przed bufetem, następnie kolejne wejście killer na Babią tym razem zamgloną i zimną, i już tylko kamienny zbieg przy totalnie już zmęczonych układach. Tak - jak dla mnie rewelacja, to właśnie takie trasy lubię najbardziej, to właśnie w takich wyścigach chcę się ścigać. 44 km w 10, 5 godzin i tylko ten jeden zgrzyt, że żeby się zmieścić w limicie musiałem skrócić trasę o 11km. Tego skrótu to w sumie nie żałuję, bo z punktu widzenia jakości trasy to nic nie straciłem bo żadnych kultowych rzeczy już nie było.

Nawet nie wiem co napisać bo zaliczyłem takie piękne 44km ultra, zaliczyłem 2x babia a nie zaliczyłem ultramamartonu 2 x babia i w wynikach kolejny DNF jest. Dwa lata temu przy gorszej przecież dyspozycji w limicie zmieściłem się spokojnie mając jeszcze pół godziny zapasu. Teraz trasa jest już inna nie te 49 a 55 km i limit jest nie 9 a 11 godzin ale - hello orgi- kto to tak układał, bo gdybym się zdecydował przebiec cały dystans miałbym czas w okolicach 12h 45 i przy tej mojej przecież lepszej niż dwa lata temu prędkości przelotowej to coś nie tak.

Jako że start był „just for fun”, w dodatku tydzień po mardule, na którym zagraliśmy na 100% w normalnych warunkach przy nastawieniu się na wypruwanie flaków pewnie by były szanse na 12h ale to wszystko bo brakuje jeszcze godziny.

I tutaj wielki zgrzyt orgi. Zupełnie niezrozumiałe mieć taki produkt i robić wszystko, żeby go nie sprzedać – na 150 startujących skończyła jedna trzecia, jedna szósta przybiegła poza limitem. Pewnie mają jakąś idee stworzyć elitarne zawody – ich sprawa, ale trochę ultra konsumentów stracili wczoraj na pewno. A szkoda bo nawet przy wcześniejszym starcie i wydłużeniu limitu ewentualnie skróceniu tej trasy do choćby tego mojego 44km fragmentu polecał bym ten start wszystkim – no może wszystkim tym, którzy od nudnego biegania wolą techniczne zbieganie i podchodzenie z elementami survivalu i wspinaczki.

Wielki plus tak jak dla mnie, że limit jest tylko na pierwszym punkcie i można sobie było jak ja wybrać krótszy wariant, można było skończyć dwie godziny po limicie albo zostać po 30 kilometrach na bufecie, szczególnie że w gastronomicznych aspektach było rewelacyjnie.

Dawno takich mieszanych uczuć nie miałem - przebiegłem najtrudniejszą technicznie trasę w życiu, trasę dla mnie optymalną i trasę na którą w takiej konfiguracji limitowej już nigdy się nie zdecyduje. Co dalej? Przy takich limitach 2x babia nie jest dla mnie, półmaraton jest za krótki i chyba tylko na przyszłość 3x babia zostaje bo po mapie wygląda, że jest bardziej realna w takiej konfiguracji, a to coś nie tak. Zawsze wydawało mi się, że jest taka filozofia tego startu ,że każdy dystans dłuższy ma być trudniejszy i każdy kto łapie bakcyla z roku na rok robi wszystko by móc więcej i tak trzeba przyznać że święta góra działa jak magnes, i coś w tym jest, sam się zresztą na tym złapałem wdrapując się drugi raz na już zamglony szczyt.

Szkoda. Po raz pierwszy zdarzyło się przecież, że ultra babia nie pokrywała się z priorytetowym mardułą, można sobie było jedno i drugie zaliczyć, choć z treningowego punktu widzenia tak być nie powinno a tu taki zgrzyt. No nic, niech orgi dalej podnoszą sobie w samouwielbieniu elitarność wyścigu, tworząc imprezę kameralną dla pasjonatów organizowaną przez pasjonatów ale szkoda bo z takim ułożeniem limitów trochę tych pasjonatów stracili.

Na szczęście ci ultra pasjonaci ale i konsumenci mają już dość dużo towaru w ultramarkecie i dla takich małych 8-12 godzinnych ultra mój wybór na dziś to Leśnik –trudny technicznie ale z limitami dla ludzi a nie cyborgów i strasznie to przykre.

Pięknie było ale tak trochę smutno i może już powoli starczy tych pięknych i wspaniałych DNF-ów.







28. Eiger Ultra Trail 20-21.07.2019

Ukończenie Eiger Ultra Trail 101- powszechnie uważanego za ultra z najpiękniejszymi widokami - miałem w planach za dwa trzy lata, jako jeden z tych ostatnich wyścigów na których ukończeniu mi zależy w ramach cyklu UTWT. Zapisy na tegoroczny cykl były w listopadzie, a wyścig sprzedał się na kilka minut przed rozpoczęciem zapisów i tak sobie czytałem na fejsie te komentarze tysięcy zawiedzionych i w konsekwencji postanowiłem zapisać się na jeszcze dodatkowe 150 miejsc już do losowania, mając nadzieje że ten jeden dodatkowy los przyda się w kolejnych latach.

Los okazał się jednak, jak to tradycyjnie bywa w przypadku zagranicznych wyścigów, szczęśliwy i przyszło w kalendarzu do wylosowanego już wcześniej UTMB, dodać 101 kilometrowego killera na 6 tygodni przed startem głównym, niezgodnie z teorią treningową zresztą.

Wszystko to spowodowało niestety rezygnacje z innych wyścigów i to najgorszy minus w tym wszystkim, bo czeka mnie rok z taką małą ilością startów na szczęście wszystkich tych naj naj.

Wyjazd na EUT był moją drugą wizytą w okolicach Grindelwaldu. Jakieś 10 lat temu byłem tam na rowerach i to był pamiętny wyjazd bo też w lipcu ale padało przez cały tydzień i na rower udało się wsiąść tylko raz. Ale gdy wjechało się już ponad te chmury wymiękłem -te okolice Szwajcarskich 4 tysiączników są po prostu najpiękniejsze. Tak w ogóle to wyjazd był też specyficzny z innych powodów. Był na przykład poranny śnieg rano do połowy namiotu i były też te specyficzne wycieczki górskie z tą jedną która rozwaliła mnie najbardziej z mostkami nad strumieniami, które pokryte były zieloną wykładziną, żeby nikt się nie poślizgnął. Paranoja! Dodatkowo oczywiście ta cała specyfika Szwajcarii z tymi autostradami gdzie wszyscy poruszali się z prędkością 120 km/h bo przekroczenie dozwolonej prędkości o kilka kilometrów kończyło się ponoć sprawą w sądzie, albo te opowieści na przykład, że w domu po 22 prysznica nie można wziąć bo sąsiad od razu dzwoni na policję, że jest zagłuszana cisza nocna.

Minęły te lata i jakże odmienne wrażenie wyniosłem z obecnego wyjazdu. Wjeżdżając na autostradę już nie wszyscy jadą 120,często jest 130 a i 140 się trafia, nie ma wykładzin na mostkach (no chyba że je zdjęli na czas zawodów), jest za to piękna pogoda i są widoki i są (to co mnie chyba najbardziej pozytywnie zaskoczyło) piękne techniczne ścieżki.

Trasa jest niby krótka, bo 101 km ale te 6700m w górę naprawdę robi różnicę, szczególnie że dochodzi do tego fakt że te metry w górę pokonywane są jeszcze na dużej wysokości. Na UTMB średnia wysokość przelotowa wyszłaby coś 1750 tutaj pewnie z 2250.

Dużo zrobiłem po MIUT, aby przyzwyczaić organizm do tych zmian wysokości i widać że trening zadziałał. Znoszę to wszystko coraz lepiej , przygotowałem sobie chyba taką własną strategię polegającą na częstszych postojach, a skoro działa w moim przypadku to ją stosuję mimo, że nikt tak nie robi. . I śmiesznie się zrobiło, bo w pewnym momencie nawet w peletonie dostałem ksywkę Mr. Born Again wyprzedzając jako po raz kolejny nowo narodzony tradycyjne ultra zwłoki. Trochę gorzej mieli jednak ratownicy bo trzeba przyznać że gdy tylko widzieli zatrzymujące się światełko od razu ktoś podchodził, a nawet podbiegał i pytał czy wszystko ok. także nie tylko w kategorii widoki ale i zabezpieczenie wyścig ląduje na pierwszym miejscu.

Największe zaskoczenie chyba jednak sprawiła mi prędkość przelotowa. Pomny doświadczeń z MIUTa wystartowałem już szybciej . Były też za szybkie fragmenty gdzieś tak od 22 kilometra gdy połączyły się trasy 100 i 50 i na szczęście to bardziej cierpieli ci szybsi zawodnicy z 50 musząc dostosować się do wolniejszych z setki.

I właśnie wtedy piękne bieganie się zrobiło na tej przelotowej wysokości ponad 2200m z mocno technicznymi kamiennymi ścieżkami i tradycyjnie pięknymi widokami. A później moja ultra droga zaprowadziła mnie na te prawie 2700m co jest rekordem wysokości w moim ultra i był tam kryzys i kryzys i kryzys ale później minął i piękny 20-kilometrowy (tak tak) downhill nastał.

Na przepaku w porównaniu z MIUT tym razem bez stresu z godzinnym zapasem do limitu było a później to już matka kryzysów nastała i o dziwo na łatwym podłazie. Wtedy po raz pierwszy jakieś zwątpienie mnie naszło bo zaraz miał być ten właściwy trudniejszy podłaz na 2200m a i przewaga do limitu tylko do 21 minut stopniała.

Strasznie mnie te układania limitów wkurzały na Miucie bo niezależne od warunków leci się cały czas w limicie z tą swoją prędkością przelotową a nagle się okazuje że jest DNF. Tutaj w takich wysokich górach faktycznie można to zrozumieć, dlaczego limity ustawia się nieproporcjonalnie, bo łatwiej ludzi z doliny porozwozić niż ewakuować kogoś z wysokości 2200. Chociaż w tych górach akurat nie jest to aż tak trudne bo tam pociągi docierają przecież do 3500m

W Eigerze obowiązuje zresztą hasło security first i, przykładowo w zeszłym roku gdy rozpętała się burza zatrzymali wszystkich zawodników, poczekali aż burza się skończy a jako że nie było czasu to przetransportowali po odpoczynku ultrasów wagonikami na górę i w konsekwencji dystans skurczył się do 80km.

Na szczęście w edycji 2019 pogoda była optymalna i mogłem sobie przeżyć podłaz killer na Madlishen., który to zresztą stosunkowo łatwo po tym kryzysie już poszedł i nie ukrywam że trochę też dzięki pewnej Niemce która na głos jakieś systemy grające włączyła i nie powiem że tempo przy tej rock klasyce i tych widokach nie tylko górskich zresztą całkiem wzrosło.

Później już ten limit godzina 000 bufet na stacji kolejki i zachęcanie orgów żeby nie iść dalej tylko na specjalny pociąg na metę o 050 poczekać ale połowa poszła dalej. To niesamowite z tym pociągiem, z tą organizacją z tym jak myśli się perspektywicznie o turystyce, jak chce się wszsytko pokazać jak każdy robi coś dla swojej zbiorowości.

Po stacji całkiem dobre tempo się zapodało ale później już na asfalcie jeden kryzys przyszedł i mimo że halunów znowu w wyścigu nie było (chyba) to stany przedhalunowe już jak najbardziej ale tylko tę falującą i latającą trawę zapamiętałem, która na skalnym podłożu się w myślach zasiała.

A później to już jakieś dwie piękności na trasie były, które nie halunami a organizatorkami się okazały co to idą na końcu i zbierają z trasy światełka i inne oznaczenia i dotarło do mnie, że na ostatnim miejscu jestem i po przyjemnej konwersacji takiego spida dostałem że na końcowym zbiegu 16 osób jeszcze wyprzedziłem i nawet nie ma podium od końca w kategorii.

W konsekwencji czas 25 20 - 40 minut przed limitem. co oznacza 2 razy tyle co zwycięzca plus dwie godziny także przy takim killerze a i korkach na trasie to naprawdę ok wynik.

Podsumowując ogólnie: pogoda dopisała i można śmiało napisać że potwierdziła się opinia i ultra z najpiękniejszymi widokami zostało ukończone. Zawody na 100 procent do polecenia ale uwaga bo wszytko drogie od wpisowego do noclegów i życia chociaż ja ekonomicznie pole namiotowe wybrałem co trafionym wyborem się okazało bo atmosfera na polu niesamowita bo w 2/3 sami ultrasi. Bufety na bogato, ludzie co przyznam najbardziej mnie zaskoczyło, życzliwi wszyscy praktycznie znają angielski i także ci na trasie mimo że w dzień ostro walczący to w nocy ultra pogadanek jak nigdy udało się uskutecznić. I na koniec te gadżety na mecie – finiszer zacnej jakości od tej znanej firmy co to u nas (a nie tylko bo tak samo było i na Węgrzech i w Turcji na zawodach po prostu się kompromituje dając produkt 3 gatunku. Nie po finiszera się biegło tutaj jednak a po medal a właściwie to nie medal a kamień bo piękną tradycją jest że w tym wyścigu każdy kamień z Eigera dostaje i piękne są te dodatkowe smaczki.

Podsumowując sportowo: pomimo braku szczytowej formy dyspozycja bardzo dobra była tempo przelotowe wzrosło, kryzysy były ale szybko przechodziły największy postęp w dziedzinie walki z wysokością nastąpił I tylko ta jedna rzecz niepokoi, że nie uda się już przed tym UTMB straconego glikogenu odbudować ale kto wie ultra akumulatory tak się przecież naładowały, a wyścig pokazał jedno - to nie tylko nogi i zgromadzony glikogen ale przede wszystkim głowa może zwiększyć prędkość przelotową.

Dużo by zresztą można jeszcze napisać ale czy jest sens. Przeżyło się kolejne ultra i znowu piękne te przeżycia były, ale przede wszystkim pięknie było i najpiękniejszą z ultra dróg się przeszło i tym razem to oczy najbardziej się nacieszyły a jak było pięknie i co oczy przeżyły niech opowie ten film



ddddddd






23. UTMB Chamonix 30-31.08.2019

Główny cel sezonu 2019 nie został osiągnięty. W 95% mocna psycha nie wystarczyła żeby ukończyć ultra olimpiadę, a do ukończenia zabrakło rzeczy najważniejszej - formy. Wszystko zresztą zgodnie z podejrzeniami - nie udało się przez 5 tygodni po Eigerze zregenerować, wytrenować i wytaperować i to właśnie spowodowało, że nie osiągnąłem prędkości przelotowej, która pozwoliłaby choćby powalczyć.

Co więcej tempo było nawet wolniejsze niż dwa lata temu a to już przyłamka - na 30 km byłem 20 minut wolniejszy i tylko potem na chwilę odżyłem na podejściu pod Bonhomme by umrzeć już na następnym de la seigne, gdzie było tak pod wiatr i takie powietrze zimne, że nie udało mi się żadnych efektywnych technik oddechowych zastosować i poruszać jakimś sensownym tempem.

A później było ogromne zaskoczenie bo w Tatrach się znalazłem (dwa lata temu trasa była skrócona na tym odcinku i go nie znałem) i odżyłem w tych kamiennych ogrodach na tych kamienistych zbiegach. Później było Lac combal i pierwsza przerwa, regeneracja nóg suszenie i smarowanie i decyzja by wciąż walczyć a później przy kolejnym podejściu niestety decyzja na nie. Głównie przez brak formy, ale nie tylko bo doszedł stan zapalny w kolanie które szare nagle się zrobiło (to oczywiście do przeżycia bo ketonal w plecaku był) a i trzeba przyznać, że psycha też trochę zawaliła i nie dało się jak na Eigerze złych myśli też pozasportowych odpędzić. A niestety nie samym sportem człowiek żyje i trochę tych pozasportowych stresów ostatnio się pojawiło.

Z tą psychą to nic do zarzucenia właśnie w tych 95% nie mam, bo głowa chciała. A dlaczego mam pretensje do tych 5%. – bo niestety nie należę do tych top top najmocniejszych psychicznie. Ostatnie dwie i pół godziny zawodów spędziłem na mecie i naliczyłem siedem osób, które spotykałem na trasie i dla nich chwała a tak najbardziej chyba do zapamiętania dla tej Węgierki, która tak jak ja -pamiętam cierpiała na przełęczy - a w okolicach godziny 16tej w 30 stopniowym upale ubrana w kurtkę i długie spodnie z czołówką na głowie, powłócząc nogą weszła nieprzytomna na metę. Można? Można

I tak jeszcze o organizatorach, jeśli przy finiszu jesteśmy bo nic tylko w samych superlatywach (no może poza tym beznadziejnym Izo) o organizacji trzeba pisać ale jedną kichę zrobili totalną. Dekoracja zwycięzców rozpoczęła się pół godziny przed końcem i komentatorzy genialni zresztą, przenieśli się na linie dekoracji. Na szczęście nie zawiedli kibice wiernie dopingując tych ostatnich. Generalnie po poddaniu się w Courmayeur nie miałem problemu z porażką ale nawet gdybym miał to wystarczy tylko iść popatrzeć na te dwie godziny ostatnich finiszerów by naładować akumulatory i wzbudzić w sobie chęć treningu na kolejnych kilka lat.

A później można było na dekorację przejść, za późno już na zwycięzców, ale jeszcze jedną piękną tradycję poznać, by najpiękniejsze obok tego na starcie dzwoneczkowe wykonanie conquest of paradise wysłuchać, gdy na scenę zaprasza się wszystkich finiszerów PTLa zaopatrzonych w dzwoneczki wspominających najpiękniejsze chwile sportowego życia. Ale ile innych pięknych chwil było i ta wspomniana Węgierka ale i ta Japonka (nie ukrywam że łezka w oku się zakręciła) gdy w pewnym momencie na kilkaset metrów przed metą zatrzymała się zakryła dłonią twarz i zaczęła płakać i była też ta Niemka co ukończyła wszystkie edycje i jak z roku na rok jest coraz gorzej i jak to uświadamia, że wszystko się kiedyś kończy.

Po drugim starcie w zawodach trzeba honor UTMB zwrócić bo przy tej jeszcze dodatkowo dużej przejrzystości z pięknymi widokami, wcześniej nie odkrytymi tatrzańskimi odcinkami wyścig ukazał trochę inne oblicze i już nie tylko jego najwspanialsze chwile w starcie i mecie upatruje ale jest na tej trasie dużo innego wcześniej nie odkrytego piękna. Wszystko to powoduje, że w moim odczuciu zrobił się to teraz wyścig w jeszcze większym stopniu kompletny i chyba deklasuje MIUT w kategorii ambitnych i niespełnionych celów, które realizować będę chciał do skutku.

Tym samym witamy UTMB na najwyższej półce wyścigów z napisem ciąg dalszy nastąpi. I tylko z ewentualnym sposobem spełnienia celu jest problem, bo w japońskiej filozofii odnalazłem swoją ultra drogę i dzięki niej wiem, że jedna jest droga ultra samuraja, poznałem inne ale zrozumiałem tę która jest moją własną. I jest to droga ultra radości a nie cierpienia. I tak właśnie jak w ubiegłym roku UTMF chciałem to UTMB przeżyć. I niestety trzeba stwierdzić że na moim poziomie przeżyć się tego nie da w ten sposób. Na te przewidywane 45 godzin występu ultra radości będzie może 20 minut na starcie i mecie a reszta pozostaje już ultracierpieniem.

Porównując dwa starty zrobiły się trochę inne wyścigi. I porównanie tych dwóch lat wypada bardzo korzystnie na korzyść tego drugiego. Cała logistyka została rozkminiona.i tak w ogóle w międzynarodowym towarzystwie jak najlepsze tygodniowe wczasy mi się zrobiły a ile nowych potencjalnych celów przyszło poznać. Jako plusy przeogromne to ryż, makaron i zupy na bufetach i po tych 80 km tylko 3 żele zużyłem. Największe zdziwienie na starcie, który tylko 3 minuty zajął bez korków. Świetny pomysł też mają z tymi numerami startowymi - numer startowy uzależniony jest od punktacji w itra i te moje 2496 od razu umieszcza mnie we właściwym miejscu stada.

Mimo całej komercji UTMB to mekka, gdzie każdy ultras powinien spróbować choć raz i gdzie porażka to nie ujma i gdzie w moim przypadku marząc o sukcesie w jednym miejscu pogoda, forma, psycha, radość, cierpienie i chyba też pokora której zabrakło – to wszystko musi się spotkać.

Pomału zbliża się czas podsumowań, zarówno szamonowych jak i całorocznych. Po szamonowych krótko, konkretnie tradycyjnie już w tym roku trzeba napisać że znowu piękna porażkę przeżyłem. Rocznie jeszcze za wcześnie na kompletne podsumowania, ale w jednym zdaniu podsumujmy na razie, że Inzynbiker jest jak reprezentacja biało czerwonych w kopaninie i w październiku na ziemi łemkowskiej tradycyjne o honor a konkretnie o kwalifikacje na WSER przyjdzie mu walczyć. Cele numer 1 i 2 ad.2019r nie zostały zrealizowane i gdyby nie ten piękny nieoczekiwanie objawiony pięknie sportowo i z ultra radością przeżyty trzeci Eiger plus 4 udany marduła to kiepsko by te podsumowania wypadły.

Ale poczekajmy jeszcze z tymi podsumowaniami, dopiero początek września i jedno mnie korci, co by było w starcie gdyby na pięć tygodni przed nim treningowo czegoś innego spróbować i z sekwencji zregenerować, wytrenować i wytaperować trening wyrzucić…. Kto wie, może przyjdzie wkrótce się przekonać.



inżynBiKer

wjedź do strony głównej

ddddddd