Z OSTATNIEJ ULTRA CHWILI
24. Cappadocia Ultra Trail 20-21.10.2018
W latach przełomu, w moich czasach studenckich, gdy w kraju zaczęły się reformy Balcerowicza, wybraliśmy się na kilkudniową wycieczkę do Wilna. To właśnie wtedy Balcerowicz sprawił, że można było poznać siłę swoich pieniędzy –zreformowanej złotówki w porównaniu do poradzieckiej waluty. To były czasy – za złotówkową równowartość dolara można było mieć wszystko.
I tak płynął sobie czas w rytmie jednego litra pszenicznej i pięciu kilogramów mandarynek, a gdy nastąpiła konsumpcja był czas na zawody ale nie jak teraz ultra biegowe ale na przykład kto i w jak najbardziej oryginalny sposób wróci z Wilna do siedziby w Trokach. My w trojkę wynajęliśmy sobie po pańsku cały autobus, ale nikt nie przebił tych którzy dali w łapę operatorowi karetki pogotowia i pod hotel zajechali na sygnale.
Takie oto wspomnienie pojawiło mi się podczas opóźnionego poszukiwania jakiegoś ambitnego celu na koniec sezonu, gdy ze zdziwieniem zobaczyłem, że na zawody z cyklu World Trail Tour - Cappadocia Ultra Trail, nie dość że są jeszcze miejsca, to wpisowe stanowi równowartość 160 pln.
Gdy dodatkowo odkryłem jeszcze, że przełom polityczny w Turcji, zagrożenie bezpieczeństwa, wysoka inflacja sprawiają że są bardzo tanie bilety lotnicze i hotele, decyzja mogła być tylko jedna - wybieramy, to co lubimy najbardziej - łączony sportowo – turystyczny wyjazd. Turcja urzekła. Piękno krajobrazów, wartość zabytków, ale też ludzie - ta ich życzliwość, uczciwość, gościnność - jednym słowem jasna strona islamu.
Uwzględniając to piękno krajobrazów wyścig zorganizowany jest chyba w najpiękniejszym miejscu – Kapadocji. Już pierwszy dzień treningowego biegania pozwolił poznać tę magię biegania wśród zerodowanych tworzących księżycowe krajobrazy skał i biegania nietypowego bo praktycznie w dziurze w ziemi, bo w Kapadocji na pierwszej pętli wyścigu zbiega się do dołu a nie wbiega na górę.
Na zawody składają się 3 dystanse. Na te 119km z cyklu world touru zapisało się tylko 300 osób a na pozostałe dystanse 2 tysiące. I faktycznie mój typ to ta trasa 64km, którą ci z dystansu 119 km pokonują za dnia . To jest zdecydowanie top5 jeśli chodzi o światowe trasy absolutny must przeżyć – 68 kilometrów trasy poprowadzonej przez wszystkie krajobrazowe atrakcje Kapadocji.
Gdy kończy się pierwsza pętla, przychodzi czas na drugą - zorganizowaną na doczepkę prawie bez żadnych rewelacji mającą do zaoferowania wszystko co najgorsze - spacer polnymi drogami z wspinaczką na 3 szczyty.
Po 7 szczytach myślałem że nic gorszego jeśli chodzi o trasy mnie nie spotka ale szutrówki w Kotlinie Kłodzkiej to miodne trasy w porównaniu z tym co było w nocnym etapie CUTa . Nadspodziewanie jednak dobrze zniosłem psychicznie to napieranie po tym badziewiu . Zapas do limitu był , także spokojnie sobie napierałem, szczególnie po przezwyciężeniu kryzysu spowodowanego makaronem z chilli, który zapodali na bufecie.
Cala reszta nocy upłynęła już pod znakiem różnorodnych serwowanych zup i to sprawdziło się rewelacyjnie. Szukając pozytywów nocy trzeba przyznać, że stanowiła bardzo dobry trening pod UTMB bo wspinaliśmy się na 3 szczyty i tutaj z zaskoczeniem, bo szczyty mają coś koło 1600m wysokości ale jest coś w tym tureckim powietrzu, że czułem się jakbym się wspinał na 2500m i po rozmowach z innymi wiem, że nie tylko ja miałem takie odczucia.
Spowodowało to niezłe zmęczenie, które po raz pierwszy zataczaniem się skończyło, bo po prostu permanentnie zacząłem biec zygzakiem zupełnie jakbym ten litr pszenicznej wypił zagryziony 5 kilogramami mandarynek.
Nudny ten nocny spacer , ale na 3 rzeczy trzeba zwrócić uwagę do zapamiętania - nietypowo trochę popadało i miejscami pojawiło się błoto i to klejące, z gatunku tych które przyczepiają się do butów sprawiając że musimy dźwigać jeszcze dodatkowo dwukilogramowe odważniki - oj wzbudziło to lekki niepokój bo tempo oczywiście siadło znacznie. Do zapamiętania też ta końcówka bo przez całą noc było techniczne badziewie z trasami a na koniec twórca puścił wyścig w ogóle bez trasy na przełaj przez góry i trzeba było się orientując na chorągiewki przebijać przez kamienie i kępy traw. I wtedy to właśnie jakiś przełom nastąpił i o dziwo nocny marsz w bieganie się przekształcił i do końca jakiś rzadko spotykany flow złapałem.
Na koniec jeszcze wspomnienie tego nowo odkrytego świtu na górze, gdy gdzieś tam wschodzi słońce za szczytami a w dolinie miejscowi muezzini zaczynają swoje wezwania do modlitwy - to były niesamowite biegowe klimaty.
Wyścig zakończyłem z czasem 23,35. Zostało 25 minut do limitu, nie ukrywajmy że dosyć wyśrubowanego, także ok. Trzeba to tempo jednak trochę jeszcze poprawić i czas na następne zadanie w ultra drodze – w „krótszych” 100km wyścigach osiągać czasy, które pozwolą na kwalifikacje do WSER – w tym przypadku poprawić się o 35 minut.
Piękny wyścig piękny sezon podsumował. Piękny i jedyny sezon, bo nigdy już nie będzie okazji stu milowego dziewictwa stracić i nigdy już pewnie nie będzie okazji na zrobienie 45 ulubionych treningów w postaci wycieczki górskiej. Postęp jest , rezerwy jeszcze są, zdrowie jest, ambitne i realne cele też, także idziemy do przodu.
I mamy możliwości iść do przodu. I mamy w kraju choćby możliwość pojeździć sobie po świecie, piękne zawody w pięknych okolicznościach przyrody pozaliczać ale właśnie Turcja pokazała że są tacy którzy ze względów politycznych wolność biegania traktują inaczej.
Mam szczęście, że żyje w kraju, w którym polityka wpływa w minimalnym stopniu na moje bieganie. Jako gorszy sort, ze względów politycznych nigdy nie wystartuje w Biegu 7 Dolin – jakoś to przeżyje, nie wystartuje w Bieszczadach , bo Dyrektor parku nie zezwoli na przelot kilkuset zawodników pomimo że pozwoli na przejście kilkuset pielgrzymów, co przeżyję już mniej, powkurzam się, że nie trafiłem na listę startową na zawody widząc że znalazł się na nich polityk mimo tego, że w losowaniu był dalej niż ja, ale to już wszystko.
Są takie miejsca na ziemi, gdzie jest inaczej. I tak trochę głupio, że ja za 160 pln mogłem poznać siłę swoich złotówek , przeżyć jeden z najpiękniejszych startów po najpiękniejszej trasie z tymi gadżetami koszulkami i nawet nie kamizelką a kurtką finiszera od Salomona, z możliwością łaźni tureckiej na mecie z tymi totalnymi bufetami zaopatrzonymi we wszystko.
I tak głupio trochę że wiem, że takiego tureckiego kolegę z trasy nie będzie stać na 300 pln na Łemkowynę i nie będzie mógł poznać biegania w nieklejącym błocie, i poznać kraju, gdzie nie jak u siebie będzie mógł spokojnie podyskutować sobie o polityce i gdzie nie skontrolują go co kilka km w autobusie (tak takie miałem przeżycia: dyskutując z miejscowymi, gdy dyskusja musiała być przerwana gdy do knajpy wchodził ktoś obcy bo co 5-10ty obcy to tajniak albo przeżyte policyjne kontrolę autobusów).
Ale przede wszystkim głupio, że tak wspaniale pobiegało się w kraju, gdzie nie ma wolnego biegania – gdzie prawie nikt nie biega, gdzie nawet faceci nie wszędzie mogą sobie pozwolić na bieganie w krótkich spodenkach i gdzie kobiecie, która biega w leginsach nie pozwala się z tego powodu zostać sędziną, doprowadzając pośrednio do samobójstwa .
Tak - te dwa tureckie tygodnie stanowiły naprawdę kawał solidnej przeżytej życiowej a nie tylko ultra drogi.
CHRONOLOGICZNIE
XXX Puchar Bielan 21.01.2018 23,36
Szesnasty sezon został rozpoczęty, z różnych względów, nie tak jak chciałem biegową triadą w Krościenku ale kontrolną asfaltową piątką w Warszawie. Nie, nie - nic się nie zmieniło – w dalszym ciągu obowiązuje hasło, że „asfalt jest rakotwórczy” ale dobrze było po 20 miesięcznej przerwie zobaczyć jak tam stoję szybkościowo. Niestety, po starcie trzeba przyznać, że pogorszenie widać duże bo ponad 1 minutowe - z czasu 22,26 ląduję na 23,36.
W dawnych, częściowo asfaltowych latach zawsze lubiłem zaczynać sezon Pucharem Bielan w dużym stopniu dzięki temu, że była to jedyna piątka w sezonie i zawsze kończyła się życiówką a tym samym dobrym samopoczuciem i naładowaniem treningowych akumulatorów. Korzystne było też, że co roku była rozgrywana na tej samej trasie przy tej samej badziewiastej pogodzie a tym samym można było sobie te starty porównywać.
W 2018 trochę zmienili początek (ach jak miło sobie powspominać , że 3-4 lata temu trzeba było po mecie jeszcze dodatkowe metry przebiec , żeby nabić piątkę na liczniku żeby rekord w garmin connect zanotować). Tym razem piątka przekroczona o 40 metrów także od tych 70 sekund pogorszenia formy dwadzieścia trzeba jeszcze odjąć a i następne dwadzieścia można jeszcze by było odjąć za żenującą taktykę biegu bo wystartowałem beznadziejnie szybko i różnica w tempie na pierwszym i trzecim kilometrze zrobiła się 30 sekundowa – paranoja. Tak to już jest brak praktyki nie czyni mistrza ale kończymy już z tymi życiówkowymi pierdoletami. Start kontrolny wykazał, że tempo spadło o ok 10 sekund ma kilometr i to nie jest ok. Z drugiej strony szybkości nie trenujemy, interwałów żadnych na razie nie było także nie ma tragedii. Treningowe hasło na dziś to siła biegowa - tutaj wiem jaką zrobiłem pracę i jest ok.
Co jeszcze po przeglądzie tym razem już sunciaka. Lata lecą ale tempo maksymalne 196 jeszcze daje się wykręcić także długoterminowo trzymamy się ok bo odkąd mierzone 12 lat temu być zaczynało o 6 jednostek spadło. Mocno nietypowo mam z tą pikawą bo w świetle teorii 220 minus wiek, 170 być powinno – ha ha!
Reasumując, chociaż dwa lata temu z życiówkami się pożegnałem to widać jednak że o szybkości do końca nie wolno zapominać i to szczególnie w geriavitowym wieku gdy jest z nią coraz gorzej. Rura przepalona i może z asfaltem raczej się nie przeproszę to dobrze będzie raz na jakiś czas się poprzepalać a mam przecież taką okazję co tydzień na park runie 200 m od domu. A asfalt? Może jeszcze jakiś jeden do wiosny zaliczymy, ale to już tylko dlatego, że tragedia z tymi zimowymi startami trailowymi, bo albo nie powiodło się losowanie albo przegapiłem zapisy i wszystko już wyprzedane i startować nie ma gdzie.
16. Tajemnicze Kopce Kornatka 18.02.2018
Wreszcie czas na wyjście z laboratorium treningowego nastąpił. W kalendarzu biegów długo szukałem jakiegoś trialowego startu na przepalenie rury i sprawdzenie dyspozycji po 2 miesiącach od rozpoczęcia przygotowań. Tajemnicze Kopce i 22 kilometry po Beskidzie Wyspowym przy 600m przewyższeń to było to, a jako że czasu na trening ostatnio dużo i bez sensu było tłuc się autem 300 km, aby przebiec 20 kilometrów, mini zgrupowanie górskie jeszcze zrobiłem i przed Kornatką był czas na 2 ulubione treningi w postaci wycieczek górskich w Gorcach.
Start był na sprawdzenie i trzeba przyznać, że test wypadł pozytywnie. Przez 2h 40 minut udało się rurę przy w miarę równym tempie średnio 172 uderzeń pikawy na minutę przepalić także pomału zaczynamy zbierać żniwo treningowe, a co najważniejsze przewodnie hasło treningowe siła biegowa procentuje i poprawiłem się w aspekcie podbiegów, choć z drugiej strony wiadomo, że najłatwiej o poprawę kiedy startuje się od zera i teraz poprawić się będzie już znacznie trudniej.
W kilkunastoletniej historii startów nie miałem jeszcze tyle czasu na trening i staram się to wykorzystać ale widać, że organizmu się nie oszuka, obciążeń nie da się zwiększać zbyt dużo i sztandarowy przykład tego miałem dwa tygodnie temu gdy organizm się zbuntował i na zbyt ciężki trening zareagował chorobą. Nie ma co ukrywać i to przecież wiem – dziadoszczenie pozostanie dziadoszczeniem, ale widać że mając więcej czasu na specjalistyczny trening można się jeszcze rozwijać i o taki rozwój przecież chodzi.
Start kontrolny pozytywnie dyspozycją zaskoczył, ale jeszcze bardziej in plus zaskoczyły mnie same zawody. Wcześniej biegowo nie znałem tych rejonów. Eksplorowane były jedynie na szosówce, bo to przecież tamtędy przebiega trasa - wyznaczona przez Bikeboard -Honorna Bestyja z Krakowa do Zakopanego.
W kopcach liczyłem na jakieś bieganie szutróweczkami po pagórkach, a tutaj okazało się że orgi fantastyczną trasę interwałową singielkami ułożyły i bieganina o zgrozo więcej przyjemności mi nawet sprawiła niż dwa wcześniejsze etapy w Gorcach (na usprawiedliwienie mocno mglistych i zaśnieżonych a tym samym nie wymagających technicznie).
Organizacja rewelacja i nic tylko pozazdrościć Krakusom, że tak blisko mają taki cykl zawodów. Wokół Wiecznego Miasta tylko Falenica, ale moje trialowe botki raczej tam nie zawitają bo pochody pierwszomajowe nie dla mnie. I szkoda, że na przyszły start, zapowiadającą się jeszcze lepiej, 32 kilometrową Mogiłę, ze względów kalendarzowych już nie ma czasu. I szkoda, że te góry tak daleko od Wiecznego Miasta, ale mimo, że fizycznie przecież się nie zbliżą to powrót do domu pokazał, że S7 coraz dłuższa i już w przyszłym sezonie, gdy oddadzą do użytku obwodnicę Radomia, w najbliższe góry da się już dojechać w półtorej godziny i to jest to.
20. Duch Pogórza 24.03.2018
Na pięć tygodni przed celem głównym nie łatwo było znaleźć jakieś dłuższe ale nie za długie a dodatkowo rozgrywane także w nocy ultra. Wreszcie udało się trafić na imprezę Duch Pogórza – dwie pętle po 29 kilometrów przy całkiem niezłym przewyższeniu 1690 po nieeksplorowanym wcześniej Pogórzu wokół Sanu to było to.
Każdy ma jakieś swoje cechy startowe a moje są takie, że źle znoszę niskie ciśnienie atmosferyczne, jego nagle skoki, deszcz i należę raczej do ciepłolubnych. W zeszłym roku na treningowym bieganiu z kolegami w Piekielniku przy minus 20 miałem porównanie. Podczas gdy wszyscy mogli biegać w moim przypadku istnieje jakaś graniczna temperatura po osiągnięciu której w momencie oddychania ustami mnie zatyka i nie daje rady, a nosem efektywnie na 100 % oddychać nie mogę, bo jako chłopak z Pruszkowa otrzymałem swego czasu cios i trochę poprzestawiała się jedna komora nosowa.
Sytuacja powtórzyła się na Pogórzu mniej więcej w drugiej godzinie napierania. Pomimo że według prognoz odczuwalnie było minus 10, od pewnego momentu zwyczajnie mnie zatkało, zacząłem odczuwać chłód, strasznie mnie przewiało trzeba było zwolnić, spadło tempo a jako że byłem spocony wyziębiło mnie jeszcze bardziej i po ptakach - trzeba było podjąć decyzję, że kończę po pierwszej pętli. Tym samym zamiast zawodów zaliczyłem sobie pięciogodzinny nocny trening przełamujący, ale co za trening i to zarówno jeśli chodzi o to cierpienie jak i okoliczności przyrody.
W pięknej okolicy zorganizowali wyścig. Względy logistyczne powodują, że biega się po pętlach ale można sobie wybrać trzy, można dwie a można jedną. Rewelacyjnie jest to pomyślane w przypadku tych dwóch bo jedną biegnie się w nocy a drugą w dzień, także nawet lepiej bo jest możliwość porównania sobie tych okoliczności przyrody o różnych porach.
Góry nie są wysokie, trasa jest bardziej interwałowa ale można się zmęczyć a momentami i na czworakach trzeba było podchodzić, a gdy w połowie przewidziane jest kilka kilometrów po płaskim to przy takiej pogodzie i wygwizdowie z utęsknieniem się czeka kiedy przyjdzie się schować w lesie i znowu pomęczyć. I są widoki piękne ale ich nie było mi dane ich zbyt dużo doświadczyć ze względu na wycof. Było za to piękne niebo gwiaździste nade mną ze względu na wyziębienie nie przeżywane ale później było to ocieplenie i o świcie tradycyjne ultra przebudzenie gdy zaczęło świtać i ten jeden z najbardziej klimatycznych ultra momentów – zbieg zamarzniętym strumieniem, gdzie lód co chwila się kruszył i zapadał, a zmarznięta woda nieustanny masaż stóp zapewniała.
Z wielką beztroską podszedłem do tych zawodów. To drugi start w takiej temperaturze ale miejmy też nadzieję że ostatni. Podobne temperatury były w ubiegłym roku na szczytach podczas UTMB. Tam jednak ze szczytów się zbiegało a na dole było już cieplej i było coś ciepłego do jedzenia i picia. Tutaj nie. I chociaż szczęściarzem jestem bo nie mam przeciwwskazań jeśli chodzi o ultra cierpienie to z faktem że do ultra cierpienia gdzieś od granicy minus kilkunastu stopni się nie nadaje trzeba się pogodzić i kropka.
Pierwsza edycja ducha przechodzi do historii i miejmy nadzieję że impreza zagości na stałe w kalendarzu. Impreza z mojej strony godne polecenia i jedna rzecz tradycyjnie już dlaczego tak daleko od domu trzeba by powiedzieć ale nie w tym czasie gdy w życiu jest nietradycyjnie bo znowu przed zawodami miałem okazje pobyć i potrenować tydzień w Bieszczadach. Zawsze w te Bieszczady się człowiek pchał omijając Pogórze i tylko wracając pociągiem te widoki piękne za oknem pamiętam, ale nigdy nie było okazji. Okazja wreszcie się trafiła. Dzięki wyścigom trochę świata udało się zwiedzić a mało jest też w kraju punktów na mapie gdzie jeszcze nie zawitałem. Ale była jedna czarna dziura na Pogórzu. Po Duchu Pogórza tej dziury już nie ma, a dzięki zawodom przy okazji twierdza Przemyśl padła i Krasiczyn zwiedzony został i wszystkie okolice autem były przejechane z dodatkową refleksją że kiedyś trzeba będzie jeszcze na szosówkę tu wrócić bo tereny na szosę boskie.
Następny start przede mną zapowiada się na co najmniej 40 godzin wysiłku i Duch był pomyślany jako ultra trening przełamujący i wszystko pod trening ultra cierpienia było zrobione – był tydzień katowania w Bieszczadach z 2 dniowym odpoczynkiem ale na ostre zwiedzanie poświęconym, ze spaniem w samochodzie, z bąblami na nogach po wycieczkach na rakietach śnieżnych, które były jedyną możliwością poruszania się po górach i wszystko to dało ultra cierpienie potrenować ale ta niespodziewana temperatura i wyziębienie takie skatowanie spowodowały jakbym jakąś stówkę zaliczył. I to jest to – niech organizm pomału się teraz regeneruje i czas na kompensacje.
Jedną z przyczyn wycofu była też obawa przed chorobą na 5 tygodni przed godzoną zero. Jak przyjemnie było usiąść po pierwszej czynności po powrocie do Wiecznego Miasta którą zrobiłem, czyli wizycie w saunie, odbezpieczyć granat podarunku od sponsora i ponapierać tym razem nie po Pogórzu a chmielowy napój i powspominać nocne ultra cierpienia ale i czasy studenckie jak to w czasach komuny dostarczali właśnie ten Leżajsk raz w tygodniu do Hali Kopińskiej i jak w planie zajęć był najpierw o 8 lektorat później były 4 okienka przed wykładami i jaki wesoły odbiór tych wykładów był po napieraniu przez chmielowe Pola Mokotowskie, ale to już całkiem inna historia….
21. Ultra-trail Mt.Fuji 27-29.04.2018
Kodeks Bushido przegrywa z najwybitniejszym Himalaistą, czyli jak zamiast wchodzić na drogę, którą wskaże rozum a która karze napierać gdy trzeba napierać a umrzeć gdy trzeba umrzeć, posmakowałem całym sobą każdą ultra chwilę, każdy okruch i ułamek szczęścia, czyli słów kilka o utracie stumilowego ultra dziewictwa, pożegnaniu z japońskim etapem życia i o tym dlaczego czasami chcę mi się wyć.
Relacja UTMF ...
17. Bieg Marduły 9.06.2018
Biorąc pod uwagę tegoroczne starty, w tym roku jest szansa na dwa rekordy. Jeden bardzo ambitny bo jeżeli uda się cele zrealizować, to zapowiada się największy osiągnięty kilometraż na zawodach. Drugi, jako konsekwencja pierwszego już nie bardzo, bo może paść niechlubny rekord najmniejszej ilości zaliczonych zawodów.
Wszystko to powoduje, że jeśli już coś wybieram na start to musi być coś ekstra, a jeśli mamy wolny termin na początku czerwca to będzie to albo Marduła albo Ultrababia. W tym roku losowanie okazało się łaskawe i wybrałem Tatry.
Sześć tygodni minęło od stu mil i pierwszą kwestią było czy zregenerowałem się w pełni przez ten czas. Wyścig dał odpowiedź, że jest już nieźle, nawet mimo tego, że następny kiler przewidziany jest na koniec lipca i trzeba już było tę regeneracje maksymalnie skrócić i do treningu wrócić po 3 tygodniach.
Przed Tatrami mały mikrocykl treningowy był zrobiony i forma w sumie ok. Jedyne czego zabrakło to treningu specyficznego. Nie było tragedii, ale na tych zbiegach do końca komfortowo się nie czułem. Wszystko też pewnie przez to, że ostatnio z wiadomych względów, nie zbiegam normalnie a wolniutko tuptam.
Dwa lata temu zawody ukończyłem z 13to minutowym zapasem do limitu, ale na punkcie na Kasprowym było ciężko, bo znalazłem się w ostatniej trójce którą wpuszczali. Tym razem wyścig puścili oryginalną trasą przez Przełęcz Świnicką, także podobno miało być szybciej. Na Murowańcu byłem w tym roku 4 minuty wcześniej, także z takim jakimś stoickim spokojem zacząłem podchodzić kontemplując piękne widoki w samouwielbieniu w jakiej to formie jestem. Skończyło się to nerwami, bo już później patrząc na zegarek okazało się, że tego czasu nie ma zbyt wiele i trzeba było dwudziestominutowe ponadprogowe tempo przed Kasprowym zapodać, które poszło nadspodziewanie dobrze a to też dzięki temu, że w park runach trochę zacząłem biegać. W konsekwencji 3 minuty zapasu były ale mocno się zakwasiłem i pierwsza część zbiegu z Kasprowego nie poszła zbyt dobrze.
Wynik końcowy też te 2-3 minuty tylko lepszy niż 2 lata temu także świata nie zawojujemy. Biorąc pod uwagę aspekty sportowe trzeba się jednak cieszyć z czegoś innego. Mocno nietypowo Marduła był jedynym tegorocznym startem, w którym mogłem pościgać się z kolegami i to bardzo skutecznie, ale nie ma się co dziwić bo po takiej robocie treningowej to raczej inaczej być nie mogło. Cieszy też fakt, że poprawiłem podbiegi i tak jak chciałem je poprawić, żeby nie stracić zbyt wiele, bo na podchodzeniu i zbiegach spokojnie stać mnie żeby te straty sobie odbić z nawiązką.
Oj pięknie się po Tatranie pobiegało i to jest to co mi najbardziej odpowiada jak najmniej biegania, mało podbiegania, dużo podchodzenia i technicznych zbiegów na których z uwagi na krótki dystans nie trzeba się oszczędzać i zamiast tuptania można się puścić na maksa. To jest to - ponapierało się pięknie technicznie, skutecznie pościgało się z kolegami, znalazło się w górach i pokontemplowało się piękne widoki, nagrało się trochę pięknych widoków, poprzebywało się z tak samo zakręconymi, przeprowadziło się ultra rozmowy i nawet wreszcie przydatny gadżet w postaci kamizelki biegowej sponsor na „D” zapewnił i zabrakło tylko wschodów, zachodów słońca i nocnych halunów – this is a substancje ultra way of Inzynbiker Samurai!
I na koniec jeszcze jedno. W czasach sponsoringu rowerowego po zakończeniu zawodów pisało się zawsze relacje do zawodowej gazetki. „Na 350 sklasyfikowanych drużyn, po tylu i tylu cyklach, nasza ekipa w klasyfikacji generalnej zajmuję 14 miejsce”. I w 100 % to stwierdzenie było prawdziwe, ale niedopowiedziane, bo wśród tych 350 ekip tylko gdzieś 40 wystawiło komplet zawodników w każdej edycji. Wspomnijmy więc stare dobre czasy i napiszmy, że inzynBiKer na mistrzostwach polski w skyrunning zajął 8 miejsce w kategorii wiekowej i tak niedopowiedziane to stwierdzenie zostawmy.
22. Sudecka Setka – nocny maraton 22.06.2018
Na cztery tygodnie przed drugim z głównych startów w tym sezonie dobrze było pobiegać sobie w nocy w warunkach bojowych a o tej porze roku nie ma nic lepszego niż nocny maraton w Boguszowie organizowany w ramach sudeckiej setki.
Boguszów przyciąga i wpływa na to wiele rzeczy. Trasa niby łatwa technicznie, ale w bardzo dużym stopniu do biegania, dla mnie dodatkowo wokół gór gdzie utraciłem wyścigowe górskie dziewictwo w mtb i mnóstwo wspomnień z tym związanych. Nocne bieganie po singlach ale i po szerokich szutrówkach na otwartych terenach z widokiem na Trójgarb i przede wszystkim na Chełmiec - górę gór gdzie mistrzostwa Europy w maratonie mtb kiedyś były i dużo po trasie mistrzostw biegaliśmy. Jest mnóstwo startujących i są te widoki światełek i jest ten start ze sztucznymi ogniami w tym roku trochę jednak bardziej skromnymi i trochę opóźnionymi. Jest ta tradycja, bo to przecież już 30 edycja i nigdzie już nie znajdzie się na trasach zawodników w dresach z wystającą puszką piwa z kieszeni i jest ta pyszna czekolada w pakiecie i jak nigdzie jest doping na trasie.
Wszystko to godne polecenia zarówno w krótszej wersji od zmierzchu do świtu jak i w dłuższej 100km odsłonie, choćby przykładowo jako pierwsza setka do zaliczenia szczególnie teraz gdy z tej dotychczas do zaliczenia jako pierwsza zrobił się manifest polityczny.
Wszystko było, zabrakło tylko wschodu słońca tak jakoś szybko poszło. W porównaniu do tego sprzed 3 lat na tej samej trasie, bez większej napiny, wynik lepszy o 20 minut także ok. bo widać że rozwój przez te 3 lata nastąpił, chociaż w samouwielbienie nie popadam bo dwa tygodnie temu na Mardule wynik był tylko3 minuty lepszy w porównaniu z poprzednim startem. Sprawdziła mi się wcześniej w tym roku metoda treningowa: kilka dni katowania w górach dzień odpoczynku start – tak było i tym razem i szkoda tylko że jest świadomość że często tej metody powtarzać się nie da.
Za cztery tygodnie start, pokatujemy jeszcze trochę treningowo i czas na relaks, ale chyba też na trening mentalny, bo ten ostatni tydzień trochę mnie podłamał, bo miałem okazję po trasach biegu 7 szczytów trochę pobiegać. Nie mógłbym biegać wokół piaskownicy a niestety te 7 szczytów w 70 procentach taką trasę mają i dużo muszę w swoim nastawieniu do tego biegania wokół piaskownicy przez te cztery tygodnie pozmieniać.
Z jednej strony tydzień w górach mnie podłamał ale z drugiej przyjemnie było bo na podłamanie można było choćby tę lepszą część trasy zaliczyć na przykład
Śnieżnik a ku pokrzepieniu serc choćby poza trasą po singlach wokół Borówkowej pobiegać. Ale to się wszystko pozmieniało przez te lata.
Jakie mamy możliwości. Teraz między treningami jako relaks można choćby podcastów Billy Younga posłuchać.
I jeżeli jesteśmy przy tych okresach nawet ponad 30 letnich i posłuchaliśmy BY i jeżeli mamy okazję z kamerką pobiegać
to na koniec na długie jesienne wieczory InzynBiKer production uvadi
SUDECKA SETKA NOCNY MARATON FILM
22. Bieg 7 szczytów / Super trail 19-20.07.2018
Tegoroczny cel numer 2 nie zdobyty. Przegrałem go zresztą chyba już w czerwcu, gdy miałem okazje pobiegać po trasach B7S i przekonać się, że cel zaplanowałem na trasach, które z ultratrailem mają coś wspólnego niestety tylko gdzieś w jednej trzeciej. Nie udało się, nie znalazłem w głowie sposobu aby odnaleźć jakiekolwiek ultra piękno w podwórkowym asfaltowym bieganiu wokół piaskownicy a tak się zrobiło po 65 kilometrze. Z drugiej strony właściwie tylko do tych 65km byłem przygotowany, przyjmując, że sprawdzi się trening który zagrał na UTMF, czyli oparty na wycieczkach górskich. Przy 7 szczytach nie zachowana została podstawowa zasada specyficzności i na pewno przydałoby się choćby kilka długich treningowych wybiegań po asfalcie. W życiu przyjąłem zasadę, że asfalt jest rakotwórczy i pomijając jakieś asfalty w startach to tegoroczny maksymalny trening po asfalcie to pewnie z 10 km i nie miało prawa to zagrać.
W tym sezonie ogromne postępy zrobiłem w aspektach psychologicznych ale nawet silna psycha nie pomoże jeśli zabraknie treningu. Wszystko to trzeba będzie sobie przemyśleć, jak inaczej wyglądać ma przygotowanie do startu gdzie jest tyle biegania w przypadku kogoś kto źle biega a lepiej podchodzi zbiega i maszeruje. Jak inaczej interpretować międzyczasy, jak pilnować tempa bo w B7S niestety były momenty że przede wszystkim było za szybko ale bywały też chwilę że za wolno. O starcie w B7S jeśli chodzi o kalendarz startów zadecydowały względy pozasportowe i też przecież źle się złożyło, że cel numer 2 był niecałe 3 miesiące po celu głównym, za krótki był okres regeneracji a i chyba też przedstartowego odpoczynku
W ultra startach jest jak w życiu. Nie zawsze świeci słońce i chyba dobrze się stało że po UTMF gdzie zagrało wszystko trafił się wyścig który po 65 kilometrach ultra radości przyniósł 65 kilometrów permanentnego kryzysu i ultra cierpienia ale tego cierpienia nie na darmo bo popartego zdobytymi kolejnymi doświadczeniami, a i 5 punktami ITRA, bo przecież regulaminowo kto dotrze do 130 kilometra klasyfikowany jest w Super trail.
Kilka słów jeszcze o tym ultra szczęściu o tej nowej odkrytej borówkowej odsłonie, borówkowym nocnym bieganiu po błotnym torfowisku przed Śnieżnikiem i ze Śnieżnikiem po raz pierwszy w nocnej odsłonie, we mgle z 3 metrową widocznością, później z kompletnym deszczem. Tej wyścigowej nocy jeszcze z wszystkimi rowerowymi wyścigowymi wspomnieniami i przemyśleniami co też mi dały ultra starty. Wstyd się przyznać. Gdyby ktoś na początku roku zapytał czy eksplorowałem Masyw Śnieżnika odpowiedziałbym, że pewnie ze 20 razy, ale na pytanie czy kiedykolwiek byłem na Śnieżniku odpowiedź byłaby negatywna. Tam rowerów nie wpuszczali Dojeżdżaliśmy zawsze do Schroniska pod Śnieżnikiem a dalej trasa maratonu mtb biegła w dół czerwonym szlakiem. I jest to jeden z piękniejszych rowerowych zjazdów w kraju i jakim szczęściarzem jestem że przejechałem go tyle razy na bajku ale po latach mogłem go też przebiec najpierw treningowo a później podczas B7S w nocy. I z każdej tej symbolicznej odsłony czerwonego fragmentu czy będzie to na rowerze czy podczas dziennego i nocnego zbiegu, czy to będzie w deszczu czy w słońcu czy w śniegu każda ta chwila będzie tą jedyną przeżytą wyścigową ale wszystkie je połączy jeden mianownik górski szlak. To na górskim szlaku a nie szutrze i asfalcie chce przeżywać swoje wyścigowe uniesienia.
Co jeszcze? Mocno nietypowo się zrobiło Wszystkie dwunocne ultra przeżywam w rytmie przeczekać jakoś pierwszą noc poprzeżywać dzień i przeżyć noc drugą. Na B7S jeśli kiedyś jeszcze będzie to na pewno zrobię to inaczej. To pierwsza noc będzie na przeżycie piękna a cały następny w większości asfaltowo szutrowy odcinek na przetrwanie.
A czy kiedyś jeszcze będzie drugie podejście do B7S. Łemkowyna 150, ś.p. Bieg siedmiu dolin, a i w pewnym stopniu przecież skrócony w moim pierwszym starcie UTMF – historia lubi się powtarzać, każdy z nich był inny, niezaliczony za pierwszym razem ale za drugim razem rozkminiony już łatwiejszy i zakończony sukcesem. W przyszłym roku raczej nie, ale może kiedyś kto wie. Urażona została przecież męska duma narodowa. Zostaje tylko jedna ale aż jedna rzecz, musi mnie coś zmotywować do tego startu a na dzień dzisiejszy jakoś nie jestem w stanie zmotywować się do startu na 240km trasie którą uważam za ultratrailową tylko w pierwszej ćwiartce.
Meska duma narodowa urażona, 7 szczytów wkładamy więc do zamrażarki ale na pewno nie włożymy do zamrażarki DFBG. DFBG na trwałe zagości już w kalendarzu z tą atmosferą, dobrą organizacją z tym polem namiotowym a nawet z tą apolitycznością. Mój typ na dzisiaj to 68 km i szkoda tylko, że nie może być nieco dłuższy, bo gdyby na przykład udało się go jeszcze o Śnieżnik przedłużyć .. co to by była za trasa.
Inżynierze co dalej w twoim ultra życiu? Krótkoterminowo – jesteś szczęściarzem kolejny start masz zaplanowany po wymarzonej trasie miałeś go tylko przetrwać ale teraz gdy nie skatowałeś się maksymalnie w celu nr 2 chyba powypruwasz żyły. Długoterminowo - masz na liczniku w poziomie 100 mil w prawdziwych górach i wiesz że stać cię aby delektować się nimi przez 45 godzin. Masz zaliczone w pionie 8100m, jesteś już gotowy powalczyć o 10000m. Po B7S dostałeś odpowiedź, że nie dla ciebie trasy trailowo szutrowo - asfaltowe. Zdobywaj sobie teraz te doświadczenia bo po tych wszystkich 100milowcach które masz jeszcze w ambitnych ale realnych planach chyba będzie czas na te starty wielodniowe.
B7S skończyło gdzieś 40 procent startującyh. Czapki z głów dla wszystkich, szczególnie dla tych z mojego miejsca w stadzie bo wiem, że część z tych których widziałem na trasie ukończyła i wiem czego dokonali ale jeszcze bardziej szczególne gratulacje dla zwyciężczyni powiatowej rywalizacji - Ewa „You’re my guitar Hero” !
23. Tatra Fest 18.08.2018
Podobno każdy ma w górach swoją ulubioną wysokość, przedział metrów nad poziomem morza gdzie czuje się najlepiej i najbardziej lubi przebywać. Gdyby ktoś mnie zapytał jaka jest moja, na dzień dzisiejszy odpowiedziałbym: tam gdzie kończy się zielone a zaczyna szare. Po latach rowerowego przebywania w strefie zielonej przesunąłem się nieco wyżej. To zielone to zostanie na zawsze, zawsze też z przyjemnością będzie samo szare, trochę się będziemy wspinać, wejdziemy na jakiś szczyt, będziemy podziwiać piękne widoki i okoliczności przyrody, nie dla mnie jednak duże wysokości, zimne strefy z brakiem tlenu i śniegiem, chociaż z tym śniegiem szczególnie po odkryciu sezonu – rakietach śnieżnych trochę się przeprosiłem.
W takiej oto zielono-szarej scenerii przyszło się ścigać ku pokrzepieniu serc po porażce na siedmiu szczytach. Na wyścig zapisałem się jednak już w styczniu, gdy o 7 szczytach jeszcze nie myślałem, świeżo po informacji że nie wylosowałem UTMB. Wystarczyło spojrzeć tylko na trasę: Czerwone Wierchy, Starobociański, Wołowiec i wszystko zgodnie z ruchem wskazówek zegara w tę chyba lepszą stronę niż na Granią Tatr - nie ma się co zdziwić, że wyścig sprzedał się w kilka minut i ex post potwierdza to nie tylko trasa ale i tip-top organizacja.
Kilkanaście lat temu zrobiłem sobie badania wydolnościowe, wiadomo, że świata nie zawojuje ale oprócz braku wrodzonych cech wydolnościowych jedno jeszcze nieszczęście miałem w rowerowych górach. Zawsze porównując się z kolegami najlepsze wyniki miałem nie na najtrudniejszych szlakach a na łatwych mało skomplikowanych technicznie trasach. W ultra jest inaczej. Większe szanse mam na trasach w wyścigach w których chcę się najbardziej startować (a więc tam gdzie jest jak najmniej biegania, dużo technicznych zbiegów, dużo przewyższeń i podłazów), choć z drugiej strony tam gdzie mi się najbardziej - ze względu na piękno tych wyścigów - nie chcę ścigać.
Wystarczą piękne widoki, trudne technicznie trasy, forma z której dużo już uleciało, ale coś tam przecież zostało i to jest to. Wystarczyło prędkość przelotową przyjąć i napierać no może jedynie żałując że gdyby prędkość była trochę lepsza to na wschód słońca na Kopie Kondrackiej bym zdążył. A jeśli chodzi o tę prędkość przelotową to postęp w sezonie duży, nie jako szybkość, ale widać jak działa cały trening oparty na wycieczkach górskich i to że podczas startów układy przyzwyczajone, to że znam siebie lepiej, lepiej biegam taktycznie wszystko to powoduję, że progres w tym sezonie nastąpił i to taki jaki miał nastąpić i szkoda tego przegranego losowania w UTMB bo w tym sezonie szanse na ukończenie byłyby zdecydowanie większe.
Tatra Fest miał być pierwotnie ostatnim wyścigiem w sezonie. Nie ukończone 7 szczytów powoduje jednak, że jeszcze na oparach się pościgam i trzeba dalej dźwigać ten krzyż maratoński, ale już niestety nie tam gdzie zielono i szaro bo zostały już tylko zielone starty.
A zielono- szaro tatrzańsko, może to i w sumie dobrze, że solidnie można pobiegać tylko dwa razy w roku. Ale na pewno niedobrze że przez dwa lata na jeden tylko Tatra Fest można zapisać się samemu a na te trzy pozostałe wyścigi trzeba liczyć na szczęście w losowaniach, a jest przecież ten jeden - Granią Tatr chęć udziału w którym spowodowała, że zacząłem biegać w ultra i na dopuszczenie do którego czekam już pięć lat.
8. Garmin Ultra Race Radków Challenge 158 14-16.09.2018
Wybierając zawody w kalendarzu startów, staram się zapisywać tam gdzie są techniczne trasy, odpowiadające mi przewyższenia i dystanse, wybierać miejsca gdzie mogę ścigać się z kolegami albo takie gdzie jeszcze nie byłem i można coś dodatkowo pozwiedzać, czasami startuje też dla punktów kwalifikacyjnych - generalnie wybieram wyścigi organizowane przez pasjonatów dla pasjonatów.
W przypadku Radkowa nic z tych rzeczy. Tym razem padłem ofiarą marketingowców, bo zorganizować trzydniowe zawody z dystansami 81-53-24 może każdy i były próby - choćby beskidy run trophy, etapowy rzeźnik, na rynku utrzymuje się etapowa triada ale chyba tylko dzięki temu, że da się zrobić trzy etapy w dwa dni - ale nikt z orgów wcześniej nie wpadł na pomysł, by uhonorować finiszerów wyrypy w nietypowy sposób, zwożąc nad zalew radkowski z okolicznych gór kilkutonowy kamień by umieścić na nim na wieczne czasy nazwiska finiszerów.
Wielkiego sukcesu frekwencyjnego zresztą nie udało się osiągnąć bo na 3 dni startu zdecydowało się tylko 37 osób, także popyt na tego rodzaju zawody jest niski, czego zrozumieć nie jestem w stanie, bo co może być lepszego jeśli masz pasję i możesz realizować ją bez przerwy przez kilka dni w gronie tak samo zakręconych.
Oprócz marketingowych przyczyn startu była też druga – ta cała przeszłość rowerowa i to że etapówki w mtb były tym naj, naj i jeśli chodzi o rozwój w ultra to na dzień dzisiejszy jest jeszcze trochę stumilowców do ukończenia, ale trzeba się rozwijać, coś w życiu zmieniać i kto wie może ten rozwój w stronę etapówek i/lub biegów ciągłych będzie zmierzał i trzeba się było przekonać jak organizm będzie reagował w tych dniach następnych szczególnie po tym 81 km dystansie, a to przecież kilkanaście godzin wyrypy i tego nie było wcześniej.
To pierwszy biegowy start w cyklu garmin ale 4 lata w triathlonie dały poznać organizacyjną stronę Labo sport z jak najlepszej strony. Radków to potwierdza. Jest z jednej strony ta komercjalizacja, ta jedna z przyczyn dla której z tri uciekłem, ale z drugiej zdecydowanie najwyższy poziom organizacji z całą ekipą labo, z przemyślanymi dystansami, ludzkimi limitami, z kompletną ofertą dla całych rodzin, z rewelacyjnymi posiłkami i bufetami tak rozstawionymi i zaopatrzonymi, że nawet żeli ze sobą nie trzeba targać.
Przed startem obawiałem się trochę, że będą za łatwe trasy, ale bezpodstawnie. Pewnie że lepiej by się po tatranie pobiegało, ale spokojnie 50 procent tras to ekstraklasa. Do zapamiętania najbardziej te piękne kamienno- korzenne single gdzieś po 10 km pierwszego dnia (dodatkowo w tym ponurym nastroju mgieł i padającego deszczu), kamienna końcówka pierwszego etapu po czeskiej stronie wśród formacji skalnych we mgle w szarym odcieniu kończącego się dnia – to lubimy gdy cieszymy się że do mety tak blisko org zapewnia nam jeszcze dodatkową wyrypę w 13 godzinie startu. Niestety dużą część tras trzeba było przebiec dwa, a niektóre odcinki nawet 3 razy i to minus ale takie odcinki jak zbieg z błędnych skał można by sobie było biegać codziennie spokojnie. W zawodach były też odcinki znane z 7 szczytów i tutaj uraz pozostał i tych fragmentów nie lubimy i lepiej żeby poza teren parku narodowego gór stołowych trasa nie wybiegała bo tereny do biegania za słabe.
Podsumowując, za trasę stawiamy cztery z dwoma. A te dwa minusy to przez te codziennie 3 kilometry dobiegów po asfalcie do mety - to zdecydowanie za dużo, chociaż patrząc na mapę wiadmo, że tutaj ciężko było to zorganizować inaczej, chociaż na pewno by się dało.
Przez kilkanaście lat startów dobrze poznałem swój organizm i wiem że w przypadku wieloetapówek (z wyjątkiem maratonu piasków gdzie serce nie wytrzymało upałów) nie mam problemów z napieraniem. Wystarczy nie szarżować pierwszego dnia, dnia drugiego zacząć wolniej i tylko czekać wiedząc, że wcześniej czy później organizm sam przyspieszy i wejdzie na swoje optymalne obroty. Tak też przystąpiłem do wyścigu. Wiedziałem, że regeneruje się dobrze i serce tym razem pracowało bez zastrzeżeń.
W Challengu pierwszy etap ultra radość zapewnił ale drugi i trzeci już nie bardzo i tak jedna prawda zostanie wywieziona, że każdy najmniejszy ból pierwszego dnia nie może być lekceważony, bo w kolejnych dniach skończyć się może cierpieniem. Tym razem zbyt mocno związałem buty, co stanem zapalnym w podbiciu po pierwszym dniu się skończyło i cierpieniem w dwóch dniach następnych.
Trening cierpienia zapewniony i to ciekawe, bo chyba lepiej by było i mniej męcząco te 158 km razem zrobić bez przerwy, niż wstawać z bólem do walki drugiego dnia. I tak po godzinie napierania w drugim etapie, po raz pierwszy od półtora roku zażyłem dyżurny ketonal, a w drugiej części etapu ktoś mnie poratował drugim, bo potwierdziła się prawda z maratonu piasków, że jedna tabletka na 4 godziny starcza. Na szczęście nie potwierdziła się druga saharyjska prawda, bo były tam przecież po zażyciu dwie przerwy w życiorysie. Tutaj pamiętam wszystko – chyba..
I tak od ultra radości przez ultra cierpienie skutecznie zawody zaliczyliśmy, potrenowaliśmy różne aspekty i to jest to – można było zobaczyć, jak spada tempo, jak reaguje organizm a przede wszystkim psycha i to właśnie w niej, a nie wydolności trzeba teraz upatrywać szansy na szybsze napieranie.
Przechodniu z przyszłości spacerujący gdzieś w okolicy zalewu radkowskiego - jeśli spojrzysz na nazwiska tych 26 którzy przetrwali Challenge, pochyl się nad pozycją 24 i wiedz, że kiedyś byli tacy, którzy całe pseudosportowe życie starali się stawiać sobie mocno ambitne ale realne cele i woleli spędzić je w dolnych rejonach tabeli ekstraklasy niż znaleźć się gdzieś w środku tabeli drugiej ligi.
Inzynbikerze z teraźniejszości - spacerujesz na ścieżce ultra radości ale w Radkowie gdzieś za kamieniami schowana była ścieżka ultra cierpienia, wstąpiłeś na nią na dwa dni i kto wie może w jakimś procencie to twoja przyszłość.