XXI Puchar Bielan 18.01.2015 22,47
Kolejny sezon rozpoczęty. Już chyba tradycyjnie zaczynam 5tką w pucharze Bielan. Tradycyjnie też piątka jest startem kontrolnym, żeby zobaczyć jak wyglądają przygotowania do sezonu. I skoro znowu zapodała się życióweczka należy się cieszyć, bo przygotowania wypadają nieźle . Tym razem udało się urwać12 sekund. Przyjemnie tak w każdym starcie życióweczkę zapodawać ale na takim poziomie wyniku na pewno nie jest to, to o co chodzi dlatego prawdopodobnie była to piątka po rekord po raz ostatni lub przedostatni. Może jeszcze w przyszłym roku na wiosnę przygotuje się do sekwencji 5-10-21-42 ale pomału zbliżamy się do końca pewnego etapu w amatorszczyźnie, w której drogę odnalazłem 13 lat temu.
Plany biegowe oczywiście są, oj są, ale pomału wraca obowiązujące kiedyś hasło „asfalt jest rakotwórczy”. Wracam w góry. Odkurzam też drugie hasło wpuszczają na giga jedziemy ale to już inna historia. Im dłużej i trudniej tym lepiej, idziemy na ilość kilometrów, przechodzonych i przebiegniętych w górach. Aha i jeszcze na pewno przejeżdżonych na bajku bo tego w zeszłym roku zabrakło najbardziej.
Trzynasty rok startów rozpoczęty, czas podsumowań. I to najważniejsze, w tym sezonie jeszcze żyje w swej amatorszczyźnie, jeszcze chce, jeszcze mogę sobie postawić jakieś cele. Ale to czas aby przystanąć i się zastanowić. Trzynaście lat temu na pierwszym wyścigu spotkałem się z Tow. Rybką i w życiu bym nie pomyślał że po 13 latach znowu go spotkam w pierwszym wyścigu w sezonie, ale tym razem będzie mi sędziował na zawodach. Nie pokazał po znajomości skrótu, ale mimo że sam jeszcze przecież startuje to czas przemijania i zastanawiania co z innymi nastał. Kto wie może jakieś inne drogi trzeba przemyśleć może działacz sportowy, sędzia, opiekun młodzieży ale chyba najbardziej trener. Tyle błędów treningowych w życiu się popełniło, że byłoby co przekazać potomnym. Było dużo błędów, ale nie popełniłem najważniejszego psychologicznego i pomimo tylu lat jeszcze mi się chce, jeszcze mogę sobie postawić jakieś cele. Gdzie jesteście bracia umiłowani w mtb - 80% już się nie ściga, a 20% nie ma się gdzie ścigać – co za czasy.
A wracając do startu normalnie napisałbym pewnie coś o dobrej pogodzie, o krętej trasie, o taktyce i dlaczego 4.12 w pierwszej minucie biegłem a później było gorzej i że gdybym 4.30 na początku zaczął to czas byłby o 4 sekundy lepszy ale co to mnie teraz obchodzi a może zacznie mnie obchodzić jeszcze tylko raz w życiu w kolejnej edycji Pucharu Bielan ad 2016.
XXII (6) Półmaraton Warszawski 29.03.2015 1,46,17
Chyba jeszcze nigdy po wybiegnięciu życiówki nie targały mną tak mieszane uczucia. Trochę nostalgii, bo kto wie czy półmaratonowa życiówka nie wybiła po raz ostatni. Trochę niedosytu, że tylko pół minuty lepiej i trochę związanego z tym wkurzenia, że już nie będzie więcej szans na poprawę.
Po starcie przychodzą porównania z ubiegłym rokiem i świadomość w którym miejscu biegania się znalazłem – w Krakowie rok temu byłem w szczycie formy. I jeśli teraz na dołku i na zmęczeniu po powrocie z katowania na wysokości udaje mi się osiągnąć tamten wynik to jest to. Bo jest moc, jest dyspozycja, kilometraż treningowy bez kontuzji został zwiększony o 50-60%, istnieje ogólne poczucie dobrze wykonanej roboty treningowej, generalnie biegniemy do przodu.
Dwa pozostałe do głównego maratonowego celu tygodnie już spokojnie na wypoczynek trzeba poświęcić i dopiero za dwa tygodnie po owocach czynów trzeba będzie się osądzać, chociaż nie ma co ukrywać że to co jest teraz i będzie za dwa tygodnie mimo jakiś tam szans na życiówkę stanowi tylko wstęp do tego co przez najbliższe lata zdecydowałem się robić a więc zabawy w ultratrail.
A wracając do biegu strasznie wąsko było na trasie i w takiej konfiguracji zawody są nie dla mnie - asfalt jest rakotwórczy i duszę się strasznie na takich masówkach.
Niby drobna różnica z ubiegłym rokiem, ale dla mnie znacząca. Na szczęście znalazłem się we właściwym sektorze także przynajmniej dało się biec swoje. Powoli kończymy z życiówkami, choć może jeszcze na przyszłą wiosnę stanę do boju, ale to już popłuczyny będą i czas ogłosić już rozpoczęcie etapu półmaratonowej i maratonowej turystyki oraz półmaratonowego i maratonowego treningu przed ultratrailową zabawą.
A wracając do zawodów, jubileuszowa 10 edycja potwierdziła istnienie imprezy organizacyjnie na poziomie mocno wysokim, ale jako wspomnienie oprócz tej życiówki obowiązującej być może na całe życie pozostaną tylko dwie inne rzeczy:
Coś smutnego - że zostałem po raz pierwszy potężnie obiegnięty przez kolegę Strzałę, co niewątpliwie na gorsze samopoczucie pobiegowe i mieszane uczucia wpłynęło;
I coś wesołego - nie jakaś tam jedna maratonowa połówka a kilka oryginalnych połówek przy rivierze i grupa studentów zapraszających na jedną z połówek po zawodach. Piwo wóda polibuda!
XXIII(9) Wiedeń 6.04.2014 4,24,43
Wiele porażek poniosłem, raz większych raz mniejszych ale ta jest szczególna. Nie tak miało być. Wymarzony 42km walc nad pięknym modrym Dunajem stanowiący zakończenie maratonowego etapu życiówek skończył się jednym z najgorszych występów w karierze.
Coś nie mam szczęścia do tej Austrii. Od razu przywołuje wspomnienia Salzkammergut 200 i to jak musiałem zejść z trasy przez śnieg. To właśnie ten wyścig spowodował, że postanowiłem już nigdy nie nastawiać się tylko na jedne zawody. Teraz jest trochę inaczej bo mimo, że biorąc pod uwagę tegoroczne cele padł trzeci z celów A od góry a wciąż są jeszcze trzy inne główne przede mną, to żal ogromny bo choć maraton był częścią przygotowań do ultra to jakby nie patrzeć jemu poświęciłem cztery ostatnie treningowe miesiące.
Po raz pierwszy zwiększony słusznie kilometraż i przebiegnięty tysiąc km, sprawdzony trener, 2 tygodnie zamknięcia na wysokości 2400 i życia jak typowy a i topowy sportowiec, treningowe zawieszenie dwóch pozostałych tri dyscyplin, jeszcze lepsza dieta,…, rezygnacja ze świątecznego sernika.
Miały być te wszystkie poświęcenia (złe słowo oczywiście - powinno być przyjemności), później 3 tygodnie taperingu i wystrzał - przytup w postaci ostatniej maratońskiej życiówki w okolicach 3:45.
Dziwnie się czuje. To, że nie byłem w szczycie wiedziałem już na starcie ale nie mogłem przypuszczać że nie dość że nie ma szczytu pojawił się jeszcze dół i uleciała nawet normalna dyspozycja. Po pierwszych 3 kilometrach już było czuć że coś jest nie tak z inzynieromachiną ale jeszcze czekałem, po dziesięciu nie wszedłem w swój rytm a po 20 czułem się już fatalnie, w dodatku na maksymalnych startowych tętnach. I to nie to że zacząłem zbyt szybko. Gdyby tak było padł bym w okolicach 30 km. Można biec 30 km w szybszym tempie i paść ale tutaj już po 20tu gdy widać, że nie ma formy nic się nie zrobi.
Zawsze w takich chwilach każdy stara się szukać przyczyn. Po 13 latach startów i związanych z tym doświadczeniach nie znajduje nic. Bo wszystko poza formą zagrało - trening ułożył się prawie zgodnie z planem, zadziałała cała logistyka przygotowań przedstartowych.. Zwalimy trochę na pogodę na 18-20 stopni , słońce i wiatr ale to tylko trochę czas najlepszego na półmaratonie był słaby - 2:07 i to też coś znaczy.
Od 13 lat od kiedy sam zacząłem startować przekonuje się jak piękny jest sport i jak cudowne być potrafi jego uprawianie. Czasami też przekonuje się jak sport potrafi być okrutny i niesprawiedliwy. Ilu jest sportowców którzy nie trafiali z formą a trafić musieli bo mają przykładowo raz na 4 lata igrzyska. I mam też na bieżąco przykład z podwórka i to wiedeńskiego, klęskę ulubionego naszego maratończyka MG, który właśnie nie ukończył Wiednia, a moje poświęcenia w porównaniu z jego to pestka.
A dlaczego o tych sportowcach wspominam. Po raz pierwszy w życiu przez dwa tygodnie żyłem sobie jak sportowiec na wysokogórskim obozie. I chociaż widać, że w moim przypadku nie wypalił treningowo, przeżyłem swoje i cieszę się, że znowu było coś nowego, znowu udało mi się poznać coś jeszcze w swojej amatorszczyźnie i nic nie robić tylko trenować i odpoczywać. Nie wyszło ok. świat się nie zawali. A sportowiec jakiś kajakarz weźmy na przykład, który przygotowuje się dwa lata do olimpiady i nie wypali z forma nie dostanie 1800 stypendium i nie będzie miał z czego żyć. I to jest przykre. Uświadamiając sobie takie rzeczy jak zmieniło mi się podejście do kibicowania i jaki szacunek mam do tego kajakarza w porównaniu choćby z rozwydrzonym imprezującym kopaczem dobrze opłacanym tylko dlatego, że miliony tłuściochów lubią sobie usiąść przed telewizorem i obejrzeć mecz.
A skoro jeszcze o tym odpoczynku obozowym i wolnego czasu i nowych przemyśleń to jeszcze inny obraz się przywoływał. Cudownie leżeć na basenie w słoneczku i odpoczywać między jednym a drugim treningiem. Jest bosko i tak jakoś mało tego było w ostatnich latach. Czas jednak przemija, wyniki coraz gorsze, wiek już taki że organizm domaga się tego więcej. Fajnie jest odpoczywać na basenie poprzebywać wśród sportowców i pseudosportowców i nie rozmawiać o niczym innym niż prędkościach treningowych i innych duperelach. Byłem przeżyłem i ok. Przeżyłem gorycz porażki ale przeżyłem. Pomartwiłem się kilka pomaratonowych godzin a gdy następnego ranka wyszedłem pobiegać nad pięknym modrym Dunajem od razu mi przeszło bo nie o wyniku myślę przede wszystkim gdy mówię o bieganiu a o bieganiu przede wszystkim, chociaż jest to w pewnym stopniu wynikiem tego że o wyniku ze względów psychiczno - fizjologicznych myśleć nie mogę. I w tym miejscu jestem w swoim bieganiu i to też jedna z przyczyn, oczywiście nie najważniejsza dlaczego wybrałem ultra.
I jeszcze jedno. Fajnie było leżeć w słoneczku i rozmyślać na basenie po skończonym treningu. Ale czy jeszcze nie fajniej byłoby się w innym miejscu znaleźć na jakieś górskiej polanie z pięknym widokiem choćby. Czy taki basen może się równać z przygotowaniami do mtb gdzie przykładowo brałem kilkukilogramowy plecak i przez tydzień przejeżdżałem trasę transcarpatii na rowerze. A teraz co, epic wisi na haku, w każdej chwili mogę to powtórzyć , ale jest różnica i to na wielki plus - mogę to zrobić z dodatkowym przytupem -bo mam dodatkową opcje - zatrzymać się choćby w Kościelisku i ruszyć na 3 dni i pobiegać po tatrzańskich graniach.
Wynik poszedł w świat ale tablica z wynikami nie powie jeszcze jednego - tylko ja wiem w którym miejscu biegania jestem , jaki krok do przodu zrobiłem i wcześniej czy później to zaowocuje, a że nie w maratonie cóż przeżyję na poziomie na który mnie stać nie ma czego żałować bo by było może 345 352 ale co to za cel. Zamiast życiówki zrobił się trening - trzeba się cieszyć za 6 tygodni następny cel A, w przygotowaniach do ultra taki trening na zmęczeniu po mocnym półmaratonie 21km jaki zrobiłem jest w sam raz. A decyzję o zwolnieniu tempa słuszna i nie ma typowego zmęczenia mara tonowego a tylko zmęczenie po ciężkim przełamującym treningu i można iść dalej.
A co sobie jeszcze przywoływałem i o czym myślałem. Kończy się podetap maratonowy. Podetap bo maratony były przystawką do projektu ironman. I były cele maratonowe, ale nie ukrywajmy tylko popłuczyny celów w stosunku do tego co było w mtb, gdyż etap maratonowy był tylko popłuczynami w stosunku do etapu transowego . Człowiek potrzebuje zmian, choćby na gorsze i takie zmiany były. Kończy się etap maratonowy w bieganiu, nadchodzi ultra i zobaczymy co znajdę na ultra ścieżce.
A skoro czas podsumowań nastał to jest jeszcze jedna sprawa. To co mi dał sport w aspekcie socjologicznym. Od pierwszego startu w bydzi, od łezki w oku na widok 400 takich jak ja na moście w Fordonie (a czasy były takie że gdy wychodził człowiek na rower to przez cały dzień spotykał może jednego cyklistę), później czasy towarzystwa cyklistów Pruszków, etapówki, velmary, ścierwobank team, wszyscy bracia umiłowani w mtb, obozy biegowe. I to czego nie udało mi się znaleźć w tri.
Co przyniesie sezon - zobaczymy, nie do końca się odcinam od mtb pępowiny. Ze względu na to że najlepszy jest aspekt treningowy, nie do końca odcinam się od tri , będzie trochę tri startów będzie mtb ale wszystko Just for fun i tu kicha i czuje niepokój. Jak dużo osób się rozwinęło, ja przynajmniej do końca roku nie będę walczył w stadzie pojadę sobie, postartuje ale treningowo. I trochę mi z tym nie tak. Walka będzie w ultra (choć ta walka jeszcze z małej litery bo wiele musze się nauczyć) i trochę inna bo nie o wynik a o przetrwanie. Przekonałem się już że ultra jest dla mnie i chociaż wiem że jest dla mnie przyznam że kompletnie nie wiem jak wypadnie w aspekcie społecznym. Wiem że na razie ciężko na samym starcie. Trzy przegrane losowania do udziału w wyścigach wskazują na istnienie grupy trzymającej władzę i choćby w tym aspekcie widać że jest mocno, ale to mocno nie fair. A jeśli w sporcie jest nie fair to nie dla mnie. Zobaczymy. W razie czego przejdę na czeską stronę i zostanę ultrapochodnikiem.
A maratony, miały być już tylko Just for fun, ostatni zrobił się Just for trening. Tak mi się odpłacił za zdradę ale jednej rzeczy nie przewidział - bóg wybacza inzynbiker nigdy. Może inaczej, jako typowy skorpion przebaczy ale nigdy nie zapomni. I kto wie może w przyszłości stawi się na maratonowym starcie w postawie do krwi ostatniej,choć raczej na pewno maraton już nie trafi nigdy do kategorii celów A, może będzie kiedyś czołowym z kategorii B a może któregoś dnia zamierzony start treningowy albo turystyczny po spotkaniu na trasie wróżek noszących wysokie botki stanie się najlepszym startem w życiu.
Niczego nie żałuje Oprócz wyniku zagrało wszystko i odpoczynek i samopoczucie i cała logistyka dosłownie wszystko. I nie żałuje nawet tego wielkanocnego sernika, którego nie zjadłem ze względu na zbliżający się start. Tak jak z maratonem i w przypadku sernika miałem wyjście awaryjne. Właśnie wyjąłem go z zamrażalnika i chociaż po rozmrożeniu miał mieć gorzki smak po tych wszystkich przemyśleniach smakuje bosko.
A Sam start. W telegraficznym skrócie:
Bardzo przyjemna atmosfera ogólna i tutaj stawiam go bardzo wysoko
Na żadnym innym nie widziałem tak małej ilości spacerujących i nawet w okolicach tego mojego późniejszego 4:30
Higway to hell puszczane na starcie zdecydowanie lepiej nastraja niż Mozart a nad modrym Dunajem grają oczywiście Mozarta
Bez sensu startować jest na życiówki wśród 40 tysięcy na starcie ale wreszcie stanąłem dobrze na starcie
Otrzymuje złoty medal za chipy, które można założyć na buty bez zdejmowania sznurówek – taka mała rzecz a jednak cieszy.
Trasa nie bardzo na życiówki ze względu na lekki podbieg między 10 a 20 km.
Jedna rzecz dla mnie od czasu kontuzji zwracam na to uwagę nigdzie nie ma takich nachyleń poprzecznych na przebieganej trasie - to nie jest miasto do biegania,tutaj można narobić sobie zwyrodnień.
Reasumując, Wiedeń mimo że jest symbolem porażki to też pewnego oczyszczenia. To były źle zainwestowane pieniądze w projekt maraton, ale kto wie może nie stracone i kto wie może kupony zaczniemy dzięki tej inwestycji odcinać gdzie indziej. - a w amatorszczyźnie sportowej też czasami potrzeba najpierw zrobić krok wstecz by przeskoczyć później dwa kroki w przód.
1. Istebna Dynafit Run Adventure 1-3.05.2015.
Wiele było powodów, aby zaliczyć te zawody. W momencie zapisywania Beskidy Run Adventure miał być dobrym treningiem przed Rzeźnikiem. Ha ha ha - jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w biegach górskich to co nazywa się losowaniem jest po prostu family draftem. Teraz po 3 przeżytych z bólem draftach poznałem już tę prawdę, ale na szczęście jest jeszcze trochę innego towaru w ultramarkecie także damy radę.
Następna sprawa - doświadczenie – tego w dyscyplinie wciąż brakuje a gdzie nie lepiej je zdobyć jak przez 3 kolejne dni startów. Kolejna przyczyna nietypowa –pojedynek ultrarunning kontra mtb - jakby nie patrzeć 30 dni startowych w życiu w Istebnej już spędziłem i trochę tereny okoliczne poznałem i mocno mnie ciekawiło jak wypadną nie w wersji kolarskiej a biegowej. A pojedynek na jakość tras fair się zapowiadał, bo ten sam organizator, i to też jedną z przyczyn wyboru imprezy było, bo co jak co ale to, że dobry standard organizacyjny będzie utrzymany to było pewne. I jeszcze jedna równie ważna rzecz - to etapówki były kwintesencją mtb i trzeba było w BRA wystartować by odpowiedzieć czy w przypadku tak beznadziejnego biegacza jak ja, etapówki będą miały szansę stać się kwintesencją mojego górskiego biegania i realizacji ultrastartowych marzeń.
W momencie zapisywania nie spodziewałem się jednak tego, że na starcie pojawi się inna i to główna przyczyna - pokrzepienie serca mego startowego, mocno rozbitego po porażce w maratonie, co wpłynęło, że Istebna miała mnie przede wszystkim z dołka, w którym się znalazłem wyciągnąć i to dołka głównie psychicznego.
Na starcie czasy pionierskie w bydzi się przypomniały w 2003r., jak to stanąłem w pierwszym swym starcie mtb w bluzie z kapturem i butelką wody mineralnej w plecaku. Tutaj mocno niepewnie się sam poczułem, w stroju częściowo kolarskim wśród kompresji, szerokich gaci, pulsometrów firmy zaczynającej się na S i innych ultra gadżetów. Cholera - właśnie uciekłem z tri między innymi przez te bidony aerodynamiczne i inne pseudopierdolety, żeby z deszczu pod rynnę trafić.
Na starcie, jak się okazało zresztą później w ciuchach rowerowych nie byłem sam, gdyż trochę rowerowych dzieci Ojca Dyrektora Dżi Dżi osieroconych brakiem startów się znalazło, może jak ja szukających czegoś nowego. Było też dużo znajomych z obozów biegowych i tak wśród znajomych sobie pobiegałem po różnych okolicznościach. W skrócie pierwszy etap mocno szutrowy, ale były też perełki bo np. wśród tych 30 dotychczasowych startów w Istebnej ze względów technicznych nigdy na baranią nie udało się na bikeu dotrzeć a tutaj już za pierwszym razem człowiek sobie genialny zbieg z baraniej zaliczył. Generalnie trochę za dużo szutrów ale jak na pierwszy etap ok. Drugi to już czysta poezja tylko single i inne naturalne przeszkody i nie ukrywam że tego bym chciał jak najwięcej. Drugi etap pokazał też coś innego. Zawsze na bikeu spowalniało mnie ponadprzeciętnie błoto i badziewiste bio meteo. Z bio meteo zostało, dalej mnie spowalnia, ale błoto w wersji running nie przeszkadza już tak bardzo a wręcz przeciwnie biega się doskonale bo jest zwiększona amortyzacja i to jest to. Trzeci etap podobny do pierwszego ale w sumie to jakieś nowe niezłe szlaki jeszcze nie eksplorowane wcześniej się poznało, ale niezbyt dużo tego było i nie ma co ukrywać że jest jedno wielkie ograniczenie w run na bikeu można było 120 km zrobić, tutaj 40 i to jest ograniczenie.
Podsumowując trasy, jak na pierwszy raz w sam raz, rewelacja i na pewno BRA trafi do kalendarza startów w przyszości. Nigdy na pewno nie stanie się celem głównym – ale w wersji krótkiej jako rewelacyjny trening będzie stosowana a w długiej jako punkty kwalifikacyjne i tak pewnie zostanie.
Kilka słów na temat formy. Świadomy ograniczeń swoich w bieganiu jestem, widać jednak, że postępy są .Cieszyłem się z niezłego zbiegania, ale trochę na ziemię mnie sprowadziło porównanie z innymi. Nie ma dziadoszczenia ale jest jeszcze nad czym pracować, dużo się wystabilizowałem i core wzmocniłem podczas zimy i widać efekty ale widać też jaki kiepski jest inzyniero krok biegowy i nic z tym się nie zrobi. Zupełnie przez zimę olałem rower i widać, że mimo tego nic w podchodzeniu nie tracę, mocne czwórki i pośladki są i w podchodzeniu zdecydowanie mogłem się wybijać w swoim miejscu stada. Płaskie odcinki zostawmy bo w bieganinie to dramat a o marszu nic nie powiemy bo nie było okazji ale tutaj wiem że jest dobrze i wystarczy to tylko na najbliższym ultra za 3 tygodnie potwierdzić.
Zadaniem BRA było wykonanie solidnego treningu, trening został wykonany, ale nie spodziewałem się jednego, że zawody przywrócą mi chęć wypruwania flaków. Tak jakoś na te bzdurne życiówki ostatnio człowiek się nastawił, teraz na coraz większe dystanse ale chyba pomału, na razie jeszcze nieśmiało, ale chęć ścigania mi wraca i trochę, ale tylko trochę na zawodach z kolegami się ścigać zacząłem a i na obrazę męskiej dumy narodowej momentami trzeba było odpowiedzieć. Patrząc w kalendarz, kto wie, może ze 3 imprezy da się wykroić w tym roku, co by trochę w stadzie się pościgać. A wszystko chyba przez to że właśnie w takim stadzie się pościgać to czysta przyjemność, nie jakieś tam wypruwanie flaków po asfalcie ale czysta przyjemność górskiego trailowego ścigania. Można porozmawiać, pościgać się, podziwiać piękne widoki powalczyć, kogoś obiec ale jeśli nawet nie uda się obiec to powspominać te piękne widoki i rozmowy, generalnie tę atmosferę to coś, co było w mtb, czego zdecydowanie zabrakło w tri i co jest w górskiej bieganinie. I dlatego świadomy swoich ograniczeń i tego że nigdy nie będę dobrym biegaczem, ale świadomy ile jeszcze doświadczeń mogę zdobyć i jak swoją bieganinę poprawić, ile miejsc wyścigowych zaliczyć, mogę tylko potwierdzić, że tu teraz jest moje miejsce wyścigowe.
Generalnie podsumowując to wszystko dużo przemyśleń się pojawiło, ale chyba jedno przede wszystkim, że gdybym miał wybrać sobie dyscyplinę jedną do startów nie było by to tylko górskie bieganie. To właśnie Istebna najlepiej odpowiedziała, ile traci się piękna w życiu nie ścigając się w takim terenie na rowerze. Widać tutaj jakim szczęściarzem jestem, że mogę sobie uprawiać jedno i drugie. Szkoda że w kraju nie mam możliwości startowego łączenia tych dyscyplin i Istebna tylko potwierdza że dla mnie stworzony jest tri trail.
Około 20 sezonów startowych jeszcze przede mną i mam nadzieję że się doczekam, że znajdą się chętni na tri start i że Dyrektor Dżi Dżi będzie mógł zorganizować pierwsze prawdziwe tri trailowe zawody w kraju.
I jeszcze na temat organizacji. Ojciec dyrektor przyzwyczaił już do określonego standardu i określony standard jest zachowany cały czas a zawody będę polecał wszystkim i tylko nie można zrozumieć dlaczego startuje tak mało osób. Bo cóż może być lepszego jak mieć swoją pasję chyba tylko właśnie to że można ją realizować przez 3 kolejne dni, w pięknych okolicznościach przyrody, przy dobrej organizacji, w gronie tak samo zakręconych a może tutaj bardziej zabieganych. I będę też na pewno polecał te zawody właśnie tym którzy jak ja kiedyś kiszą się tylko w mtb. Jak dobrze czasami zejść z maszyny i pobiegać, złapać nowego bakcyla i docelowo pozwolić za te 2-3 lata dyrektorowi zorganizować prawdziwy tri trail. A na dotychczasowe towarzystwo triathlonowe w tym aspekcie liczyć raczej nie można, bo jak oczekiwać od kogoś, komu przeszkadza dziura w asfalcie radości jazdy na epicu po dziurach, błocie, korzeniach na rajskich istebskich ścieżkach.
Żeby nie kadzić tak do końca jedna rzecz, która mi się nasunęła jak znajomy zadzwonił po zawodach, żeby zapytać gdzie wyniki. Nie wszyscy jeszcze korzystają z pewnego portalu społecznościowego na f. i warto to czasami sobie uświadomić a tak w ogóle jak się zorganizuje imprezę to dobrze coś o niej napisać, wrzucić trochę więcej zdjęć, pozwolić ludziom o niej podyskutować. Ale może się mylę może jest tak jak z family draftem, ultra biegamy sobie w zamkniętym gronie nikogo więcej nie chcemy i jest ok.
I jeszcze nie mogę odmówić sobie jednej rzeczy. Nie jestem gadżeciarzem, ale tutaj sponsorów i gadżety trzeba odnotować. Firma reprezentująca żele na S tyle tych żeli zapewniła, że aż wstyd mi się zrobiło z przejedzenia i chyba po raz pierwszy na mecie dokupiłem jeszcze pakiet. A firma tytularna na D… Niedawno, przy kiepskiej pogodzie poszedłem na siłownie pobiegać w koszulce producenta na A którą otrzymałem po półmaratonie warszawskim. Po pięciu minutach byłem cały oblany potem. To po prostu wstyd takie buble wydawać i lepiej nie dawać już nic. Tutaj koszulka rewelacja. Trzeba będzie jakieś szerokie gacie jeszcze dokupić, w kompresje z lidla się ubrać i można będzie na jakimś następnym starcie bez wstydu już stanąć.
Reasumując, miało być przede wszystkim pokrzepienie, ale trafiło się wiele więcej. Oj mocno już tradycyjnie Istebna inżynieroakumulatory naładowała, ale po raz pierwszy w wersji run śmiejąca się morda narodu wybranego się pojawiła . I w taki humor wpadłem, że nawet panowie za Częstochową go nie posuli, chociaż ostatnie już porównanie z mtb w tym miejscu przywołując , ubłocone rowery z tyłu samochodu lepszym początkiem negocjacji były niż schowane w bagażniku trailowe botki . Kosztowo wychodzi jednak na korzyść trail, bo po błotnym trophy przegląd maszyny kosztował dwa razy więcej niż wpisowe a tutaj wystarczy tylko umyć buty w strumieniu i to naprawdę duży plus.
Gratulacje dla Maćka! Przynajmniej on wstydu Wielkiemu Miastu nie przyniósł i pokazał że miasto gdzie największym wzniesieniem jest wiadukt i góra śmieciowa też może mieć swojego przedstawiciela na najwyższym miejscu podium.
5.Ultra Trail Hungary Szentendre 23.05.2015
Szentendre w momencie zapisywania był startem na pocieszenie po przegranym drafcie na Rzeźnika. Patrząc historycznie po swoich ubiegłorocznych czasach, wybrałem w miarę prostą setkę a właściwie sto jedenastkę po wydawałoby się, że bardzo przyjemnych niewysokich górkach wokół Dunaju.
Wszystko fajnie tylko kto mógł przypuszczać, że padający bez przerwy przez 3 dni przed zawodami deszcz zmieni trasę w błotną masakrę. Są różne rodzaje błota i wydawało mi się, że wyścigowo przeżyłem już wszystkie. To madziarskie w sumie nie było najgorsze, ale w żadnym z dotychczasowych startów błotko nie ciągnęło się przez taki długi dystans.
Przed startem obawiałem się trochę limitu na 77 kilometrze. Okazało się że pierwsze 21 km zrobiłem w 3 h 40 minut, przy limicie 3h45, w dodatku w mocno przyspieszonym niewskazanym na setkę tempie. Prawie cały czas pod górę w błotnej mazi poruszając się tak jakbym sobie 5 kilogramowe odważniki przyczepił do stóp. Tak się zmęczyłem na początku nie biegnąc swoim tempem a chcąc zdążyć na limit, że już wtedy wiedziałem że się nie uda i właściwie postanowiłem tylko kontynuować podróż przez noc, pobiegać trochę i zdobyć kolejne doświadczenia, a to przecież pierwszy mój start o północy w życiu.
Gdybym miał w jednym zdaniu podsumować jakość tras to jeszcze nigdy nie przeżyłem takiego nagromadzenia rajskich ścieżek. Dość powiedzieć, że jeżeli biegłem szutrówką 200m to już się zaczynałem martwić i zastanawiać czy nie zgubiłem szlaku, że coś jest nie tak. Były przede wszystkim błotne ścieżki, były łąki, były korzenie, może mniej kamieni, bo góry nie wysokie, ale generalnie rewelacja i błoto, błoto, błoto. Błoto na podbiegach, błoto na zbiegach i była mgła i rzucanie się w dół na oślep przez mgłę w tym błocie i zderzenie z drzewem we mgle gdy nic nie było widać, na szczęście skończone jedynie zadrapaniami a potem już był budzący się dzień podczas wspinaczki wąwozem i ptaki witające ten budzący się dzień śpiewem.
Na start przygotowałem sobie 18 żeli i batonów zgodnie z teorią że potrzebuje jeden na przewidywaną godzinę startu. Tutaj wyszło siedem do pierwszego bufetu na 21km. Na bufetach bardzo skromnie towarowo ale rewelacyjnie jeśli chodzi o ludzi i opiekę. Gdy już wiedziałem że rezygnuję, zadzwonili na następny punkt i załatwili transport do domu. W ogóle tyle życzliwości chyba nie było w żadnym innym kraju. Nawet ci startujący, którzy nie znali angielskiego gdy dowiadywali się, że Polak od razu padało Lengyel, Magyar â két jó barát, együtt harcol, s issza borát i zaczynała się rozmowa na migi. Na początku to jeszcze nie wiedziałem o co chodzi ale gest w szyję i walka na kijki trekkingowe mówią same za siebie.
Obok życzliwości jeszcze jedna ważna sprawa i wielki plus dla Madziarów - regeneracja i ich gorące źródła. Wizyta w termach po zawodach, łaźnie i moczenie obolałych części ciała w minerałach to jest to. A że kilka godzin była okazja posiedzieć w tych minerałach to znowu przemyślenia się pojawiły.
Cel był mocno ambitny ale realny w normalnych warunkach na te 20 godzin, w błocie gdzieś na 22-23, ale to już niestety po limicie. Już na mecie spotkałem Węgra z którym razem biegłem a który został na trasie i 77 zrobił ale później go oczywiście cofnęli i tak staliśmy sobie na mecie patrząc na wbiegających z końca stawki może nie z końca a z końca pierwszej setki, którzy zmieścili się w limicie, kończących czasami też wzruszająco ze łzami w oczach. A my cóż, znaleźliśmy się wśród tych 70 którzy nie dotarli ale na pewno przeżyli coś niesamowitego. I na 100% trzeba będzie tu wrócić a jeśli nie na setkę to na pewno na 50tkę by przebiec chociaż to czego nie udało się teraz i zobaczyć wreszcie w biegu te zakola modrego Dunaju.
Uf strasznie się nakręciłem tym wszystkim co daję mi trail i chyba mocno żałuję z perspektywy czasu, że trochę tri zaplanowałem w sezonie bo jakoś tak serca do tri już nie ma. Jest za to jeszcze więcej serca do ultra a co ważne po mądrej decyzji o rezygnacji po 40 km jest jeszcze trochę sił, żeby ultra pobiegać i kto wie może da się coś wykroić fajnego w kalendarzu startów.
Bardzo ambitne te setki dla mnie, realne ale może trochę jednak przynajmniej na razie trzeba zmniejszyć dystans. Z drugiej strony giga otwarte wpuszczają to mam przecież we krwi od 12 lat. Na szczęście, po tych 12 latach, jestem już na tyle mądry żeby wiedzieć kiedy powiedzieć stop. Chciałem w tym roku uzbierać punkty do utmb, ale widać że jednak będzie ciężko bo i u Madziarów nie wyszło i punktowanych wyścigów które można wybrać coraz mniej. Chyba jednak trzeba tego doświadczenia jeszcze trochę zdobyć. Uf jest jeszcze trochę tych szczytów przede mną!
XXIV Bieg wolności Pruszków 31.05.2015
Mało jest takich szczęśliwców wśród amatorów sportowców, którzy w miejscu zamieszkania mają takie warunki do treningu: 400 m od domu bieżnia, siłka, wiadukt, park, do lasu 3 km, a dalej hulaj dusza!, mnóstwo asfaltów na szosówkę i bieganie i wreszcie kilometr od domu to na co patrzą inni z zazdrością – tor kolarski i możliwość jazdy zimą na rowerze w krótkim rękawku.
Bardzo przyjemnie, że od dwóch lat można sobie w haimacie dyszkę przebiec a na szczęście w tym roku dopasował termin i chociaż celów żadnych oprócz treningowych na starcie nie można było sobie postawić to bez żadnej napiny udało się solidny trening w tempie półmaratońskim zrobić, po zwykle niedostępnych asfaltach przebiec, także rewelacja.
Patrząc po wynikach, kto wie, może w przyszłości coś zmienimy, bo widać po życiówce, że w M5 byłoby mocne podium i będzie się nad czym zastanawiać za te kilka lat planując starty, bo przekonuje się przecież że w amatorszczyźnie co by w rutynę nie popaść płodozmian musi być, ale to po skońćzeniu ultra.
Sezon jak na razie bez realizacji celów, trzeba więc wracać do treningu korzystając z tych dobrodziejstw treningowych, cały czas niestety świadomość mając, że do największych treningowych dobrodziejstw w postaci gór z Wiecznego Miasta niestety jest aż 300 kilometrów.
XXI Płock 13.06.2015
Tri w Płocku było jednym z pierwszych startów, na który zapisałem się w sezonie. Co jak co, ale trzeba było bronić zeszłorocznego drugiego miejsca na podium w piernikach. Emocje trochę opadły gdy okazało się, że 3 tygodnie przed startem będę robił biegowe 110 u Madziarów. Gdy u Madziarów nie wyszło emocje podskoczyły. Czy jednak da się przygotować w dwa tygodnie do startu , przejść z treningu biegowego Ultra do supersprintu w triathlonie. Okazuje się, że się da. Może nie było to na 100%, ale flaki powypruwać się dało, co w konsekwencji starczyło na trzecie premiowane podium miejsce. Z drugiego wysiudał mnie kolega Strzała, któremu należy pogratulować, ale przede wszystkim też podziękować, bo bez niego na pewno przy mojej obecnej filozofii ścigania nie wyśrubował bym takiego wyniku, a 3 miejsce obronione zostało tylko o 4 i 5 sekund.
Oj co to był pojedynek. Przegrałem 10 sekund pływanie wygrałem pierwszą strefę o sekundę, rower o 1,27 przegrywając drugą strefę o 18 sekund i bieganie o 1,16 i kto wie może o przegranej zadecydowała właśnie ta druga strefa i wybór przeze mnie startu w dwóch parach butów.
Przyjemnie było tak sobie przeżyć tego rodzaju emocje nie koniecznie wpatrując się w ekran telewizora i dobrze było sobie przypomnieć stare czasy walki z kolegami, a że jeszcze okazało się, że była to walka o drugie miejsce na podium to już w ogóle.
Co pokazał start. To co już potwierdzone, ale teraz jeszcze bardziej patrząc na postępy kolegów. Mimo pół roku poświęconego tylko na bieganie - rozwój minimalny. W pływaniu wystarczyło przepłynąć treningowo trochę ponad 4 kilometry by wrócić do przyzwoitej formy, w rowerze zrobić 350 kilometrów i trochę interwałów by formę odzyskać na 95%, a tu zero. Wniosek jest prosty. Teraz ultra, ale mam inną alternatywę jeśli skończę z ultra - będę już w wyższej kategorii, będzie można wrócić do wypruwania flaków i może w krótkim tri, ale na pewno na rowerze mtb. Po tylu latach trzeba będzie też naprawdę wziąć się wreszcie za trening pływacki i dopiero zobaczyć na co mnie stać, a chyba mnie stać na nie stracenie zbyt wiele na pływaniu, wyrobienie sobie przewagi na rowerze a później tylko zastanawianie się czy ta przewaga starczy na bieganiu. Drugi wniosek na ewentualną tri przyszłość też prosty - trzeba wybierać starty gdzie tego biegania jest jak najmniej a w Płocku na szczęście było tylko 2,5 km.
Do ewentualno triathlonowych przemyśleń skłania mnie nie tylko podium ale i pora roku i ostatnie treningi. Jeśli nie widzę problemów z treningiem biegowym w zimie a wręcz przeciwnie oby jak najwięcej to w lecie już nie bardzo. Jak przyjemnie było sobie poepikować w pięknychokolicznościach i popływać na otwartych wodach w upale. Nie, nawet ultra nie zmusi mnie do rezygnacji z tego treningu przez pół roku. Reasumując na dzień dzisiejszy planowane sportowe wyzwania - starty w ultra przy treningu triathlonowym a co tam.
Startem w Płocku zaburzyłem statystykę jednego podium raz na 3 lata. Co teraz? czy na następne podium przyjdzie czekać aż 6 lat? Spokojnie, tradycyjnie bez napiny. Powypruwaliśmy flaki, przeżyliśmy coś czego ostatnio nie było i cieszmy się że jest okazja odkrywać tę sportową amatorszczyznę w tylu odsłonach.
A Płocka amatorska tri odsłona bez pseudozawodowych amatorów i pseudoamatorskich zawodowców na
rowerze mtb, bez asfaltów to jest to i pewnie w przyszłym sezonie Płock znowu stanie się pierwszym startem, na który się zapiszę by bronić trzeciego miejsca
a może powalczyć wyżej bo do kolekcji pucharów, które co roku są takie same brakuje jeszcze tego największego, bez napiny oczywiście,bo przecież te puchary zależą
w końcu nie tylko od samej dyspozycji, ale od tego by znaleźć się we właściwym miejscu i czasie w odpowiednio (czytaj: gorzej ) obsadzonej stawce.
6. Nocny maraton Boguszów 19-20.06.2015
XXII Radków 21.06.2015
Bardzo przyjemny sportowy weekend udało się przeżyć. Najpierw w Boguszowie w najkrótszą noc skorzystałem z okazji aby przez tę właśnie całą noc pobiegać po górach, a później po 32 godzinach wypoczynku wystąpić w jedynym asfaltowym tri, które miałem jeszcze na liście życzeń startowych.
Łezka w oku się zakręciła widząc z oddali kultową niegdyś górę Chełmiec. Po 12 latach wróciłem przecież na tereny, gdzie po raz pierwszy startowałem na rowerze mtb w górach - tym razem biegowo, po nocy, w ramach zdobywania ultra doświadczeń krótszy dystans sudeckiej setki - 43 km nocny maraton górski zaliczyłem.
Oj działo się ! Start i pętla po rynku, podobno najwyżej położonym w kraju, wśród pokazów sztucznych ogni i krzyczących kibiców, a później już podróż w noc przerywaną snopami świateł latarek.
Trasa może nie ciężka technicznie, ale bardzo przyzwoite zawody udało się zaliczyć i potrenować w okolicznościach przyrody nocne starty. Jakoś naród startujący wyjątkowo mało rozmowny się okazał (a może prędkość przelotowa była wyższa i wśród ścigantów się znalazłem), także dużo czasu na przemyślenia było. Najpierw te rowerowe - związane z mtb i drogą, którą się przeszło przez te 12 sezonów, bo teraz po tych latach tamte uważane wtedy za górskie maratony można przyrównać chyba do Mazovii. Jedynie zjazd trasą mistrzostw świata downhillu trudniejszy ale to co kiedyś wydawało się killerem, teraz jest fajnym zjazdem, a w letnią noc okazało się bardzo przyjemnym zbiegiem w okolicznościach nocy oj działo się bo to był zdecydowanie najprzyjemniejszy odcinek maratonu. Co jak co w górach się jednak znalazłem i przewyższeń trochę było.
Dobrze, że zdecydowałem się na te „krótsze” dystanse. Po Boguszowie widać, że dużo jeszcze ultra doświadczeń do zdobycia tym razem było dużo kamieni, mniej błota i takie doświadczenia zdobywałem. Mam już chyba swoje ultra tempo i trzeba już pracować aby utrzymać je jak najdłużej. Trzeba też na siłę biegową postawić i coraz więcej zacząć wbiegać bo widać, że tego brakuje.
Po prawie 6 godzinach na metę dotarłem cały i zdrowy bez odcisków i siniaków (co też jako coraz większy przejaw przygotowania logistycznego uważam), ale jednak z dużymi bólami przeciążeniowymi i to chyba wszystkich partii mięśniorów.
Dużo się siłowo i gibkościowo przez zimę przygotowałem i to procentuje ale widać też, że jeszcze organizm musi się przyzwyczaić do nowych obciążeń.
Do Boguszowa zapisałem się na piątkową noc bo start pasował logistycznie przed Radkowem, do którego zapisałem się już w styczniu, by odpowiedzieć sobie na pytanie, czy tri asfalt w górach też jest rakotwórczy.
Po starcie okazuje się, że pomimo tego że mnóstwo rakotwórczych substancji w tamtej części Sudetów jest, asfalty w Radkowie wręcz przeciwnie promieniowania nie roznoszą. Wreszcie po tylu latach po raz pierwszy zaliczyłem tri zawody gdzie najbardziej jestem zadowolony z trasy kolarskiej. Sportowo wiadomo - po wcześniejszym ultramaratonie na wypruwanie flaków raczej nie było co liczyć, ale wiadomo też historycznie rowerowo, że jakieś tam swoje tempo potrafię narzucić i posuwać się nim kilka dni.
Tutaj niewiadomą było czy potrafię to tempo utrzymać w dwóch pozostałych dyscyplinach po Radkowie odpowiedź już znalazłem.
Pływanie bardzo dobrze mięśnie rozluźnia, rowerem da się jechać po ultra maratonie bo pracują inne mięśnie a na to aby organizm wyraził zgodę na bieganie w moim przypadku potrzeba było 2, 5 km.
I tak popływałem sobie 1 km relaksacyjnie, po raz pierwszy w tym roku zrobiłem dłuższy niż wiadukt podjazd na rowerze w przypadku Radkowa piękne dwa 8km podjazdy z serpentynkami i przebiegłem i przeszedłem 10,5 km w kilka minut powyżej godziny. I dobrze mi z tym, w zgodzie z obecną filozofią mojej amatorszczyzny bardzo przyjemnie weekend się spędziło, dodatkowo jeszcze przyjemniej, bo udało się spotkanie w gronie wyrzuconych ze ścierwo banku zorganizować.
Co jeszcze potwierdził weekend. Tradycyjnie, że wielkim szczęściarzem jestem, że z kwiatka na kwiatek sobie mogę przeskoczyć, tym razem naprawdę pachnące kwiatuszki się trafiły i w tym kierunku trzeba iść - nie trenujemy do triathlonu ale trenujemy rzadko pływanie, w zimie więcej biegania, w przyjaznych temperaturach więcej roweru, a startujemy we wszystkim od supersprintu w triathlonie do super ultra w bieganiu. Czasami wypruwamy flaki walcząc z kolegami, czasami trenujemy i nabywamy doświadczeń, kto wie może kiedyś jeszcze powalczymy z życiówkami, generalnie cały czas się rozwijamy. A że trzeba się rozwijać także w treningowych startach to kto wie może w przyszłym roku uda się rozwój przez jeszcze większą liczbę startów osiągnąć i w weekend około sobótkowy nie dwie a trzy imprezy zaliczyć, i piątkową noc w Boguszowie, niedzielę w Radkowie ale sobotę jeszcze na nocnym półmaratonie we Wrocławiu spędzić.
7. Maraton Gór Stołowych 4.07.2015
Po porażkach wiosennych to właśnie MGS przekształcił się w jeden z głównych tegorocznych celów – może nie z kategorii A, ale na pewno wysokiego B. To właśnie ten przebiegnięty na maksa maraton miał wskazać, w którym miejscu stada się znajduję.
Odpowiedź już mam. Wiosenne porażki maratonowe to wypadek przy pracy i zimowy trening procentuje. Z pokorą oczywiście o dyspozycji się wyrażam wiedząc że biegaczem nigdy dobrym nie będę ale wiem, że w górach biegaczem, zbiegaczem, spacerowiczem jestem lepszym niż na asfalcie i choćby na równi pościgać się mogę z tymi którzy mają maratonowe życiówki na poziomie 15-30 minut lepszym ode mnie.
Wiem też , że startuje w sprawiedliwej dyscyplinie, nie jak na asfalcie, gdzie przy oczywiście dobrze dobranym treningu, głównie dominują cechy wrodzone - tutaj równie ważna jest praca i doświadczenie nie tylko bieganie ale i inne aspekty, choćby rower który daje mi tyle w podchodzeniu i brak oporów w zbieganiu i psychika i co chyba najważniejsze - z punktu widzenia mojej psychiki, tego że na asfaltowym maratonie nie potrafię wprowadzić się na obroty i oszukać organizmu. A tutaj w ultra nie da się oszukać organizmu, trzeba cały czas biec swoje.
W MGS startowało dużo znajomych i to też spowodowało że wyścig miał być na maksa. Wreszcie była okazja się pościgać, tym większa że coraz bardziej na ściganie przychodzi mi ochota. I tak nic nie mogło lepiej wpłynąć na zwiększenie prędkości przelotowej jak widok Tow. Rybki na pierwszym bufecie czy widok Sławka na jednym z końcowych zbiegów.
I tak fajnie stare czasy sobie można było przypomnieć, to że kiedyś przecież ściganie z kolegami, a nie ogólnie pojęty zdrowy tryb życia, stanowiło siłę napędową treningów. Chyba nadchodzi ten moment, czuje się coraz pewniej na trailowym szlaku i wraca ochota na ściganie. Pewnie też przez to, co pokazuje start, że choćby w porównaniu z tri zdecydowanie lepiej mi to idzie sportowo.
Na wszystko to patrzę oczywiście z dystansem. W kolejnym starcie spokojnie może poprawie się o pół godziny, może o godzinę, nigdy jednak w tym życiu o więcej. I nie o czas będzie chodziło ale o rozwój a póki będzie rozwój będzie ochota na trening i starty. Musi być więcej tych „krótszych” startów, muszę zdobyć kolejne doświadczenia a mój kaczy bieg na 10 kilometrów przed metą i ciągłe potknięcia wskazują mi przecież ile jeszcze trzeba zrobić Wciąż pracujmy, aby inzynbiker tempo móc utrzymać jak najdłużej, minimalizujmy kaczy bieg. Z drugiej strony, kto wie -może czas powoli zacząć nieśmiało myśleć żeby ze startowych 160- 170 uderzeń na minutę wskoczyć już na 183 a przecież wiem że mnie na to stać przez całkiem długi okres, może trzeba jakieś krótsze niż maratonowe dystanse zaliczać.
A sam maraton. Po zaliczeniu zawodów przestałem się już dziwić, ze podczas rejestracji padły serwery a 500 miejsc wyprzedało się w 9 minut. Takiego zróżnicowanego wyrypo nagromadzenia nie ma chyba nigdzie. Pierwsza pętla „czeska” pod znakiem bieganiny wśród miast skalnych, później ten mój ulubiony zbieg korzenny chyba jedyny moment gdzie chciałem wsiąść na rower. Przyjemne skały czasami nawet chłodzenie zapewniały, ale na te trzydzieści kilka stopni kilkaset metrów w chłodzie to za mało. Niestety poszła mi amortyzacja w pięcie w jednym bucie i nie mogłem zbiegać na piętach co nie ukrywam stosuje częściej. Później podczas palcowych zbiegów zaliczam pierwszy „prawdziwy” upadek w ultra z uderzeniem w głowę, spadkiem w „przepaść”, na szczęście na miękkie podłoże. Wpłynęło to później na lekką asekuracje na zbiegach ale nie przesadzajmy bo głównie już sił na zbiegi nie było, chociaż może tutaj jeszcze rezerwy na te kilka minut lepszy czas były.
Z wielką pokorą podchodziłem do startu. Wszyscy mówili że prawdziwa wyrypa dopiero się zacznie w drugiej „polskiej” części maratonu. I faktycznie, jeśli pierwsza część pod znakiem skał upłynęła to druga to już tylko przewyższenia. Oj było trochę walki ale były też szybkie biegi po łąkach i były też widoki. Z pewnym zaskoczeniem jednak na finisz dotarłem gdzie miało być dobicie w postaci schodów na Szczeliniec. Oszczędzałem siły na końcówkę ale jakoś tak łatwo poszło, może przez to, że świeże siły po kryzysie, może przez to, że upał już mniejszy ale na pewno też przez to, że trzeba było przyspieszyć żeby kolegę Sławka złapać który pomimo entente cordiale, że razem finiszujemy poczuł zew natury i zaczął uciekać na wcześniejszym asfalcie.
Reasumując, daliśmy z siebie wszystko, no może 98% wszystkiego, średnie tętno wyszło 160 tak jak dla mnie na 8,5 godziny ok. ale widać też że druga część wyszła gorzej, może to przez te podejścia, na pewno przez jedyny kryzys który mnie naszedł, cały czas musimy więc jeszcze nad utrzymaniem tempa pracować. Główny tegoroczny cel to 7 dolin, właśnie potwierdziłem na MGSsie swoje tempo startowe, wiem że mogę je utrzymać już całkiem długo, wiem też że nie utrzymam go na dolinach do końca.
Po MGS nastroje zdecydowanie pozytywne, miejsce w ultramaratonowym stadzie wskazane. Idziemy do przodu, zrobiliśmy bardzo duży postęp, coś tam możemy jeszcze poprawić, cele jakieś sobie postawić. I niestety jeszcze jedno. Przesadzam ze swoim kalendarzem startów i myślałem, że dwóch inzynbikerów można by tym obdzielić. Po MGS wiem, że jednak nie dwóch a trzech żyć amatora sportowca by trzeba, żeby wystartować we wszystkich startach z kręgu zainteresowań.
Oj ciężko będzie w styczniu zasiąść przed kompem i podjąć decyzję jak ułożyć kalendarz startów a.d. 2016.
8. Laugavegur Ultra Marathon 18.07.2015
Miał być powrót do starych czasów - 10 dni rowerowej wyrypy z sakwami po Islandii, żeby się do Sudety mtb challenge chociaż trochę przygotować. Gdy okazało się, że termin jedynego górskiego ultramaratonu na Islandii pokrywa się z zaplanowanym terminem wyjazdu decyzja mogła być tylko jedna.
Laugavegur to jeden z najbardziej znanych pieszych szlaków na Islandii. Jest otwarty tylko przez 3 miesiące w roku a piechurzy z plecakami robią te 53 km zwykle w 3-4 dni.
Trasa Laugavegur przebiega przez góry zbudowane z ryolitu -ha ha znaczy się z magmowej skały wylewnej, należącej do grupy skał kwaśnych, o składzie chemicznym zbliżonym do granitu - ale to zostawmy bo najważniejsze że pochodzenie wulkaniczne skał wpływa na najbardziej kolorowy krajobraz w jakim można sobie pobiegać od białego śnieżnego poprzez kremowy czerwony, momentami niebieski a na koniec zielony.
Celów żadnych sportowych nie było, just for fun za to zrobił się niesamowity i na sto procent trasa trafia na szczyty szczytów tych naj, a że udało się uniknąć największej przeszkody w postaci fatalnej pogody która obowiązuje tam zawsze to już naprawdę fart.
Czasami trudno ubrać w słowa tych przeżytych kilka pięknych chwil. Niech tym razem przemówi obraz - uruchamiamy inzynBiKer TV!
Laugavegur część I...
Laugavegur część II...
151 Sudety Bike Challenge 26.07 – 1.08.2015
Wstyd się przyznać panie Inżynierze, ale dwa lata upłynęły od ostatniego startu w mtb. Już podsumowując ubiegłoroczny sezon wiedziałem, że trzeba to zmienić. Jak jednak to zrobić gdy inne dyscypliny zawładnęły duszą i gdy nie ma przecież już gdzie startować? Wybór padł na challenge , bo jeśli nie można regularnie przez cały rok to trzeba chociaż ostro w tydzień. Pozostało trochę czasu na przygotowania zaplanować i do dzieła.
Niestety, przez start w Laugavegur, challenge zapisze się w historii nie dość, że jako pierwsza etapówka do której się nie przygotowałem to jeszcze dodatkowo jako start, który przyszło rozpocząć na zmęczeniu. Owszem, wytrzymałość dzięki bieganiu jest nie powiem dobra, technika rowerowa pewnie też coś tam zostało, ale zmęczenie, 700 km przejechanych na rowerze w sezonie, w tym tylko dwa 8km podjazdy w Radkowie to chyba niezbyt dużo jak na przygotowania do wyrypy.
Okazuje się, że można. Można ukończyć, traktując start jako powrót do tego naj naj, ale przy założeniu braku ścigania a po prostu udziału we wczasach rowerowych.
Co po tych dwóch latach przerwy. Pierwszy szok przeżyłem już na pierwszym zjeździe tak jakoś jakbym 3 razy podkręcił prędkość, po tym zbieganiu które ostatnio praktykuję. Pomimo braku startów i jazdy w górach nie traci się jednak całkowicie umiejętności technicznych, a przesiadka na 29 i fulla wrażenia z jazdy zapewniła jak nigdy.
Chyba znalazłem swój sposób na etapówki, bo po takich przeżytych zawodach nie sposób powiedzieć stop. Na pewno w najbliższych latach nie będzie katowania a tylko „just for fun”, ale ile więcej przyjemności daje jazda na tętnie 160 a nie 183. To chyba największe odkrycie jak łatwiej jest technicznie na mniejszym zmęczeniu ile więcej jest frajdy z jazdy. Mogę się ubawić tym wystarczająco, a że się z kolegami nie pościgam przeżyjemy. Celów ambitnych i realnych w mtb na najbliższe lata nie widać, a dojście do lepszej dyspozycji kosztowało by zbyt wiele, a nigdy już nie osiągnę dyspozycji w jakiej byłem kilka lat temu. Najważniejsze, że na dzień dzisiejszy jestem w stanie ukończyć wyrypę mając jeszcze 45 minut w zapasie do końca limitu na najdłuższym etapie.
Co jeszcze? Etapówki dają mi szansę treningu biegowego i jak najbardziej słuszna okazała się strategia podchodzenia spowodowana nie tylko brakiem treningu podjazdów, ale może przede wszystkim chęcią ugrania treningu podłazów pod ultra które na jesieni stanowią główne cele.
O dziwo bardzo dużo dają w rowerowej jeździe (oczywiście tylko niektóre) treningi biegowe, a stabilizacja po prostu na zjazdach rządzi.
Podsumowując imprezę, w takiej konfiguracji i długości tras challenge na dzień dzisiejszy to dla mnie impreza optymalna, chociaż mocno nagromadzony glikogen pożerająca, ale co tam co przeżyłem to mam.
O co przeżyłem? Tradycyjnie już u Ojca Dyrektora najlepsze trasy. Nie ma już mtb maratonów, ale można jeszcze sobie powspominać te głuszyce, złote stoki, barda, międzygórza, przeżyć w 7 dni coś co kiedyś przeżywało się na okrągło przez cały sezon .
Oprócz wspomnieniowych tras oczywiście odkryliśmy jeszcze nowe, szczególnie te nowe borówkowe single czy kamieniste zjazdy . Organizacja, ludzie super. Tak jak lubimy, w szkole, na podłodze i tradycyjnie w miłym towarzystwie podobnie zakręconych można sobie było tydzień przeżyć nie dyskutując o niczym innym jak trasach i xtr-ach i co nowego była też możliwość trochę historii przekazać i niech pamięć o tym do czego służył lakier do paznokci w pierwszych wyścigach mtb trwa wiecznie!
Challenge to liga światowa, przyjeżdżają naprawdę dobrzy, szkoda że mniej amatorów na poziomie takim jak ja, bo w miejscu stada w którym jestem było mało startujących. Nie na tyle jednak mało, by też się nie pseudo pościgać, o ostatnie miejsce w piernikach bój stoczyć o niecałą minutę na 40 godzin jazdy zresztą fuksem wygrany.
I tak jak narzekałem kiedyś że nie zalicza się do finiszerów tych, którzy ukończyli całe trasy ale nie złapali się w jakiś tam limit, tak chwała teraz orgom, że zmienili strategię i że udaje się kończyć tym, którzy naprawdę na to zasłużyli wkładając w to wiele zdrowia i serca, jadąc choćby na platformach i rowerach ze światełkami odblaskowymi na kołach (chociaż te ostatnie na start w mtb to naprawdę wypadałoby zdjąć).
Niestety wyścig wykreował też antybohaterów i nie sposób nie wspomnieć o jedynym chyba zgrzycie. Wielu zdarzeń przyszło być świadkiem przez te 12 sezonów startów i na różne kanty i przekręty się człowiek napatrzył. Zawsze jednak ufałem w to i szczęściarzem byłem że ścigałem się fair w walce z kolegami i była to zawsze walka fair i to mi się podobało zawsze w tym miejscu stada.
Ile zwycięstw się odniosło ale chyba jeszcze więcej porażek przyszło przełknąć. I to jest to piękno sportu na poziomie amatorskim na którym jesteśmy, ile nas ten sport uczy, do czego nas doprowadzają te przeżycia i ile dla nich jesteśmy w stanie poświęcić.
I można było wychodzić na rower przy minus 15 w zimie i kręcić ile się dało później resztę treningu dokręcając na gumowej lali. Ktoś inny się uzbroił w sprzęty, ktoś zakupił opiekę trenerską, ktoś stracił przed sezonem kilka kilogramów, no może jeszcze jakiś inny zastrzyki z potasu przyjął przed sezonem ale zawsze było fair. I mógł się popsuć sprzęt i zdarzało się że się nie kończyło albo dużo traciło a ilu było takich co ukończyło, pomimo defektów, ilu przychodziło na metę wyczerpanych, prowadząc rower po prostu kończyło uczciwie w poczuciu przekroczenia kolejnych granic.
I dlatego przykro patrzeć na wyniki i widzieć w nich cały zespół wiedząc że całą trasę przejechała tylko jedna osoba.
Co kieruje takimi ludźmi po prostu nie jestem w stanie pojąć. Jeśli jeszcze (oczywiście potępiając) mogę znaleźć wytłumaczenie dla zawodowca który chce przykładowo zając określone miejsce, aby zdobyć stypendium mieć za co żyć i trenować ale amatora który ląduje gdzieś w środku stada. Nie wiem. Jak można kłamać, jak można spojrzeć w twarz pozostałych noszących czerwone finiszery. Wstyd!
Ustawka to jedyny zgrzyt. Poza tym zagrało wszystko, działo się działo, ale jakaś taka nostalgia po starcie człowieka ogarnęła patrząc na pusty już jeśli chodzi o mtb kalendarz startów, a szczególnie zbliżające się okolice 15 sierpnia przywołując to najlepsze czego już niestety nie ma, bo borówki, skały i rajskie ścieżki niestety nie zapewnią innych borówek i skał a przede wszystkim błota na szlakach transcarpatii i to przede wszystkim startu na trasie wyścigu mojego życia brakuje najbardziej!
XXIII Ironman 70,3 Gdynia8.08.2015
Mocno przesadziłem z kalendarzem startów w tym roku, ale nie żałuję. W przypadku Gdyni, trzeba było w zimie spełnić swój patriotyczny obowiązek i na pierwsze w kraju zawody z cyklu ironman się zapisać. A nie żałuję dlatego, bo zrobiła nam się impreza na światowym poziomie. To już the best of the best i wielkie gratulacje dla orgów za stworzenie czegoś z niczego wiedząc przecież jaką drogę zawody przeszły od Susza do Gdyni.
Gratulacja dla city Gdynia, bo z tri perspektywy miasto stanowi wizytówkę dla kraju i z szybką trasą będzie się cieszyło powodzeniem za granicą – oj zarobi sobie korporacja mnóstwo dutków, bo równolegle narybek ze strony polskiej rośnie w tempie geometrycznym i już całkiem pokaźna grupa powstała gotowa inwestować w sprzęty, aerodynamiczne bidony i kubki z logo imprezy po 37 pln.
Jedyna rzecz do poprawy to drafting. Nie ma chyba nigdzie takiej imprezy, gdzie się tak draftuje (i to zarówno celowo jak i z przymusu, bo trasa kolarska jest momentami za wąska – nie pomogło nawet rozdzielenie startów.
Sportowo, bez specjalistycznego treningu nie było oczekiwań co do wyniku a i zmęczenie dotychczasowymi startami trzeba było wziąć pod uwagę. Po podsumowaniu dzienniczka treningowego w tym sezonie wyszło 10 km pływania i pływanie poszło najgorzej i dobrze, że się je przeżyło, bo należy odnotować że po raz pierwszy w trakcie startu kurcz mnie chwycił, dobrze że już pod koniec trasy.
Rower, szkoda że start nie był dwa tygodnie później bo po Sudety challenge forma by była, ale roweru z innymi ze względu na drafting nie będę porównywał.
To jednak bieganie zaostanie najlepiej zapamiętane. Nie dość, że najfajniejsza trasa główną ulicą i nadmorską promenadą, z rewelacyjnymi kibicami, to jeszcze pierwszy start, gdzie miałem najlepszy sportowy czas w stadzie spośród wszystkich trzech dyscyplin.
Czas, przy moim kaczym biegu oczywiście żałosny, ale odczucia z biegania rewelacyjne, bo tempo kaczego biegu cały czas utrzymuje i widać że ultra bieganina procentuje i mogę już całkiem długo na zmęczeniu biegać.
To było naprawdę rewelacyjne zakończenie tri sezonu. Coś tam pewnie w przyszłości tri zaplanujemy, ale na dzień dzisiejszy na pewno mnie nie stać na typowy trening do tri, przygotowując się parę miesięcy do jednych zawodów. Na pewno nie teraz. Z drugiej strony kto wie, może jeszcze kiedyś spróbujemy, a start w pierwszym IM w Gdyni ale już na dystansie 226 trzeba będzie znowu jako patriotyczny obowiązek potraktować, ale to jeszcze pewnie parę lat.
9. Perły małopolski Zawoja 23.08.2015r.
Startem w perłach otwieram nowy rozdział amatorszyzny - treningi bitubi. Niestety, nie stać mnie a raczej nie mam już na tyle motywacji tak jak przed kilkoma laty na trening ściśle według planu treningowego. Teraz już plan musi się dostosować do mnie. Czasami można połączyć przyjemne z pożytecznym. I tak np. w miniony weekend udało się wypad w góry z koncepcją treningu bitubi połączyć i tym samym start na 21km w okolicach babiej po sobotniej 30 km biegowej wycieczce górskiej w Gorcach zaliczyć.
Wracając do tego co było przed kilkoma laty i czego brakuje teraz najbardziej, po tych kliku latach, odpowiem - chyba startu w cyklu zawodów. To mtb maratony były siłą napędową mtb historii. Te kilka, kilkanaście startów w zawodach w roku, te spotkania i walki w gronie tak samo zakręconych, te poniedziałkowe poranki z przeglądem wyników w generalce. Niestety, teraz już tego nie ma i wracając do przyczyn startu w perłach, chciałem się chyba też przekonać czy starty w cyklu biegowym mogą tę pustkę wypełnić.
I wreszcie, po trzecie wracając do przyczyn startu, pierwszy start, nie ultra maraton w górach trzeba było wreszcie zaliczyć, bo dotychczas, mimo że w „inzynbiker style”, ale trochę głupio, bo 7 ultramaratonów górskich zaliczyłem przecież, ale jeszcze żadnego krótszego niż maraton dystansu.
Po weekendzie nastroje, jeśli chodzi o bitubi rewelacyjne. Trening w górach w przemiłym towarzystwie rulez! Drugi dzień i start w zawodach zmusił do większego, ale nie na zapiek wysiłku, także cele treningowe osiągnięte i symulacja biegu na zmęczeniu przed Krynicą zaliczona.
W kwestii startu w cyklu odpowiedź mam negatywną. Perły nie staną się cyklem docelowym i takie krótkie starty w górach na dzień dzisiejszy nie są dla mnie. Nie przez to że bez sensu, bo podobało mi się bardzo, ale głównie dlatego, że nie mogę żadnych ambitnych celów sobie postawić. I na pewno nie przez trasę bo była ok. a te techniczne zbiegi szczególnie z Hali Kamińskiego very very ok., ale niedosyt na mecie jest ogromny, mając świadomość co by było, gdyby można było dystans pomnożyć przez 3 i gdyby biegnąc mógł się człowiek znaleźć na najwyższym okolicznym szczycie 400 m wyżej.
I tak zajadając najlepszy posiłek regeneracyjny w postaci makaronu ze śmietaną i jagodami hasło przewodnie kolejnych startów „żegnajcie generalki witajcie bitubi” na dzień dzisiejszy należy przyjąć.
10. Bieg 7 dolin Krynica 12.09.2015r.
Ultrapochodnik czy ultramaratoner?
Być czy mieć? Odwieczny dylemat transcarpatii wrócił w wydaniu ultra, czyli jak zostałem a raczej poczułem się jak ultras (z małej litery) z minusem.
Kto zbieganiem wojuje od zbiegania ginie, czyli czego mi jeszcze brakuje, żeby zostać a raczej poczuć się Ultrasem (z dużej litery) z plusem
Jak z pochodnika stałem się napieraczem ale właściwie byłem, jestem i pewnie będę przede wszystkim biegmarszaczem.
W poczuciu dobrze spełnionego ultra patriotycznego obowiązku zaliczam drugą ale tym razem po raz pierwszy "na sportowo" górską setkę.
Napieraj tutaj
11. Beskidy Ultra Trail 3.10.2015r.
Wiele radości przynosi mi ultra. Tym razem w beskidzkiej odsłonie zaoferowało to, co ma najtrudniejsze. Beskidy Ultra Trail to zdecydowanie najcięższe zawody, w których uczestniczyłem dotychczas, biorąc pod uwagę współczynnik trudności na kilometr. Prawie 60 km i 3 tysiące do góry po kamienistym podłożu, w nieco ponad 11 godzin mówi samo za siebie i nic tu nie pomoże usprawiedliwienie gorszej dyspozycji zaliczoną 3 tygodnie wcześniej setką.
Start o 4 rano i dobrze bo 2 godziny przyszło ponapierać w nocy a to lubimy coraz bardziej. Najpierw wspinaczka w okolice Klimczoka a później zbieg w stronę Bielska i nie powiem podobało mi się bardzo pierwsze ultra doświadczenie świateł wielkiego miasta z lotu ptaka.
Nic tylko pozazdrościć lokalesom, że tak blisko od domu mogą pobiegać. Jest też gdzie podchodzenie potrenować a ta umiejętność przydałaby się najbardziej, bo biegania było bardzo mało na zawodach. Mniej niż zwykle było też zbiegania, ale to przez brak umiejętności - tym razem walki ze stromymi ścianami.
Na trasie mocno wspomnieniowo się zrobiło, przyszło powspominać czasy Beskidy MTB Trophy. Dobrze było w odsłonie bieganiny sobie to przeżyć ale porównując wiele fragmentów tym razem na korzyść roweru obstawiamy, a szczególnie ten zbieg do Brennej.
Organizacja mimo różnych wcześniejszych opinii bez zarzutu, trasa oznaczona jak po sznurku, bufety a głównie makaron z warzywami rulez, pokojowy patrol rulez. Dwie rzeczy do poprawy - przegonić turystów z trasy Stary Groń - Salmopol - Skrzyczne i przesunąć wschód słońca w drugą stronę - słońce na trasie powinno wschodzić na zachodzie od strony gór co zapewniłoby lepsze widoki. Tyle żartów, ale dwie rzeczy mocno totalne plusy trzeba odnotować - pierwsza -flower power koszulka zwala z nóg i na pewno jak inne nie wyląduje na dnie szafy, szczególnie że w te klimaty mocno przecież zaangażowany byłem w wieku lat kilkunastu. Druga rzecz to końcówka trasy - znowu najlepsze czasy się przypomniały. Gdy na Skrzycznem wydawało się, że do mety już tylko kilka kilometrów w dół, orgi zafundowały super strome zbiegi które inzynbikera sprowadziły na ziemie bo w takim upodleniu psychicznym schodzeniami się skońćzyły i bolącymi chyba po raz pierwszy po zawodach czwórkami. To jest to, klniemy na orgów, na stromizny, na atakujące łysinę muszki, a później na mecie mamy jedne z najlepszych wspomnień jak za dawnych najlepszych czasów maratonów mtb.
Kolejna lekcja pokory otrzymana, ale ile więcej doświadczeń zdobytych a i bez pęcherzy się skończyło i trzeba odnotować że kryzys na pierwszych 20 kilometrach tylko był a później jakoś fajnie się biegło i się szło ale znając inzynbikera to zawsze mu się lepiej napiera nie po stromej ścianie w górę a na odcinku między malinowską skałą i skrzycznem z piękną panoramą pilska, babiej i tater które też nawet trochę pod koniec odsłoniły swoje oblicze.
Oj mocno znowu się nakręciłem w tym ultra cierpieniu i chyba już stan cierpienia od strony psychicznej jak narkotyk traktuje. Sił nie ma ale jest psycha i to na nią muszę liczyć jeszcze w swoim ostatnim starcie za 3 tygodnie.
A jeśli przy tej psychice jesteśmy to na koniec warto chyba czapki z głów pochylić przed tymi co na 260 wystartowali i skończyli, dodatkowo po tym co się przeżyło w jednej czwartej i patrząc jeszcze na mapę, ile oni więcej tych skał i przewyższeń mieli. BUT 260 to zdecydowanie największa wyrypa w kraju. Niestety dla mnie w tym życiu niemożliwa, ale kto wie może jeszcze kiedyś dojdę do takiej formy, by chociaż spróbować zaliczyć te 120, a jeśli będę psychicznie gotowy strzeżcie się beskidzkie przewyższenia i skały!
10. Łemkowyna Ultra Trail 24.10.2015r.
Łemkowyna była jednym z pierwszych wyścigów, na który się zapisałem w tym roku. W ubiegłym sezonie udało mi się dotrzeć kilometrażowo do 120 km, naturalnym było więc że w następnym etapie poprzeczka będzie ustanowiona na poziomie 150. Nie udało się, a do tego, żeby się udało brakuje jeszcze 2-3 godzin - tyle trzeba, żeby osiągnąć tempo, które pozwoliłoby (celowo pozwoliłoby nie zapewniłoby, bo przy gorszej pogodzie potrzeba by było jeszcze więcej, a przede wszystkim nie wiem jak zachowałaby się moja psycha) osiągnąć cel. Dużo mi dał ten rok startów i wydawało się, że wcześniejszymi nocnymi startami przygotowałem się do nocnego napierania ale ta noc do innych była niepodobna.
Nie wiem do końca, dlaczego, ale jeszcze nigdy nie łapałem takich faz w pierwszej części wyścigu w sumie jeszcze nie na dużym zmęczeniu: problemy ze wzrokiem, koncentracją, brak komfortu termicznego raz za ciepło raz za zimno raz sucho raz mokro, zawroty głowy, bieg zygzakiem. Rozumiem - w kolejnych godzinach przy zmęczeniu - na to byłem przygotowany, ale na początku niepojęte. Na te najdłuższe ultra przyjmuje zasadę: ilość żeli i batonów na start równa się przewidywanemu czasowi dotarcia do mety w godzinach plus pięć. Tym razem było przygotowanych 38 a z pierwszych 19 na pierwsze 80 km po 40 kilku kilometrach ubyło już 14. Na pierwszym punkcie jeszcze po międzyczasach widziałem że jest szansa na 33 godziny a później to już formalność się zrobiła bo widziałem że napieram gorzej od przygotowanych wcześniej międzyczasów i chyba tylko pieczone ziemniaki w Bartnem, chęć honorowego zakończenia sezonu oraz zaliczenia czerwonego szlaku wewnątrz magurskiego parku, którego wcześniej nie eksplorowałem spowodowała że napierałem dalej. Nie żałuję, głównie przez ostatni etap od zbiegu z Kamienia po okolicznych graniach i łąkach z pięknymi widokami i nawet świecącym słońcem - było warto.
Transcarpatia to był wyścig mojego rowerowego życia a trasa tc była trasą mojego rowerowego życia. Teraz poznałem ją w najlepszej części w odsłonie biegowej. Jeśli chodzi o odsłonę nocną nie bardzo. Czerwony szlak w nocy nie pozwoli poznać łemkowyny = nie było cerkwi, krzyży, radości jazdy i pięknych widoków z tym moim naj z Regietowa wyżnego do niżnego. Nie było smolarzy, brak było tych przestrzeni które zapewnia rowerowy przelot. Były za to nocne cierpienia, mokre przeprawy przez rzeki, dużo ale nie bardzo dużo błota, strome zbiegi ale w sumie to napieranie po bardzo miękkiej, choćby w porównaniu z BUTem powierzchni i była nagroda końcowa w postaci pięknych widoków i cały czas było dziko z dala od cywilizacji bo pierwszy otwarty sklep pojawił się dopiero na 70 km.
Podsumowując – ciężko na tej łemkowynie - 6 tygodni temu 100 km w 16 i pół godziny na siedmiu dolinach, teraz 80 km w 18 godzin. Był ambitny, bezsensowny (ale przecież indywidualnie w inzynbikerstyle ustanowiony) plan 9 punktów do UTMB w 6 tygodni. Plan oczywiście nie wypalił. Nie było w ostatnich tygodniach treningu wydolności, więc nie ma co się dziwić że nie było formy. Był trening metodą startową i oczywiście nie przyniósł efektów wydolnościowych, przyniósł jednak coś innego. Tyle doświadczeń przez te starty udało się zdobyć, że historia i zaprocentuje to w przyszłości na pewno. Tak to wszystko udało się poukładać, że bez bąbli, pęcherzy, większego bólu, bez kontuzji, z rozpracowanymi szczegółami technicznymi a przede wszystkim z lepszym poznaniem siebie i mojego ultra pochodu morderczy ale jaki piękny sezon czas kończyć.
150 miało być ukonorowaniem sezonu. Dzisiaj wiem, że 150 na łemkowynie, nawet w najlepszej formie, na 90% nie było w mojej tegorocznej dyspozycji w zasięgu. W tym roku było może mnie stać na 150 ale pewnie w konwencji dzień noc dzień ale tylko pod warunkiem długiego limitu, potraktowania tego jako główny start w sezonie i na pewno nie w październiku, gdy czas nie poważnie startować a kończyć już sezon. Naturalną koleją rzeczy jest, że idziemy do przodu i na kolejny rok trzeba spróbować setki, ale tym razem nie kilometrów a mil, ale na pewno ze startem w dzień. A łemkowyna - w 2016r w kalendarzu startów znajdzie się na pewno, ale w 70 km skróconej wersji. Ale drżyjcie niedźwiedzie łemkowskie - w 2017 powinienem już być gotów, a muszę się przygotować nie tylko na to tempo 2-3 godziny szybsze ale moja prędkość przelotowa musi wzrosnąć o 4-5 bo nie wiadomo, czy trafi się więcej błota czy nie.
O tym, że zapisałem się na wyścig przeważyła postawa orgów. Wielkie problemy miałem z kontaktem z organizatorami innych startów w tym roku i wielkie wkurzenie w wielu wyścigach mnie ogarniało na te pseudolosowania. Tutaj inaczej od razu odpowiedź na maila, zakwalifikowanie – to lubimy.
Wszystkie tegoroczne starty w sumie organizacyjnie rewelacja. Ale podsumowując, najlepsze były te organizowane dla pasjonatów przez pasjonatów. A pasjonaci łemkowscy mimo skomplikowanej logistyki poradzili sobie w każdym momencie i tę ultra pasję czuć było wszędzie i dlatego łemkowyna organizacyjnie wygrywa mój tegoroczny ranking.
I tylko tak mi trochę wstyd tej mojej postawy bo w limicie pewnie bym jeszcze pociągnął do 100 albo 120 kilometra, na więcej na pewno nie było już szans, ale tak już jest na szczęście że umiem trzeźwo spojrzeć na swoje ultra, zarówno u Madziarów jak i teraz. Widać ex post że decyzje były słuszne, bo nie było szans na limit.
W swojej sportowej amatorszczyźnie wiele porażek przeżywałem ale te ultra porażki są specyficzne. Zarówno madziary jak i łemkowyna były przecież jednymi z 4 głównych celów tegorocznych - niezrealizowanymi. Cele niespełnione ale jakoś tak bólu żadnego nie ma. Są za to wspomnienia, bo przecież to były jedne z najlepszych startów i to właśnie lubimy w tym moim ultra.
Kończy się sezon, który od początku traktowany był jako przejściowy. Na dziś mam odpowiedź – Bieg 7 dolin potwierdził, że spokojnie stać mnie już na setki, 150 już nie bardzo ale jestem bardzo blisko. Punkty kwalifikacyjne są i można układać plan na przyszły sezon. I jeszcze jedno. Wreszcie chyba znalazłem najlepszego trenera - Inzynbikera. I mogę się tylko obśmiać z tych którzy robią treningowo w tygodniu tyle kilometrów ile będzie miał docelowy wyścig. Ja w zimie robiłem 50, w sezonie 30 a praktykowałem trening metodą startową. Jeździłem sobie na zawody, jeździłem sobie na rowerze, dużo odpoczywałem, stabilizowałem się, siłowałem się i stretchingowałem i do końca sezonu w dobrych nastrojach a przede wszystkim bez kontuzji doszedłem i dobiegłem i tak trzymać bo w przyszłości też metodą startową zamierzam się rozwijać.
XXV Bieg Niepodległości 11.11.2015r.
Wreszcie pod koniec sezonu udało się zachować jeszcze trochę sił by uczcić święto niepodległości i w biegu wystartować. Zawsze uniemożliwiało to albo totalne zmęczenie albo konieczność zaleczenia kontuzji czy innych posezonowych mikrourazów. Bieg jak bieg, przyjemnie się pobiegało a do zapamiętania biało czerwony wiadukt i może to, że dzięki zesponsorowanemu startowi przez chwilę stare dobre czasy ścierwo sponsoringu się przypomniały.
Sportowo, oczywiście bez żadnych celów. Treningowe bieganie pozwoliło jednak przypomnieć, że, mimo, że asfalt jest rakotwórczy to od czasu do czasu po asfalcie trzeba pobiegać. Idzie zima, zbliża się kolejny sezon i do asfaltu pomału się przyzwyczajamy, bo do czasu nadejścia wiosny trzeba będzie jeszcze raz w swojej amatorszczyźnie (ale to już na pewno po raz ostatni) sekwencje 5-10-21-42 powtórzyć.
inżynBiKer
wjedź do strony głównej