XXVI Puchar Bielan 17.01.2015 22,26
Puchar Bielan po raz czwarty z rzędu rozpoczął kolejny sezon biegowy. Życiówka poprawiona o 21 sekund także powód do radości jest tym bardziej, że po raz pierwszy bez obcej pomocy trenerskiej zacząłem się obchodzić w bieganinie. Nie samymi wynikami człowiek żyje także tym większa radość, że udało mi się kolegę Strzałę obiec a zwycięstwo na wyjeździe smakuje podwójnie.
O tym, że jest dobrze wiedziałem już właściwie po tradycyjnej obozowej trójce w Kętach, na której poprawiłem się aż o pół minuty i strach pomyśleć było, jakie to będzie miało przełożenie na dystansie jeszcze dłuższym o dwa kilometry. Było jednak jedno„ale”. Trójka zawsze była rozgrywana na sylwestrowym kacu a w tym roku była z jednodniowym opóźnieniem na trzeźwo. Tym samym poznałem swój organizm i wiem, że kalkulator prędkości startowych wskazuje, że po imprezie wynik na trójce jest 15-20 sekund gorszy.
Sezon rozpoczęty będzie tradycyjnie sekwencją 5-10-21-42, chyba a właściwie to na pewno po raz ostatni. W ubiegłym roku mocną napinę z tymi życiówkami miałem. W tym już nie bardzo. Do poprawy jeszcze 3 pozostałe, ale właściwie tylko ta maratońska do dużej poprawy, bo pozostałe to właściwie kwestia sekund a na tym słabym poziomie te sekundy już mnie interesują mniej. I niech ten kwiecień maratoński nastanie jak najszybciej, bo tęskno do gór, ale to dopiero w maju.
A Bielany pewnie już na zawsze zostaną wyścigiem rozpoczęcia sezonu, startem na ustalenie prędkości treningowych i na przepalenie rury i co nowość na zdobycie nowej koszuli nocnej. A to koszula to przez to, że w momencie rejestracji nie było już koszulek w zamówionym rozmiarze, przekornie wziąłem więc XXL, która jako nocna kreacja sprawuje się nie powiem bardzo ok.
XXVII Bieg urodzinowy Gdynia 13.02.2016 47,03
Czy można pobiec w starcie na 10km najszybciej w życiu i nie mieć życiówki? Można - trzeba tylko wystartować w biegu na dystansie 100m dłuższym przy wcześniejszej życiówce na trasie 70m krótszej. Śmieszne to wszystko, bo obie trasy atestowane, ale generalnie to już to zostawmy, bo o sekundach dyskutować nie ma sensu.
Ważne, że jest poprawa i dyspozycja, taktyka i cała logistyka zagrała bardzo dobrze. Dobrze się stało, że udało się też trochę ostatnią rutynę treningową przezwyciężyć i na przyjemną jednodniową wycieczkę nad morze się wybrać. Promocyjne Pendolino rządzi!
Na decyzję o wyborze Gdyni wpłynęły też wspomnienia z ironmana 70.3 - gdzie, jeśli chodzi o atmosferę kibiców start był niezapomniany. W wersji zimowej to już nie to, ale trasa bardzo przyjemna a i nawet morskim powietrzem w końcówce można sobie pooddychać. Trzy duże podbiegi przy tłoku nie sprzyjają rewelacyjnym wynikom. Na tłok jednak nie da się dużo zwalić, bo przy wąskich trasach i 4,5 tysiąca startujących rozwiązanie ze rozdzielonym czasowo startem sektorowym bardzo przyjazne udało się orgom wypracować.
Przyjemnie się pobiegało, rutyna treningowa przezwyciężona, ale w przyszłości po rekordy do Gdyni nie zawitamy na pewno. Wyjazd trochę męczący i mimo że z życiówkami powoli się żegnam to trochę żal, że w sumie pierwszy start po dwóch latach po życiówkę przypadł w takich okolicznościach a na następny rok pewnie trzeba czekać. Chociaż kto wie, bo może za dwa tygodnie przy sprzyjającym meteo, na tej trasie krótszej o 70 m przyjdzie stanąć i powalczyć o ostatnią już życiową dyszkę. Co to jednak za walka - wiem przecież, że nie o minuty a marne sekundy przyjdzie walczyć, bo na pewno mnie stać na wynik poniżej 46 ale na mniej niż 45 minut to już w tym życiu przy moim kalendarzu startów raczej nie ma szans. A Gdynia? Już nigdy nie na życiówkę, ale w kręgu zainteresowań na pewno na „just for fun” czerwcowy start nocny warto by było kiedyś zaplanować.
XXVIII (7) Frankfurt 1.46,40
Prawie wszystkie dotychczasowe maratony były poprzedzone startem w półmaratonie dwa tygodnie przed celem głównym. Tym razem inaczej - start kontrolny musiał być trzy tygodnie wcześniej, a że w tym roku ma być Dębno, do wyboru był Frankfurt i Frankfurt. Wybór na Franka padł ze względów transportowo - logistycznych, znajomości terenu (bo to trzeci po maratonie i ironmanie start w najbardziej kosmopolitycznym mieście Niemiec) i nie ukrywam, że skusiła mnie też opłata startowa, która okazała się być o dziwo nawet niższa niż w Warszawie. I oczywiście zapowiadane "schnelle strecke", chociaż z tym schnelle we Franku to wiem, że trzeba uważać, bo burze na ironie i miniwichurę na maratonie już przeżyłem.
Trasa okazała się „schnelle” za wyjątkiem odcinka nad rzeką gdzie wywiało strasznie i parę sekund się straciło. Straty też na starcie były, bo od razu zwężenie po kilkuset metrach i korki się pojawiły. W konsekwencji nie ma życiówki, jest za to drugi wynik w historii, ale start zdecydowanie udany i z optymizmem w przyszłość trzeba spojrzeć, bo lekki flow przez cały wyścig poczuć się dało i progowe średnie tętno 180 dało się utrzymać a na ostatnich 2 kilometrach jeszcze nieźle się zakwasić.
Dziwne że jakoś tak cicho o tym półmaratonie, faktycznie tak z ukrycia rejestracja, podstrona WWW tylko po niemiecku, ukryta gdzieś na innej stronie. Kto wie, może to i jest sposób na Kenijczyków, których pewnie też trochę nagroda główna w postaci tylko voucherów na bilety lotnicze odstrasza. Organizacja w sumie ok pakiet można odebrać przed startem, ale jedna rzecz karygodna. Nic nie wspomnieli o tym w regulaminie, ale nie przyjmowali dużych depozytów. Od jednego okienka do drugiego od informacji do supervisora nikt nie chciał pomóc i dopiero w ostatnim momencie rozmowa z pewną Niemką wyjaśniła wszystko. Do depozytu tylko kosztowności i drobiazgi zostawiamy a reszta plecaków na sali z dostępem dla wszystkich ma być pozostawiona. Faktycznie, na 20 minut przed startem kupa bezpańskich toreb wzrastać zaczęła, tak też i ja na pastwę potencjalnych złodziei ubrań na zmianę swoje skarby zostawiłem. Oczywiście torba oczekiwała sobie nienaruszona na mecie. Trochę jednak strachu się najadłem przed startem, że nie wystartuje a i sportową złość wzburzyło to niesamowicie. I to chyba już wszystko o starcie.
XXIX (10) Dębno 3.04.2016 4.26,23
W ubiegłym sezonie pożegnałem się ze startami maratońskimi, ale z pewnym niedosytem, wiedząc, że mam niedoszacowaną życiówkę w stosunku do możliwości. W tym roku postanowiłem jeszcze raz powalczyć o te realne kilka minut w stosunku do tej złamanej czwórki, bo o kilkunastu na pewno należy zapomnieć. Wybór padł na Dębno, bo nie ukrywam, że poprzednie starty i zaliczanie dystansów maratońskich zwiększonych średnio o 500 m było nie w porządku. Czynniki takie jak mała liczba zakrętów oraz mało startujących miały zapewnić, że nie będzie nadkładania drogi. Miały i zapewniły - dystans zgodził się z dokładnością do kilkudziesięciu metrów. Niestety mocno nieprzychylne okazały się niebiosa i podobnie jak na maratonie w ub. roku niesprzyjająca wysoka temperatura się zrobiła. Sił na tempo 532 starczyło na pierwsze 23 kilometry i później nie pozostało już nic innego jak przejść z trybu sportowego na treningowy.
Startem w Dębnie kończę ostatnią już w życiu sekwencje 5-10-21-42 zadowolony z 3 startów, ale tylko z jednego wyniku. Niestety najbardziej niezadowolony z wyniku na którym zależało mi najbardziej - maratońskiego. Niestety trzeba też przyznać, że nie tylko słoneczna pogoda ale i forma trochę uleciała. Analizując to, co działo się w ostatnich tygodniach i myśląc o przyszłości trzeba sobie niestety uświadomić, że lata lecą i podupadam coraz bardziej. Z punktu widzenia treningu maratońskiego niepotrzebny okazał się start w półmaratonie. Zbyt dużo czasu musiałem poświęcić na regenerację i zabrakło wybiegań. Nauki na przyszłość już jednak nie będzie, bo startów asfaltowych tylu już nie planuje, a na pewno za stary już jestem na pełną asfaltową sekwencje. Za bardzo piernikowaty a wkrótce przecież już geriavitovaty jestem, aby cały czas obciążać układy biegnąc. Czas obciążać różne układy biegnąc, maszerując, podchodząc i zbiegając i robić to przede wszystkim na wolniejszych obrotach.
Decyzja o przejściu na tryb treningowy podczas biegu a nie o walki o wynik 4.05- 4.10 jak najbardziej słuszna się okazała i pierwszy trening na zmęczeniu pod ultra zaliczony. A że z każdego startu trzeba też jakieś pozytywy wyciągnąć - przygotowując się do tegorocznego sezonu nie miałem w pełni treningu maratońskiego, ale o wiele więcej czasu na siłę i wzmocnienie poświęciłem i o tym, że są efekty tego wzmocnienia przekonałem się biegnąc pod koniec, bo takie ultra bieganie w tempie 6 -6.15, z elementami spaceru się zrobiło i tutaj było dobrze i to można było ciągnąć i to jest teraz moje miejsce.
A maratony - po życiówkę na 99,99% już nigdy, ale starty maratońskie pewnie będą - tylko treningowe, i ten trening już nie w tempie 5.30 przez pierwsze 23 km będzie ale od początku jakiś marszobieg przy 6.15.
A samo Dębno - na pewno trzeba było raz w życiu przebiec, ma na pewno ten maraton swój klimat, organizacja bez zarzutu, brak tłoku, każdy biegnie swoje tak jak być powinno, kibice tylko w mieście chociaż jeden zawód bo nie było tych zapowiadanych przez tow. Rybkę pijackich grupek na trasie, był za to zapach śmierdzących fajek podczas przebiegania przez miasto, ale atmosfera niepowtarzalna i szczególnie chyba przez tę mało zurbanizowaną trasę mocno jak dla mnie nietypową. Były też cały czas pagórki, ale czy dobrze czy nie dla wyniku, że były to już się nie dowiem.
I wszystko dobrze tylko ta nieszczęsna logistyka - za daleko, nawet mimo autostrady i drogi ekspresowej a to wszystko przez to porównanie z poprzednim Frankiem, który to i kosztowo i transportowo zdecydowanie wypadł na korzyść.
2. Istebna Dynafit Run Adventure 1-3.05.2015.
Po ostatnim BRA tylko można potwierdzić, że Istebna na stałe zagości już w kalendarzu startów. Trzy dni treningowo - startowego biegania po górach to jest to i nic tak nie jest w stanie humoru poprawić po nie do końca udanym asfaltowym rakotwórczym bieganiu, jak ten start na przetarcie, przypomnienie i zdobycie doświadczenia.
Mocno obawiałem się o dyspozycje, bo trochę dałem na wstrzymanie po maratonie a i cały czas nierówną walkę z mikro urazami toczę. Jak już jednak po pierwszych podłazach kolano się ustabilizowało i trzeszczeć przestało, to na 100% do wyścigu można było przystąpić i tutaj największe zaskoczenie, jak trasy się zmieniły w porównaniu z ubiegłym rokiem. Patrząc na mapę przed startem myślałem, że pierwszy etap tak samo został poprowadzony a tu nie, znowu jakieś inne odcinki udało się twórcom znaleźć i to lubimy, szczególnie, że nawet natura się dostosowała, bo w całej okazałości Tatry się odsłoniły i było na co popatrzeć, co jak na moje przeżytych już kilkadziesiąt dni startowych w okolicy zdarzało się niezwykle rzadko.
W porównaniu z ubiegłym rokiem pozostał na trasie na szczęście miodny zbieg z Baraniej, kurczami niestety skończony i to niespotykanie u mnie w kolarsko przecież łydach wykształconych. A gdy stany kurczowe odeszły znowu w takie samouwielbienie popadłem, że dopiero nowa prawda musiała zostać poznana, że nie wolno gadać na zbiegach, a już na pewno (łatwo powiedzieć) zapatrzyć się nie można i upadek nastąpił na szczęście tylko lekką kontuzją ręki zakończony.
Drugi etap to klasyczny worek raczański, to co lubimy najbardziej w okolicy. A może przez to, że lubimy i to nie tylko ze względu na okoliczności przyrody ale i wspomnienia, sportowo najgorzej wypadł. Objawiła się też kolejna prawda, która brzmi: „Fakt, że rok wcześniej trailowe botki pasowały w sam raz nie oznacza, że tak będzie w bieżącym sezonie. Zakładając je po zimie pamiętaj, że przez cały poprzedni sezon nie wyrosły ci nigdy pełne paznokcie na dużych palcach”. A paznokcie przez zimę odrosły i uwierać zaczęły – na szczęście z tym lewym po BRA znowu na kilka miesięcy mam spokój.
Paznokieć paznokciem, jest jednak jedna rzecz gorsza, a mianowicie kolejna prawda objawiona - nie mam czego szukać w ultra stadzie z taką słabą odpornością na ból. Taki już chyba jestem – potrafię się upajać bólem zmęczeniowym i wszystkimi tego pochodnymi a jakaś błahostka jak choćby śmierć paznokcia potrafi mnie tak spowolnić, że tracę mnóstwo czasu.
Trzeci etap, bardzo przyjemnie został poprowadzony w stronę Stożka. Znowu dużo rowerowych fragmentów się przypomniało i niestety też refleksja przyszła, że coś złego z górami naszymi się dzieje i coraz więcej miodnych ścieżek szutrówkami się zastępuje –fe! Po stronie pepików była zmiana pierwotnej trasy na klkukilometrowy asfalt, i mocny zbieg kilkukilometrowy asfaltem w trailowych botkach po raz pierwszy przeżyłem i pierwszy raz uczucie palących stóp się pojawiło ale od tego momentu chyba jakieś przełamanie nastąpiło i wreszcie na właściwe obroty udało się wejść.
I to tyle, przetarcie rury nastąpiło, przypomniał sobie człowiek jak biegać w górach, nowe gadżety udało się przetestować, a niektórych ze względu na upadek i popsutą rękę a mianowicie kijków przetestować się nie zdołało, ale generalnie idziemy do przodu.
Trzy dni każdego rodzaju emocji dostarczyły, w gronie tak samo zakręconych, pościgać i pogadać się dało, a co najważniejsze ultra akumulator wreszcie do prądu się podłączył i od teraz ładujemy go na maksa.
A to ładowanie w tym sezonie potrzebne jak nigdy. Pierwotnie dalsza część sezonu mocno specyficzna być miała i wariant w ub. roku sprawdzony ale jeszcze rozszerzony, a więc nie wypruwanie flaków cały czas a trening metodą startową, do dwóch docelowych startów miał być ćwiczony. Męska duma narodowa urażona jednak została, a że chęć do ścigania wróciła to wiem, że spośród tych wszystkich startów treningowych jeden będzie inny i że pomimo faktu, że okazało się, że nie godnym po pewnych rajskich singlach miodnych biegać to przy tętnie progowym 181 flaki na tych właśnie miodnych singlach sobie powypruwam.
11. Szentendre Ultra Trail Hungary 15.05.2016
W ubiegłym roku UTH to było objawienie i pomimo, że to ultra, którego nie ukończyłem wrażenia wyborne. Niesamowita miejscówka, klimat zawodów, nocne bieganie, single i przyjaźń polsko - węgierska - wszystko to zostawiło wyborne wrażenie, a że nie udało się zakoli Dunaju zobaczyć w 2015r., już w zimie UTH zostały jednymi z pierwszych zawodów, na które się zapisałem. Długodystansowe cele inne, za cienki jestem na 115 km w tym roku w obowiązującym limicie, zapisałem się na krótszy dystans 55.
W zeszłym roku poruszanie się po trasie mocno spowolniło błoto. Statystycznie o tej porze roku na Węgrzech jest słoneczko i 22 stopnie, także wydawało się, że pobiegamy w innych okolicznościach. Niestety padało i w tym roku i dopiero 15 minut po starcie przestało, a natura zostawiła jeszcze więcej błota niż w ubiegłym roku i nawet jeden odcinek orgi musiały zamknąć i zrobić dodatkową pętelkę, co w konsekwencji nabiło na ultra licznik bonusowe 2 kilometry.
Jeśli charakterystykę trasy trzeba by określić w trzech słowach były by to: single, single, single - wszystkie miodne a najbardziej urokliwy ten przed drugim głównym bufetem. Nie ma innej trasy z takim ich nagromadzeniem, a to lubimy najbardziej. Były też zakola Dunaju, ale chyba trochę rozczarowujące, a może po prostu w jakąś walkę się wdałem i ich nie dostrzegłem. Do ulubionych odcinków trafia za to na pewno zbieganie z biegiem rzeki z jednego brzegu na drugi cały czas oczywiście miodnymi singlami. Do zapamiętania też to podejście w okolicach 40km.
Już w zeszłym roku siedząc w knajpie słyszałem o nim opowieści. Zbyt mało mam ultra doświadczenia, ale chyba takiego nachylenia jeszcze nie przeżyłem, także dobrze, że udało się potrenować poruszanie w nowych warunkach i może taki trening w przyszłości zaowocuje. Przydał się też (może nie zimny, ale letni) prysznic, bo chyba za bardzo w samouwielbienie po Istebnej w kwestii podchodzenia popadłem. Jest trochę czasu i ten czas już na specjalistyczny trening poświęcę - już za kilka tygodni tych przewyższeń mam trzy razy tyle. Generalnie jednak wszystko ok. Błoto zapewniło, że trening siły zrobiony stabilizacji też i wielki plus, że piernikowe układy mięśniowe się mocno nie nadwyrężyły, bo kamieni na trasie było jak na lekarstwo.
Dobrze, że można sobie porównać jak się ściga ultra gdzie indziej. Pierwsze wrażenie - Madziary mniej podchodzą a wszystko starają się podbiegać. Niech się męczą - myślałem, zaraz się zmęczycie to was powyprzedzam, ha ha oczywiście udało się to tylko w przypadku nielicznych.
Dyspozycja sportowa ok. Start miał być treningiem przełamującym i był a że przy okazji udało się mistrzostwa powiatu wygrać, to jeszcze lepiej. Taktycznie poszło jak być powinno, nie dałem się wrobić w walkę na początku. Te 9 godzin to nie czas na ciągłe wypruwanie flaków - tu każdy musi lecieć swoje. Tak będzie już chyba zawsze w moim ultra - leciutko, coraz szybciej a później już tylko od kryzysu do kryzysu, ale cały czas (oby) w swoim inzyniero tempie. A to moje tempo tym razem długo dało się utrzymać, tylko jeden kryzys na trasie po ścianie zażegnany i kolejne doświadczenie też zdobyte, że na pewno już z czymś konkretnym do jedzenia na taką trasę muszę wyruszać, gdy nie wiem, co mnie czeka na bufetach. Zwykła bułka w plecaku to jest to i rozszerzamy o nią startową checklistę. Na szczęście w plecaku było 12 żeli i batonów. Za bufety mały minus, ale naprawdę mały i jedyny a chyba nawet bardziej w moje marudzenie się przekształcający, choć z drugiej strony poparty podchodzącymi na podłazie pod gardło krakersami. Na zawodach było też to, co urzekło w zeszłym roku - ta przyjaźń polsko - węgierska szkoda, że w tym roku przeze mnie już inaczej odbierana, ale to inna inszość.
Niestety, w porównaniu z ubiegłym rokiem nie było tej alejki ze światełek w nocy, przez tę mokrą łąkę w światełkach biegu, na oślep przez mgłę poruszania się przez lasy, nie było śpiewu ptaków w wąwozie o świcie i tej całej magii nocnego biegania. Jak się jednak takim leszczem biegowym jest to niestety. Chyba bardziej wolę jednak tę nocną odmianę uth i tak sobie myślę, że w przyszłości może będę się zapisywał na 115km już z myślą, że go nie ukończę by tylko przeżyć to bieganie przez noc. Jedno jednak pewne, że na pewno tam wrócę czy na dzień czy na noc i na pewno z wolnym poniedziałkiem, bo tradycja wizyty w Budapesztańskich termach po zawodach święta jest.
Reasumując, bardzo przyjemna wycieczka się udała, wyścig zaliczony, trening zrobiony ,wygrana walka powiatowa stoczona, przytrenowanie do innej ważniejszej walki o wypruwanie flaków zrobione - to jest to.
I jeszcze jedno, bo trochę specyficznych wspomnień zostało na zawodach przywołanych, a mianowicie czasy cape epica się przypomniały. Upadł kolejny bastion i znowu potwierdziło się, co się dzieje, gdy bastion upada i że jednak pewne cechy niezmienne męska natura posiada, ale to już inna historia. Był chłop, nie ma chłopa, teraz to już przeszłość - ultra życie musi toczyć się dalej!
Część rajskich ścieżek tutaj Ultra Trail Hungary ...
3. Zakopiański weekend biegowy 3-5.06.2016
Czternaście sezonów startowych trzeba było czekać na utratę tatrzańskiego i zarazem sky runningowego dziewictwa - warto było czekać! Lata mtb - wiadomo, rowerów po polskiej stronie tatr nie wpuszczają, biegowo chciałem już w ubiegłym roku, ale zarówno w przypadku zakopiańskiego weekendu jak i granią tatr musiałem się przekonać, czym różni się losowanie od family draftów. W tym roku znalazłem się na liście szczęśliwców i udało się 3 tygodnie przed głównym startem pierwszej połowy sezonu 3 dni startowe w tatrzańskich warunkach zaplanować. I tak na spokojnie w okresie największego katowania treningowego czekałem sobie na start do momentu, gdy zajrzałem na stronę z zeszłorocznymi wynikami. To był dramat, widząc na liście Biegu Marduły lepszych od siebie, którzy ledwo zmieścili się w limicie. Niestety było już za późno i wszystko, co dało się zrobić to dodać jeden dodatkowy dzień regeneracji i przyjąć, że pierwszy dzień, a więc 15to km Bieg Sokoła potraktuje jeszcze bardziej ulgowo niż zamierzałem pierwotnie. Ha ha Pojęcie taryfy ulgowej w Tatrach raczej nie istnieje. Na starcie od razu totalny opad się pojawił, śliskie kamienie, przewyższenia jakże wszystko inne wobec tego, co w mojej górskiej bieganinie było dotychczas.
Drugi dzień na Biegu Marduły zacząłem na końcu peletonu maszerując pod górę i mocno się niepokojąc, w jakiej stawce przyszło mi się poruszać, bo pozostali wbiegali. Na szczęście, ze względu na przewyższenia bieganie szybko w podchodzenie musiało się przekształcić i tu objawiła się moja najsilniejsza strona, bo zagrało to rewelacyjnie. W dawno niespotykany trans startowy udało mi się wpaść i z ostatniego miejsca w stadzie przesunąłem się też na ostatnie miejsce, ale wśród tych, którzy zmieścili się w limicie. Strasznie mocno się tym podbudowałem. W sumie wszystkie zawody w inzynbiker speed zapodaje, cały czas trenując właściwie nieco wolniejsze tempo docelowe do dłuższych planowanych kilerów, ale widać, że można wykrzesać z siebie więcej i stare czasy się przypomniały, gdy jakoś gotowość do walki była większa. Oj działo się i cudownie było przeżyć te piękne wyścigowe chwile, gdy wszystko topi się w jedność i zostaje tylko walka z górą i limitem, a że do tego to wszystko w pięknych okolicznościach przyrody na wysokości 2 tyś m to już inna bajka. Bo są przecież góry i są pagórki a ja po 14 latach wreszcie trafiłem w swojej amatorszyźnie w prawdziwe góry. Zbieganie z Kasprowego oczywiście w normie, dodatkowo, na psychicznej podbudowie, że udało mi się układy do skał i kamieni przyzwyczaić pozwoliło jeszcze o 12 minut od końcowego limitu się oddalić i trochę osób wyprzedzić.
Po mardule, w sumie wydawałoby się, że krótkim 32km starcie, jakże jednak długim dzięki przewyższeniom i tatrzańskim skalnym klimatom, objawiła się więc prawda, w którym miejscu górskiego ultra pochodu się znalazłem i jaką drogę treningową przeszedłem. Objawiły się też największe wady mojego górskiego tri. Tak, bo trzy dyscypliny w tę jedną wchodzą i jest dobrze w podchodzeniu, nieźle na zbiegach, ale bieganie a szczególnie podbieganie to dramat. Tyle już na normalnym tri w bieganie zainwestowałem, że wiem, że nic z tym nie zrobię, po mardule wiem jednak, że jest coś do zyskania na podbiegach i na tym muszę się skoncentrować treningowo w przyszłości. Szkoda tylko, że najwyższe wzniesienie w Wiecznym Mieście w postaci wiaduktu ma niecałe 200m długości a żeby pobiegać w miarę prawdziwych górach trzeba jechać 200km od domu.
Marduła pokazał też, że chyba też w miarę nieźle będę się czuł wyścigowo na wyższych wysokościach, ale to jeszcze muszę sprawdzić. Muszę też jeszcze trochę te zbiegi na kamieniach potrenować, bo upadek potężny zaliczyłem a upadek na kamieniach boli oj boli. Potwierdziło się też, kto będzie na górskim bieganiu moim najlepszym przyjacielem, kto stanie się tym, czym na mtb jest epic. Imię jego jest mujin właśnie zdał ostatni egzamin na najbardziej kamienistych odcinkach i może liczyć na moją przyjaźń jak nic.
Pomimo że układy po mardulę wytrzymały, to na ostatni dzień grand prix stanąłem chyba tylko, dlatego żeby to przewidywane zaszczytne ostatnie miejsce w GP obronić, ale i w jakimś sensie pamięć patrona biegu - Zamoyskiego, tego, dzięki któremu można sobie do Morskiego oka pobiegać uczcić. Niesamowite są te historie i dobrze, że Towarzystwo sokół poprzez bieganie te historie czci i innym przybliża. Trochę wstyd, bo biegać już nie mogłem, prawie wszystko przeszedłem a właściwie tylko ostatni kilometr przebiegłem, ale zaliczone wszystko mam i ostatnie miejsce w GP jest. Oj wracają stare czasy startów na giga w mtb i ta świadomość, że lepiej być ostatnim w ekstraklasie niż gdzieś w środku w drugiej lidze.
Po weekendzie rzec by można, że trafiłem do elity, ale bardziej chyba trzeba, że w wytrenowaniu doszedłem do takiego stanu, że mogę pościgać się z elitą i stać mnie na ukończenie niektórych elitarnych zawodów w limicie. Właśnie Bieg Marduły jest w pewnym sensie dla mnie kolejną granicą tak jak w ubiegłym roku kolejną granicą była zaliczona setka na 7 dolinach. I mamy tutaj jeszcze jedną kwestię, która po ostatnich wynaturzeniach przedstawicielki elity się pojawia. Czy chcę się ścigać wśród takiej elity? Ja, Inzynbiker, ten który 7 dolin robi w okolicach 16 godzin i doszedł do tego po półtora roku przygotowań gdy słyszę, że „limit na 100 km pozwala bieg pokonać spacerkiem” to tak jakby mi ktoś splunął w twarz. Na szczęście są wśród elity prawdziwi mistrzowie, weźmy chociaż mistrza kraju który jednego dnia zwycięża na mardule a drugiego na biegu do morskiego oka dopinguje zawodników z końca stawki na bufecie i podaje im wodę. Chwała i szacunek dla prawdziwej elity a idiosynkrazja dla wywyższającej się pseudoelity pani miszczuni i to tyle w temacie. No może jeszcze te wspomnienia z 14 sezonów startowych, wszystkie te piękne chwile startów i to w różnych miejscach a są przecież takie, w których po zawodach pytają czy je ukończyłeś a nie jaki miałeś czas.
Mocno denerwowałem się tymi family draftami, ale nic trzeba chyba jednak najpierw zasłużyć by trafić do tej sky runningowej family by być uwzględnionym w drafcie a na weekendzie biegowym zrobiłem naprawdę bardzo duży krok. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze rodzina dopuści do ścigania na tatrzańskie granie. I będąc przy tej rodzinie, cała organizacja wszystko naprawdę wielki plus. I na pewno w marcu trzeba będzie przy kompie do procesu rejestracji stanąć a później jak sukces w rejestracji będzie, to już mocno treningowo popracować i flaki powypruwać żeby jak najbardziej zasłużyć aby się w tej tatrzańskiej rodzinie na stale znaleźć. Nie wiem tylko czy na całe GP czy jedynie mardułę się zapiszę. Bo jak wzorzec metra ustalił się, tak po zakopiańskim weekendzie biegowym Bieg Marduły wyznacznikiem formy ścigania w prawdziwych górach dla mnie jest.
12. Lavaredo Ultra Trail 24-26.06.2016
"Mieć" czy "być" - odwieczny dylemat powraca - tym razem w ultra odsłonie i mimo , źe ultra "być" to wciąż napieranie turystycznie i przygodowo, to ultra "mieć"
z walki o jak najlepsze miejsce w stadzie przekształca się w walkę o limit. Tym razem moje "mieć"zaprowadza mnie tam gdzie "być" pozwoliło mi dotrzeć dwa lata temu -
zaliczam kolejną 120km ultra podróż, ale z Aygo przesiadam się w Lexusa.A jeśli przez te 600 dni stałem się lepszy, od jutra staram się jeszcze bardziej doskonalić, a żeby
się rozwijać muszę przywdziać inną zbroję. Bo ultra jest siłąnapierania drogą i czas by bardziej ją wydłużyć. I niech moje wytrenowane "mieć" wskaże mi teraz kiedy i jak mam zbiegać,
wbiegać, maszerować i biec. A gdy go zabraknie niech pomoże mi moje "być". Treningowe Lavaredo zaliczone na "mieć", choć
Relacja Lavaredo ...
Film Lavaredo ...
13. Chudy Wawrzyniec 6.08.2016
W skrócie: szczęśliwi nie tylko biegają ultra, ale bardzo dobrze organizują ultra wyścigi i potrafią to swoje ultra szczęście z ultra komercją wzorcowo połączyć. Szkoda, że nie potrafili tylko ładnej pogody załatwić, ale miodne bieganie po singlach warto też czasami na nostalgiczne przemyślenia we mgle zamienić.
Szczęśliwi biegają ultra - to dla mnie zdecydowanie najlepsza krajowa lektura biegowa a skoro terminy dopisały było jasne, że należało zobaczyć jak szczęśliwi organizują ultra. Wyścig miał być też szczególny z innego powodu - zapowiadanego jedynego w sezonie wypruwania flaków i pozycjonowania w stadzie. Po Wawrzyńcu a właściwie już przed zawodami przyswoiłem sobie jednak, że po takim kilerze jak Lavaredo zgodnie z wyczytanymi w ultra książkach prawdami trzeba 4-7 tygodni regeneracji organizmowi zapodać. Ja oczywiście zgodnie z inzynbiker style po 3 tygodniach zaliczyłem obóz biegowy i to nie było dobre rozwiązanie na nie zregenerowane jeszcze układy (chociaż okazało się bardzo dobre ze względów teoretycznych o czym potem). W konsekwencji trzeba było mocno treningi ograniczyć i formy nie ma. Jestem w dołku, ale nie pierwszy raz przecież i wiem, że się odbiję.
W kwestii psychicznej gotowości do walki w stadzie Wawrzyniec nadal pokazuje, że jej nie ma, ale pokazał też, że może bym ją odszukał gdyby udało się ultranatchnienie złapać. Gdy na mijance za bufetem zobaczyłem Piotrka od razu 9 lat wspólnych pojedynków startowych w mtb się przypomniało i od razu pewnie tętno o te kilka uderzeń wzrosło i gotowość startową poczułem. To tak jak z fragmą, która zawsze leciała na starcie i gdy jeszcze teraz ją słyszę podbija tętno. Na szczęście po chwili się opamiętałem, bo wiedziałem przecież, że długi dystans leci i bez sensu a przede wszystkim wstyd, byłoby walkę krótkiego z długim podjąć. Wawrzyniec potwierdził - nie ma ultranatchnienia, nie ma muzy, nie ma powodu dla którego by mi się jeszcze chciało. Ale nie panikujmy - zostało jeszcze wiele, jest jeszcze walka o limit, są punkty kwalifikacyjne i w zależności od szczęścia w losowaniu będzie co robić jeszcze przez 1 do 3 lat. A co później? Deszczowo-mgielne klimaty i nigdzie wcześniej niespotykane milczenie wśród startujących i brak możliwości rozwijania tempa konwersacyjnego na mnóstwo przemyśleń wpłynęły. I to chyba najważniejsze dla kolegi Inżyniera - Ultra startuje się w górach a po pagórkach jeździ się mtb. Okolice worka raczańskiego wszystkie mtb wspomnienia przywołały. Jakim szczęściarzem jestem, że mam szansę poruszać się w tych okolicznościach przyrody i epikiem i mujinami. Ile osób z tych startujących i to ile traci w swym życiu startowym sapiąc na podejściu pod Wielką Raczę, nie zdając sobie sprawy jak to jest z drugiej strony, jak się zjeżdża jak wspaniale jest przy prędkości gdy rower zapewnia maseczki błotne i jak jest miękko gdy na błocie spada się z roweru na borówki, jakie uniesienie się przeżywa gdy singiel z polany wjeżdża w las, gdy otrzymuje się tę nagrodę boskiego zjazdu po wcześniejszym wypruciu na podjeździe i wróciły te wspomnienia i tego trophy tego że przeżyło się te pioruny, te rowery na pace tych którzy się poddali i świadomość, że się nie poddało, tego nocnego zjazdu do Rajczy na Transcarpatii przy deszczowo błotnej masakrze i tego śmierdzącego internatu, który był wtedy pałacem.
Tak to prawda. Mocno dwa ostatnie miesiące ultraoptykę mi zmieniły. Zarówno zakopiański weekend jak i lavaredo wskazały, że moje ultramiejsce jest w tych wyższych górotworach a pagórki są na rower. To wszystko oczywiście też przez to, że widać, że im więcej biegania w ultra tym gorsza jest moja pozycja w stadzie i pomimo że natchnienia nie ma to jednak ciągnie wilka do lasu, a konkretnie do zawodów gdzie ma szanse na lepsze miejsca.
Ponarzekaliśmy na trasę, ale oczywiście ponarzekaliśmy bierzemy w cudzysłów. Biegowo chudy to też rewelacja i jeśli tylko terminy pozwolą to startowo- treningowo na pewno tu wrócę, ale raczej już na 80km, bo skoro Piotrka spotkałem to inne jeszcze przemyślenie mnie naszło, że on wierny idei „bramy otwarte, wpuszczają na giga jedziemy” pozostał a ja podstawową regułę nie po raz pierwszy już zdradziłem i tutaj na spowiedź i pokutę przyszedł czas.
Wracając do trasy a i całych zawodów jeden minus jeszcze, ale ogromny. Asfalt jest rakotwórczy a 10 km asfaltu na ultra to przesada i ciężki grzech. Liczba startujących w tych zawodach jest za duża. Asfalt na pewno pomógł rozbić stawkę, ale nie do końca - własne tempo można było dopiero zapodać po Wielkiej Raczy. Na szczęście tłok dotyczył tylko zbiegów, których w tej części było mało. Nie można było prędkości swojej rozwinąć i tak też w tym błocie mocno niebezpieczne warianty zacząłem wybierać, co oczywiście poważnym dzwonem się skończyło na szczęście tylko z zadrapaniami. Drugi wkurzający moment jeszcze po Wielkiej Raczy na chwilę się pojawił, ale tym razem to ja zacząłem pewnie wkurzać wszystkich lepszych, którzy postanowili sobie zrobić dziki bufet przy schronisku a później przyszło im kiepskiego biegacza na singlach wyprzedzać.
W tym miejscu jeszcze kilka słów o organizacji. Trafiła do mnie argumentacja z brakiem medali i z mocnym niesmakiem czytałem na forum posty tych, do których argumentacja nie trafiła. Żyjemy w wolnym kraju jest konkurencja i można sobie wybierać wyścigi i ja wybieram chudego. Komercja to działalność nastawiona na osiągnięcie zysku i obozowe dyskusje o cukrowej wacie na mecie pewnego innego konkurencyjnego wyścigu się przywołały. Jakie scenariusze życie dyktuje i jak mocny śmiech mnie ogarnął jak wyczytałem, że gdzieś kapela góralska na Wawrzyńcu ma przygrywać. Jak cienka jest tu granica i jak szczęśliwi muszą tutaj balansować i jak nigdy nie uda im się tego uniknąć. Trochę ultra już przeżyłem i dotychczas tylko w jednych zawodach niekomercyjnych - pradziadzie uczestniczyłem, a za dwa tygodnie wracam na południe i przeżyje drugie. Ale to zostawmy. Ja mam to, że korporacyjne coraz mniejsze już niestety "szczęście" mogę na prawdziwe ultraszczęście przekuwać. W ich przypadku niejeden jednak może pozazdrościć, że udaje im się to ultra szczęście z komercją pogodzić i to widać choćby po współczynniku liczba butów pewnej angielskiej marki na liczbę startujących. Chudy organizacyjnie skoro już czeskie klimaty przywołujemy, qalitno a perfektno i rządzą choćby takie drobnostki jak ta, że można naprawdę dobry posiłek regeneracyjny na mecie zrobić, że w pakiecie można naprawdę poprawny gadżet ( a nie znowu tysięczną do kolekcji koszulkę) w postaci flasków dać ( notabene mocno się obśmiać przy tym można bo ćwiartka plus ćwiartka to nie pół litra tylko 0,7). Można? Można - można taki gadżet dać i ultraszczęście z komercją pogodzić, bo przy okazji zarobić bo ktoś pewnie zdecyduje się plecak dokupić, a nawet taki Inżynier nieodporny na działania marketingowe da się do produktu który na pewno ma lepszą nakrętkę od konkurencyjnej firmy na "S" -przekonać i w konsekwencji wcześniej czy później na produkt pewnej angielskiej marki się zdecyduje.
Skoro tyle czasu w tej mgle i tyle przemyśleń i przy organizacji jesteśmy, jeszcze jedno - dużo na obozie, jeśli chodzi o ultra teorię skorzystałem i są między innymi takie rzeczy, takie drobne szczegóły, które jednak załatwią mi kilka minut być może i przyjemnie było te rzeczy sobie przetestować. W swoich ultrapochodach dzięki nim o kilka minut od limitu mam nadzieję się oddalę i za to ogromny plus.
I jeszcze o tych medalach. Medali nie dają i tu się zgadzam. Nie nagradzają w kategoriach i tu się nie zgadzam. Nie zgadzam się z tymi, którzy wywyższają się a tak naprawdę są w drugiej, trzeciej a może czwartej dziesiątce w stadzie. Według mnie należy się im szacunek, ale trochę tego szacunku należy się i tym którzy są i w drugiej i w trzeciej i czwartej setce. A mistrz? W męskim stadzie na dzień dzisiejszy jest tylko jeden mistrz, który zresztą pojawił się w okolicach Raczy, ale biegł w drugą stronę. Do czego zmierzam - to czego mi najbardziej brakuje - nie ma w kraju cyklu długich zawodów, nie ma walki o generalkę, nie ma liczenia tych punktów, tej ciągłej walki przez cały rok. Jeśli przy najlepszych amatorach jesteśmy, tak jak widzę są zawody, wszyscy walczą ale właściwie tylko o podium a później długo nic - jak dobrze byłoby wyłonić w ciągu całego roku najlepszego ultra amatora i jak dobrze byłoby tym z kolejnych setek w stadzie dać możliwość powalczyć sobie o generalkę. I może wreszcie odszukałbym natchnienie, choćby przykładowo w walce z Piotrkiem jeśli przegrałbym na chudym będąc po lavaredo ale i wiedząc że źle mi idzie na błocie i w chmurach ale z drugiej strony może bym go obiegł gdy był po trophy i ultra rzeźniku a ten wyścig na którym bym go obiegł byłby w upale i słońcu i brakuje tego że w poniedziałek rano zasiadło by się w korporacji przd kompem i zamiast jakiś pierdoletów zaczęłoby się analizować generalkę a pod koniec sezonu można by usiąść z kufelkiem i podyskutować z kolegami kto kogo objechał i obiegł, ucieszyć się jeśli udałoby się wszystkich pokonać a jeśli by się przegrało zaplanować już co zrobić w kolejnym sezonie. Niestety, to se ne vrati. Czegoś brakuje jednak w tym ultra i mocną nostalgię w tych ultra deszczowo - mgielnych klimatach dało się złapać. Nie dziwota – zaliczone ultra nr 13.
14. Tatranska Selma Zdziar 20.08.2016
W 14 sezonie amatorszczyzny odczarowuje Tatry. Najpierw, w czerwcu zakopiański weekend biegowy. Tym razem wróciłem na słowacką stronę, tę częściej dotychczas w moim życiu niesportowym odwiedzaną a były przecież takie czasy gdzie lądowałem tam każdego roku przez 6 lat. I tak wróciły wspomnienia a najbardziej podczas dojazdu autokarem na start, gdy jechaliśmy przez łomnicę, gdy przyszło wspomnienie czasów, gdy zsiadało się z rowerów z sakwami na dworcu PKS, albo gdy wysiadało się z autobusu na tym samym dworcu, gdy drzwi się otwierały i od razu na wprost były drugie drzwi a nad drzwiami był napis vyćap. Tego już nie ma. Teraz są za to 53 km spaceru po tatrzańskich kamiennych ogrodach - wiadomo, że ciężko, ale w momencie zimowej rejestracji, wiedziałem też po swoich dotychczasowych międzyczasach, że mam szansę na styk. I są jeszcze inne przyczyny startu - to właściwie czecho-słowackie coś, ten ich luz, ten stosunek do ścigania bez tej napiny i ten najmniejszy stopień komercjalizacji. Jest wielu polskich organizatorów - faworytów w moim ultra, i te najlepsze dla mnie wyścigi organizowane przez pasjonatów dla pasjonatów - ale to nie to, co u południowych sąsiadów - tutaj 34 euraski za wspaniałą trasę po narodowym parku, bufety, zabezpieczenie horskiej służby, dwa noclegi w szkole, techniczną koszulkę, obiad w knajpie, 40 minutową podróż autokarem na start. Już pierwsze wejście do rejestracji, podpite towarzystwo i pytanie nie o imię i nazwisko a o to czy napije się beherowki czy rumu wprowadziły człowieka w ten specyficzny nastrój. I ten luz, ale i z drugiej strony i ta dyscyplina, bo na sali w szkole nikt nie zorganizuje przymusowego budzenia, nikt nie wejdzie w brudnych butach do szkoły, nikt co już później było widoczne na trasie nie wyrzuci śmieci po żelach.
I ta afterka - nowe słówko od after party i ta złość, że wypiłem tylko dwa piwa, bo trzeba było rano wracać i choćby nawet to piwo nie typowy polski kiler powyżej 5procent alkoholu, obojętnie z jakiej firmy smakujący tak samo, ale ten kozel leciutki w sam raz nie na naprucie a na uzupełnienie zestawu witamin b. Zdecydowanie tak ! To pewne - każdej zimy kalendarz czeskich i słowackich ultra będzie przeglądany i coś w przyszłości przebiegniemy, a szczególnie słowackiego, choćby dlatego, że widać tę ich większą dla Polaków życzliwość.
Na 52 kilometrach i 3,1 tyś przewyższeń nie trzeba było żadnych oznaczeń trasy. Ćesta cały czas biegnie czerwonym szlakiem, przecinając pasmo słowackiej części tatr. Pierwsze dziesięć kilometrów rozbiegowe, ale też piknie, po singlu, na rozgrzewkę później już strbskie pleso, jezioro i pierwszy widok majestatycznych gór, później krótki odcinek gdzie duży tłok niedzielnych turystów (chociaż żadnego w klapkach i japonkach nie zlokalizowałem), a później już (za wyjątkiem okolic kolejki na Łomnicę) tylko nieliczni, najbardziej wytrawni turyści i magia Tatr. I te kamienie, kamienie, kamienie, kilometry kamiennych ogrodów czasami łatwych czasami kanciastych i czasami też niebezpiecznie ruchomych. Niestety na główny jesieny start do którego się przygotowuje nie wpuszczają z kijkami dlatego trenuje bez kijków i tutaj dużo traciłem na wchodzeniu, ale dałem radę. Po lavaredo nigdy już nie zapomnę chyba o nawadnianiu a tych okolic 2 tysięcy m n.p.m. było dużo i te okolice też przeżyłem. Z perspektywy największym zaskoczeniem in minus stały się zbiegi. Dlaczego normalnie rzucam się w dół a tutaj nie dawało rady. Czy to przez te luźne kamienie czy ten majestat gór czy się ich boję czy obawiam się, że jeszcze za wcześnie, że dopuściły mnie na granie dopiero niedawno i nie ma co ryzykować. I do zapamiętania te dwa zbiegi,pierwszy najtrudniejszy technicznie ten z Wielkej Świstówki, ale coś czułem że chyba za wcześnie jeszcze na płacz bo będzie jeszcze gorzej. I to gorzej pojawiło się na końcu. Może nie było by tak trudne technicznie gdyby nie ten rodzaj skał. Podobno wapienne i teraz wiem już co to znaczy bo momentami było jak po lodzie. Ale jeszcze wcześniej było pięknie, przejrzystość była duża i cały czas były piękne widoki, ale ten naj naj był z Szerokiego siodła i nawet nie ma co się dziwić kozicom, że kibicowały pratekarom znaczy się zawodnikom na trasie właśnie tam.
Wreszcie ten koniec, szaleńcza walka z limitem i to ile sił jeszcze zostało by biec bo nie dało ich się wykorzystać wcześniej bo biegania było mało. Tak - bestia jest zdecydowanie najtrudniejszą techniczną trasą jaką „przebiegłem” i trafia do galerii tych najpiękniejszych tegorocznych wyścigowych startów. Do zapamiętania jeszcze ten finisz i owacja Słowaków na mecie, przytrafiło mi się, że akurat mieli tombolę i ta świadomość jaką walkę z limitem stoczyłem.
Marduła pokazał, że stać mnie na uczestnictwo w polskiej elicie skyrunningowej, selma pokazała że stać mnie na przedostatnie miejsce w słowackiej elicie skyrunningowej, ale porównując te dwa starty trzeba powiedzieć że na mardule tylko mi się wydawało a dopiero teraz po selmie mogę powiedzieć że straciłem to skyrunningowe dziewictwo. Ale po tych dwóch wyścigach a właściwie trzech (bo dotyczy to też Lavaredo) trzeba powtórzyć sky running rządzi! I nawet na totalnie deszczowy sezon właśnie w tych trzech startach słońce zaświeciło co za dodatkowy znak należy uznać. W takich właśnie okolicznościach chciałbym się ścigać, ale z drugiej strony jak jest mi trudno do tego rodzaju ścigania się przygotować. Mogę poćwiczyć siłę biegową na wiadukcie, mogę poćwiczyć podchodzenie na schodach ale do prawdziwych skalnych ogrodów, które ciągną się kilometrami przygotować na sucho się nie mogę, na to nie mam szans. Dlatego chociaż trochę tych treningów w przyszłości i parę wizyt w Tatrach w roku trzeba będzie zrobić.
Wydolnościowo, nie chce mi się już ścigać, ale i marduła i selma wskazują na co mnie jeszcze stać. Odbiłem się od dołka formy, w którym znalazłem się po lavaredo, ale najwyższej formy jeszcze nie ma. Na selmie pierwsze 5,5 godzin do najważniejszego limitu ustanowionego w środku wyścigu, po którym nie wpuszczali dalej, było tempo moco przekraczające inzynbiker speed, później było gorzej, może wydolnościowo, ale chyba bardziej technicznie. Nie potrafię jeszcze po kamiennym ogrodzie jak kozica skakać, jakim jeszcze jestem cieniasem, jaką lekcje pokory otrzymałem, ale też jaką odebrałem lekcję techniki i jak się też podbudowałem psychicznie znajdując odpowiedz, w którym już miejscu się znalazłem. Przyjemnie się pościgać, ale w moim ultra to droga jest celem i jaka ultra droga jest piękna i ile piękna jest w świecie gór. I na to piękno też będę zwracał uwagę.
Jeśli chodzi o wynik, bardzo ciekawy czas mi wyszedł (przy 11,5 godz limitu) - 11 godzin 30 minut 30 sekund. Po wielu dyskusjach org nie umieścił mnie w wynikach i faktycznie wiem, że na niektórych zawodach byłaby DSQ, choćby na takim iron manie a na innych np. na siedmiu dolinach byłoby zaliczone. Ale jeśli nawet wyszło te 30 kilka sekund więcej niż limit to nie gra roli, bo moje ultra jest inne i tym razem koniec był mój i stoczyłem piękną walkę o limit, ale wcześniej choćby na plesie wypiłem przecież browara (niestety z wiadomych względów bezalkoholowego) z horską służbą dyskutując o „kulturze” zakopiańskiej, a na całej trasie nie raz spojrzałem dokoła i dla tych paru minut z tatrzańską bestią przed ekranem w długi jesienny wieczór było warto.
15. Ultra trail Mt Fuji 24.09.2016
Są starty szczególne i na pewno należy do nich pierwsze 100 mil. W tym roku w dzienniczku treningowym główny cel brzmiał dumnie - ukończyć Ultra Trail Mt Fuji - Azjatyckiego odpowiednika UTMB. Dlaczego Japonia? 10 lat popierania japońskiego kapitału a może bardziej wyciskania soków z japońskiej cytrynki a raczej wiśni, odpowiednia ilość punktów kwalifikacyjnych - odpowiedź jest prosta.
Cel spełniony, ale okazało się, że sposób jego sformułowania okazał się mało ambitny, bo UTMF ad 2016 zamiast 167 liczył 43 kilometry. Wszystko przez 4 tygodnie opadów poprzedzające wyścig i szalejący tajfun. Tym samym przeżywam drugi obok Salzkammerguta największy zawód w kilkunastoletniej karierze amatorszczyzny sportowej. Kilka lat temu to właśnie śnieg na Salzkammergucie, do którego też przygotowywałem się cały sezon, wpłynął na postanowienie, że nigdy więcej w żadnym sezonie nie nastawie się na jeden wyścig. Jak jednak inaczej postąpić przy pierwszych 100 milach. Cały sezon był podporządkowany stopniowemu zdobywaniu formy i forma chyba przyszła, porównując się ze znajomymi w stadzie. Widać, że inzynbikerspeed (w normalnych warunkach) wróżył czas w okolicach 42 godzin. A czy psychika dorównałaby fizyce niestety już się nie dowiem. Wiem jednak, że w życiu do żadnego innego wyścigu nie byłem tak dobrze przygotowany psychicznie.
Pół roku temu święta góra pojawiła się już nad biurkiem spoglądając ze swych śnieżnych szczytów. Parafrazując UTMF był siłą wejścia na drogę, którą wskazuje rozum, która karze umrzeć gdy trzeba umrzeć, jakże pożałowania jest godne zejść z tej drogi i nie podążać ją dalej. Ile jeszcze było tych cytatów?
Pomimo, że nie udało się pierwszej stówki w milach zaliczyć, to na szczęście bardzo przyjemny kolejny dystans ultramaratoński udało się przebiec w jakże innych okolicznościach i to nie tylko przyrody, ale przede wszystkim szeroko rozumianej kultury.
Ale od okoliczności przyrody zacznijmy. Góry stożkowe, większe nachylenia, strome wysokie schody, w sumie to przyjemne, bo nieklejące się japońskie błoto, ale były też te niespotykane u nas błotne pola ryżowe gdzie błoto było po łydki, były i odcinki łatwe były trudniejsze, było trochę skał, ale trasa była bardziej poprowadzona po terenach przypominających te mniej kamieniste Beskidy a nie Tatry, także przyjemnie, ale bez rewelacji. Mt Fuji święta góra, symbol dla Japończyków dla gajdzina główna atrakcja niestety ani razu nie odsłoniła swych widoków.
Org mógł zawody odwołać całkowicie, ale puścił po krótszej trasie i chyba podjął decyzję optymalną, również z punktu widzenia zawodników, bo można się było przekonać, ze szans na dotarcie do mety w takich warunkach nie było. W sumie mieliśmy szczęście - dzień później startował krótszy dystans 70 km i tam ze względu na opady po prostu przerwano wyścig w trakcie.
Na szczęście wyjazd do Nipponu miał też aspekty turystyczne i tutaj wszystko zostało zaliczone a dzięki dodatkowym siłom, udało się przeżyć nawet więcej. I tak jak Japonia jest specyficznym krajem tak samo specyficzne są pewne aspekty ścigania w Japonii i dobrze było to wszystko poznać.
Zacznijmy od największego stresu z jedynką. Kiedyś czytałem sobie na temat 10 cech, po których poznać ultrasa. Była taka jedna, że gdy ultras zatrzymuje się na parkingu w celu jedynki korzysta z dobrodziejstw natury a nie z toalety. Autor chyba nigdy nie był w Japonii. Tam już w regulaminie w wyposażeniu dodatkowym widniał punkt disposable toilets i okazało się, że trzeba mieć ze sobą torebki foliowe, nie można oddawać potrzeb na trasie a dopiero na punktach kontrolnych wyrzucać zużyte torebki. I jaki był stres, kiedy trzeba było jednak ten regulamin łamać, najpierw gasiłem lampkę a później starałem się gdzieś niknąć w mroku a jaki był już stres, kiedy miałem zabłocone ręce, nie można było zejść z trasy, nie było gdzie się umyć a się chciało.
I te wszystkie inne zakazy: zatrzymywania, odpoczywania na trasie, wyprzedzania, zbaczania ze szlaku (to było wręcz niesamowite, bo gdy u nas jest gdzieś przykładowo kałuża omija się ją z boku - tam, ponieważ jest nakaz poruszania po ścieżce idzie się na wprost przez wodę) te nakazy ciszy, te wszystkie dzwonki i inne gadżety, te przebrania wśród kibiców, to banzai, te trzy numery startowe, ten powszechny brak znajomości angielskiego, ten fakt, że o tym że skrócili trasę dowiedziałem się 5 minut przed startem i to, że to i tak wielkie szczęście bo niektórzy poznali prawdę dopiero na trasie, te tysiące świecących słupków na jezdni, to pyszne i zdrowe jedzonko i sake na bufetach, te ukłony i te wyreżyserowane oklaski wśród kibiców i na bufetach i te kilkanaście stron wydrukowanych map w plecaku zgodnie z regulaminem pomimo tego, że na każdym zakręcie stoją co najmniej 2 osoby i te typowe dla Japonii przerosty zatrudnienia bo osób z obsługi było pewnie kilka razy więcej niż startujących, te automaty z napojami i batonami przy drodze i ten chyba najbardziej klimatyczny moment wyścigu dźwięk saksofonów w środku nocy ale przede wszystkim ci grzeczni skupieni, pogodzeni ze swym losem zawodnicy, te poruszające się jak po sznurku, w rytm nakazów i zakazów, w rytmie płynącej według wschodniej filozofii rzeki ultrapostacie, ten porządek, to zero indywidualizmu dla takiego indywidualisty jak ja.
Porównując z innymi, ultra zawody ukończyłem chyba z najgorszym współczynnikiem czasu do zwycięzcy. 40 minut w korkach na początku oraz świadomość, że nie ma gdzie wracać bo na mecie nie ma noclegu a i chyba przede wszystkim też to że i ja się poddałem, dostosowałem i zacząłem płynąć z prądem wpłynęła na jeszcze mniejszą prędkość.
Mt fuji miał być inny niż wszystkie i taki właśnie był. Dobrze było to wszystko zobaczyć i przeżyć, a teraz zostaje tylko nadzieja, że nie będzie tak jak po salzie, po którym coś pękło, coś się skończyło. Miejmy nadzieję, że tutaj będzie inaczej, bo coś najlepszego przecież w sumie jeszcze się nie zaczęło. A czy przeżyje się to najlepsze jeszcze kiedyś w okolicach Mt fuji?. Jakoś tak nie mogę odpowiedzieć na to pytanie czy chce tam wrócić. UTMF miał być też przecież swoistym podsumowaniem japońskiego etapu życia, ale z różnych innych pozasportowych względów nic się jeszcze nie podsumowało.
Reasumując, zgodnie ze wschodnimi klimatami, wierząc w przeznaczenie, w poczuciu stoickiego spokoju w obliczu ścierwa, które mnie spotkało kolejną prawdę już niezgodną z filozofią wschodu trzeba przyjąć, że w przyszłości należy przeznaczeniu pomóc i do najważniejszego startu w sezonie plan awaryjny stworzyć.
Na długie jesienne wieczory inzynBiker production uvadi
UTMF film.
15. Ultralemkowyna 22.10.2016
Bardzo poważny kryzys wartości złapałem po ostatnim starcie. Kryzys wartości, przemęczenie sezonem, zero treningu, zarobienie, imprezy – wszystko to wpłynęło na to, że realnie jeszcze przed startem rozważałem możliwość zejścia z trasy. Niespodziewanie, zaraz po starcie uczciwe tempo dało się zapodać i całkiem nieźle napierać. Wszystko pewnie przez trasę. Mimo tego, że straszliwie padało przed i w trakcie, Beskid niski odsłonił nowy nieznany jeszcze dla mnie rodzaj błota. Przez to, że nasiąknięty wodą tak jakoś bardzo dobrą nieklejącą nawierzchnię do biegania utworzył, biegło się wspaniale, układy się nie obciążały, bo było miękko a że trasa cały czas pięknymi singlami wiodła to i napierać mocniej się chciało choćby przez tę piękną aleję na górze, te mgielne klimaty, te błotne zjeżdżalnie.
Trasę 70tki od 25 kilometra miałem wcześniej zaliczoną na rowerze, te pierwsze 25 km eksplorowałem w pewnej części po raz pierwszy i to największe odkrycie tych zawodów. I tak sobie biegłem i biegłem, ale sił niestety tylko na te 25 kilometrów starczyło. Później zaczął się kryzys, który wiadomo, że przychodzi, ale wiadomo też, że wcześniej czy później też odchodzi. Ten nie odszedł po dalszych 15 kilometrach a gdy nie przeszedł też po kilku kubkach zupy dyniowej na bufecie, wiadomo było, że nic się już nie zrobi. Tym samym zaliczam kolejny dnf, ale znowu zgodnie z tradycją w świetnych nastrojach, bo w ultra dnfy smakują inaczej. Szkoda, że nie udało się po tych wszystkich rowerowych eksploracjach, po raz pierwszy pasma Bukowicy przebiec, ale może będzie jeszcze kiedyś okazja.
Organizacyjnie, w zeszłym roku wyścig został w moim prywatnym rankingu uznany za best of the best. Kto się pomoczy kilkanaście godzin w błocie, od czasu do czasu łapiąc te pozytywne klimaty na bufetach, i zaliczając te rozmowy na trasie, później posiedzi w wielkim ultra namiocie na mecie, poczuje tę atmosferę przy naprawdę takiej ciężkiej logistyce tylu miejscach rozgrywania zawodów, takiej liczbie osób startujących przy takiej bazie turystycznej to rewelacja. I tak łemkowynę w dalszym ciągu uznaje za najlepszą ultra organizacje, ale tak po ludzku malutki minusik jej przyznaję, jako ofiara tej konieczności zapanowania nad potrzebami 1700 startujących. Po skróceniu trasy na utmf wysłałem maila z prośbą o zakwalifikowanie na trasę150, oczywiście rozważoną negatywnie. Z perspektywy widać, że opatrzność czuwała, że wypracowana przez 9 miesięcy forma została „zmarnowana” na zwiedzanie, a po niej przyszedł dół i wszystko, na co mnie teraz stać to 30 kilometrów.
Kończymy sezon – pierwszy w życiu poświęcony tylko ultra, 550 km wyścigowych zrobionych, także nieźle. Widać już z perspektywy tylu startów, że pewnych rzeczy się nie przeskoczy i wszystko to trzeba będzie sobie przemyśleć planując kolejny sezon. Jedno jest pewne. W kalendarzu na pewno znajdzie się ultrałemkowyna, ale jeśli w środku sezonu nie będzie przerwy od ścigania, to na koniec tylko łemkomaraton. A jeśli zdecyduje się na 150, a wcześniej czy później zdecyduje się na pewno, to na 100% będzie to musiało być poprzedzone jakąś przerwą od treningów w lecie. Niestety lata lecą i widać, że już nie da się tak jak kiedyś.
W straszny dół wpadłem po utmf i nic lepszego niż łemkowyna chyba mi się nie mogło przytrafić, aby choć trochę z tego dołka się wygrzebać. Czas trochę ochłonąć, dużo planów ambitnych na przyszły rok już jest i czas poczekać na wyniki losowań czy zrealizują się plany kolejne. Kończymy (pierwsze skojarzenie jak nigdy mocno deszczowy i błotny) sezon z mocnym niedosytem, że pomimo chęci podjęcia walki ze 100 milami, z przyczyn niezależnych nie udało się zrealizować głównego celu, w ultra poruszaniu się dotarliśmy do 120 km, realizując cel nr, 2 ale ultra doświadczeń zdobyte mnóstwo. Doświadczenia zaprocentują w przyszłości a teraz ważne jest to, że sezon skończyłem bez kontuzji a przede wszystkim ze wszystkimi paznokciami, w dobrych nastrojach, zgodnie z obraną na ten etap amatorszczyzny drogą i filozofią, że to trening jest dla mnie nie ja dla niego, że nie biega się dużo a biega się, bo się lubi biegać, że się w dalszym ciągu roweruje. I z jeszcze jedną prawdą - najważniejszą objawianą po tym sezonie - że prawdopodobnie moja ultra droga bardziej polega nie na bieganiu a podchodzeniu i zbieganiu i to właśnie marduła i lavaredo ale przede wszystkim tatranska selma, pomimo przybycia minutę poza limitem wygrywają tegoroczny ranking best of the best.
inżynBiKer
wjedź do strony głównej