XVI Puchar Bielan 16.01.2014 22,59

Bardzo przyjemnie sezon od życiówki rozpoczynać, wprawdzie na 5 kilometrów, ale zawsze to coś. Dodatkowo radość, bo życióweczka poprawiona całkiem sporo i to pomimo odczuwalnej temperatury minus 10, wiatru i na szczęście tylko lekkiego opadu śniegu. Cieszy jeszcze jedno. Cały ubiegły sezon brakowało mało, aby coś złamać. Tym razem to ja wygrałem walkę z czasem i niech to będzie dobry prognostyk.

Start właściwie kontrolny na ustalenie tempa treningu, ale pewne wnioski można wyciągnąć. Przede wszystkim przydało się mocne podsumowanie po ubiegłorocznym sezonie i postanowienia na 2014r poszły chyba w dobrym kierunku. Trenować mniej a mądrzej, skupić się na najsłabszej tri stronie – bieganiu a nie na pozostałych konkurencjach.

Za wcześnie na jakieś poważne wnioski, ale jedno jest pewne - człowiek potrzebuje zmian i przydał się lifting. Trening treningiem, ale najważniejsze chyba jest to, że mocno mi się zmieniła psychiczna strona ścigania. Co było do udowodnienia zostało udowodnione i bez napinki można sobie 12 sezon startów rozpocząć a ważne, że jeszcze się chce i jakieś ambitne cele w sezonie można sobie wyznaczyć.

A sam Puchar Bielan nie należy może do najlepszych tras biegowych w okolicy, ale to kręte bieganie wokół okolicznych bloków ma coś w sobie i jako asfaltowe dżunglowe ściganie w wielkiej płycie na początku przygotowań do sezonu trafi jeszcze pewnie nie raz do kalendarza startów.

I nawet gadżet czapkowo – kominowy mocno na czasie się być okazał, chociaż z tym „kochających inaczej” kolorem trochę przesadzili.

ddddddd




XVII Wilczym tropem 1.03.2014 46,32



Dobra passa życiówek utrzymana. Tym razem poprawiam się aż o dwie minuty także na dystansie 10 km nie jest źle. Przy okazji w międzyczasie, o pół minuty poprawiam jeszcze styczniowy wynik na 5km także idziemy do przodu.

Forma rośnie i należy się cieszyć, ale przede wszystkim można sobie uświadomić, że zaczynamy zbierać owoce treningu w zgodzie z jedną z najważniejszych zasad trenowania – specjalizacji - chcąc poprawiać wyniki w bieganiu trzeba trenować bieganie.

Szkoda może nie tyle poprzedniego sezonu ( bo biegałem mało, ale z właściwymi prędkościami) ale jeszcze dwóch poprzednich bo widać że wtedy treningowo byłem prowadzony tragicznie.

Pomału miałem się żegnać z życiówkami biegowymi, ale chyba jeszcze za wcześnie. Fanem asfaltu na pewno nie zostanę, ale rysuje się jakiś cel biegowy na początek przyszłego roku i na przygotowania zimę będzie można poświęcić.

A później jak się ciepełko zrobi na bikea będzie można wsiąść, bo do jazdy rowerowej przy minusowych temperaturach nic mnie już nie przekona. I w poszukiwaniu słońca nie trzeba się pałętać po jakiś ciepłych krajach a w zamian choćby po Tatranie naszym pięknym sobie pobiegać.

A sam bieg. Bardzo przyjemna tradycja zapanowała na uczczenie bieganiem ważnych wydarzeń i gdzieś tam biegnąc i cierpiąc te wydarzenia się przywoływały.

ddddddd




XVIII (4) Półmaraton Marzanny Kraków 22.03.2014 1,46,47

Znowu przynudzam, ale kolejna życiówka zaliczona, godzina pięćdziesiąt złamana. Szkoda, że terminy spowodowały, że musiałem na wiosenny półmaratonowy start wybrać dosyć trudną trasę, ale za to jak przyjemną.

Marzanna rulez! Błonia z widokiem na Wawel i wspomnieniami maratonów mtb, bulwary wiślane, kłódki na kładce Ojca Bernatka, runda wokół Wawelu, zahaczenie o Stare Miasto i wspomnienia liceum. Jaką drogę się przebyło a właściwie przebiegło od biegu z pustymi butelkami z winem wyrzucanymi na dziedzińcu kościoła, do wypruwania flaków w tym samym miejscu, wokół tych samych murów, w tempie 5,01 - 30 lat później.

Bardzo przyjemnie się pobiegało, mnóstwo wspomnień rowerowych i szkolnych odtworzyło i czas na przemyślenia był jak mocno to wszystko się pozmieniało. W jednym jednak Kraków jeszcze trochę odstaje, bo choćby w porównaniu z Warszawą stosunkowo mało osób na starcie się pojawia. I to stosunkowo małe zainteresowanie bieganiem dzień wcześniej też wygrzewając się na bulwarach ze zdziwieniem poobserwowałem – mało biegających, ale za to dużo rowerzystów – a ile bajków i to jakich.

Podniecam się trasą a dla nich taaka trasa to pewnie oczywistość, u nich nie tylko zabytki, im wystarczy przecież tylko trochę za Błonia wybiec i choćby w takim Lasku Wolskim już namiastkę gór mieć. A ja z Wiecznego Miasta 200 km muszę odjechać żeby namiastkę gór poczuć.

Ciężko jakieś minusy biegu znaleźć i nawet na centusiowe klimaty ponarzekać nie można, bo koszulka techniczna była i nawet tego sławnego smogu krakowskiego, którego się obawiałem nie było. Marzanna utopiona, zima odeszła i słoneczko zaświeciło i powietrze w marcu do 20 stopni się nagrzało a podczas biegu zaszło i temperatura rewelacyjna się trafiła i kontrast w porównaniu z ub. rokiem w marcu w Warszawie gdzie na ostatnim bufecie zamarznięta woda była, niesamowity. I nie można na pogodę zwalić, że nic z 1:45 nie wyszło. Szkoda tej pofalowanej trasy, szkoda, że dystans o 200 metrów dłuższy wyszedł - w W-wie pewnie te 1,45 by padło. A najgorsze, że terminy zajęte i następna próba na połówkową życiówkę dopiero za rok może się trafić - niestety.

Zresztą, nie ma prawa do narzekań. Taktycznie zawody poszły wzorcowo. Tempo utrzymane i chyba po raz pierwszy druga część dystansu szybciej niż pierwsza wyszła oraz starczyło sił na mocny finisz. Potwierdza się znowu, że jest jakieś biegowe wytrenowanie i dokonał się potężny biegowy skok, widać jakie samopoczucie po biegu, jak szybko przebiega regeneracja. Wciąż chyba też coś można jeszcze do pieca dorzucić, bo wróżek noszących wysokie botki znowu nie udało mi się zobaczyć. Ze strony wytrenowania zrobiliśmy już wszystko. Teraz rezerw trzeba już tylko szukać w psychice. Czas przekroczyć kolejny krąg!

ddddddd




XIX (5) Półmaraton Warszawski 29.03.2014 2,05,15

Nie wiem czy w ogóle zapisywać te zawody w historii startów. Bo chociaż statystycznie ukończone to chyba po raz pierwszy przed zawodami dokładnie wiedziałem, w jakim czasie ukończę dystans.

Pierwsze 11 km wolno, ostatnie 10 km w szacowanym tempie maratońskim - to ostatnie mocniejsze wybieganie przed maratonem. Trochę koncepcja mi się zburzyła ze względu na tłok w drugiej części, ale zadania treningowe wykonane, a wrażenie, że to, co 2 lata temu było wypruwaniem flaków dziś jest treningiem – bezcenne!

Przyjemnie się pobiegało w optymalnych warunkach pogodowych, ale szkoda, że nie można się było pościgać – po czasach zwycięzców widać, że w W-wie krakowska życiówka mogłaby być lepsza o te kilka minut.

Nasuwają się porównania z krakówkiem .Widać jak całkiem niezły biznes sobie zrobili z bieganiny w W-wie, jaki kontrast z bardziej kameralną imprezą w ubiegłym tygodniu. Ja wiadomo, zawsze bardziej te kameralne, bardziej górskie, nie asfaltowe poważam, ale trzeba przyznać, że poziom imprezy niesamowity i organizacyjnie nic do zarzucenia.

Są takie niezapomniane chwile z zawodów, które zawsze stoją przed oczyma – tym razem dwie:

widok sprzed startu, na dworcu powiśle, wysiadających z skm-ki i podążających na stadion wesołych biegaczy – w kontraście z poniedziałkowym smutnym tłumem śpieszącym do fabryki na śródmieściu.

Widok po starcie jedenastu tysięcy biegnących na moście i może nie do końca ale trochę łezka się w oku zakręciła na wspomnienie tych dziewiczych 400 umiłowanych w kolarskiej sztuce górskiej na moście w Fordonie, w swym pierwszym starcie.

Trasa szybka, szkoda, że kibice jeszcze do kibicowania nie dorośli, za to fajne kapele przygrywały i wesołe autobusy piętrowe się wzdłuż trasy poruszały. Nie było tym razem zeszłorocznej metalistki, za to koleś, który biegł z plecakiem a w plecaku sprzęt głośny grający miał z systemami a systemy waliły transowe rytmy - zostaje zdecydowanie moim prywatnym numerem 1 w kategorii przebierańców.

ddddddd




XX (8) Paryż 6.04.2014 3,59,09

Już po pierwszym wyjściu z hotelu po przybyciu do Paryża wiedziałem, że na maratonie będę miał farta. Wszystko przez przebrzydłego gołębia, który napaskudził mi na głowę w parku. Ostatnio, gdy miałem takie zdarzenie, jeszcze na studiach, dostałem trzy plus z socjologii, co u Krwawej Uli było nie lada wyczynem.

Pomału kończy się asfaltowe bieganie, była taka możliwość, że wiosenny maraton będzie już ostatnim moim startem po życiówkę i dlatego wybór padł na miejsce szczególne. Zapisałem się już parę miesięcy wcześniej.

Przy tegorocznych przygotowaniach zmiana w treningu nastąpiła znaczna, bo po raz pierwszy zimowe treningi były tylko pod kątem bieganiny, no może nie do końca, bo pływanie też było grane, ale rower na haku wisi już od kilku miesięcy. Nic mnie już w życiu nie zmusi do rowerowania w minusowych klimatach i pod tym względem bieganie zimą rulez!

Trzy wcześniejsze starty biegowe, wreszcie właściwy trening maratoński pozwoliły oszacować przewidywane tempo 5:30 na czas 3,52, na szczęście zapisałem się na sektor 3,45 co przy 40 tysiącach startujących ma naprawdę duże znaczenie.

Ze względu na tłok biegłem w tempie na 3:45 i nie wytrzymałem tego tempa, a później to już trafiłem w strumień poruszający się z mniejszą prędkością i tak już nie pozostało nic innego tylko poddać się nurtowi maratońskiej rzeki.

A najgorzej że im bliżej mety tym coraz tłoczniej było i w końcówce coraz bardziej zagrożone 4 godziny się zaczęły robić. Na szczęście starczyło zapasu, 4 godziny rozbite i tym samym osiągam swój minimalny cel biegowy, którego nie udało mi się zrobić przez 3 lata.

Poprawiam się o 11 minut w stosunku do ubiegłego roku. Uwzględniając, że przez korki i wydłużanie toru biegu dystans maratoński zrobiłem w 3,56 można powiedzieć, że poprawiłem się o 15 i widać, że celów ambitnych postawić sobie nie mogę i jedyne, na co mogę liczyć w przyszłości to 3:45. Tym samym rysuje się cel na wiosnę przyszłego roku. I będzie jeszcze nad czym popracować w zimie, ale to już będzie cel ostatni.

Asfalt jest rakotwórczy, nie nadaję się na ciągłe wypruwanie flaków, nie pomaga mi fizjologia i moje stwierdzone krzywizny w nogach, coraz bardziej się starzeję, biegnąc nie potrafię zobaczyć wróżek noszących wysokie botki – reasumując w asfaltowym bieganiu na życiówki swojej przyszłości nie widzę.

Czas wyjąć rower z wieszaka i trochę potriathlonować. A później chyba na jesieni na lepszą górską stronę biegania trzeba będzie się nastawić.

Paryski gołąb zapowiadał szczęście aż momentami zacząłem się zastanawiać czy 3,45 nie padnie. Okazało się, że zapowiedział tylko minimalne szczęście w postaci złamanej czwórki. Za wynik stawiam sobie trzy plus. A jeśli u Krwawej Uli był to wyczyn nie lada to tutaj już nie koniecznie.

Wyższy stopień zdecydowanie za postawę. Tutaj widać, że jest forma, widać jak biegam te maratony jak wytrzymywałem później dystans i przed ironmanem naprawdę wygląda to nieźle, bo ta teraźniejsza biegowa dyspozycja może mi dać na ironie maratonowy czas lepszy o 20-25 minut w stosunku do ubiegłego roku. To jednak zobaczymy pod koniec czerwca. Będziemy też wiedzieli, czy udało się rower odrobić a rowerowe zaległości przeogromne i może okazać się to trudne.

Wracając do maratonu oprócz tego tłoku, same superlatywy. Trasa obłędna przez samo centrum, wokół najważniejszych atrakcji, kibice kapitalni, tutaj szczególnie ten szpaler jak na Tour de France, tego nie było nigdy.

Oj mocno sobie tym New Yorkiem, jako pierwszym maratonem poprzeczkę podniosłem, ale Paryż zdecydowanie trafia do galerii maratonów do przeżycia i zostaje numerem dwa.

I tak to będzie, że spróbuję jeszcze ten jeden na 3, 45 w przyszłości, ale już nie dla atrakcji turystycznych a dla wyniku. A później, kto wie, może na emeryturze jeszcze się pokusimy na jakieś asfaltowe 42 kilometry, ale już nie do walki o życiówkę, ale o fajne egzotyczne wrażenia biegowe.

Kończy się wczesnowiosenny etap biegowy, cztery starty, cztery życiówki generalnie rewelacja! Ale to, że fizjologia, wiek, psychika i charakterystyka ścigania pozwalają mi osiągnąć tak mało to już tak nie do końca.

ddddddd




XVI Piaseczno 25.05.2014

Takiej przerwy w startach w sezonie startowym nie pamiętają najstarsi górale. 7 tygodni minęło od ostatniego startu w maratonie. W porównaniu z 3 startami miesięcznie kilka lat temu różnica znaczna.

Cóż, lata robią swoje a i bardziej obciążające te tri i run starty. Te 7 tygodni zresztą uczciwie trzeba było na trening triathlonowy wreszcie przeznaczyć, bo rower na haku cały czas wisiał od jesieni a pływanie mocno ograniczone było.

Trochę już było tych tri startów, ale każdy kolejny przynosi coś nowego. Tym razem ciekawie na pływaniu się zrobiło, bo 500 osobom przyszło na 100 metrach akwenu się zmieścić. W życiu się nie nachodziłem tyle w wodzie, nigdy nie było tak ciasno nawet pod koniec dystansu, nigdy nie dostałem tyle razy w głowę z otwartej i w uda od żabkarzy. Nigdy nie przepłynęło przeze mnie tylu pływaków w poprzek.

Trochę tego tri doświadczenia jednak już jest, po gpsach widać że płynąłem i szedłem w wodzie prosto i można sobie było w miarę wypoczętym do kolejnych dyscyplin przystąpić. Rower odkurzony dopiero przed miesiącem nieco ponad tysiąc kilometrów przejechane także jeszcze trochę brakuję ale to do odrobienia i czuć że dyspozycja coraz lepsza. Całą zimę na bieganie poświęciłem i myślałem, że bieganie pójdzie lepiej, ale nie poszło. Prędkość przelotowa w sumie ok. ale chyba strategia bufetowa nie potrzebna, za dużo postojów i zmarnowanego czasu ale potraktujmy to jako trening przed ironmanem bo tam właśnie będę tak biegł.

Generalnie pierwszy start na przetarcie na cztery minus, ale minus bardzo duży. A wszystko przez kolegów. Bo biorąc pod uwagę trudną i dłuższą trasę jest progres czasowy i to dość znaczny, dało się utrzymać przyzwoite tempo cały czas, ogólne samopoczucie rewelacja i widać wytrenowanie niezłe - to radość nieco zmącona, bo wszyscy mnie obiegli i objechali, a prawie wszyscy opłynęli, a co najgorsze różnice są znaczne.

Na pocieszenie fakt, że dopiero rozpocząłem przygotowania, że przepływam w tygodniu tylko 2, 5 kilometra, nie jeździłem w zimie na rowerze, na trening w tygodniu poświęcam od 7 do 11 godzin…..

… i przede wszystkim, że na tym etapie amatorszczyzny, na którym się znalazłem nie muszę już nic sobie udowadniać, lubię startować, dzięki startom prowadzę określony zdrowy tryb życia, cele tegoroczne to coś ukończyć albo ukończyć coś w czasie.

Z drugiej strony nie ukrywam, że gdyby różnica była mniejsza to pewnie jakiś ścigancki zew natury bym poczuł i chociaż przez chwilę dorównać bym chciał. A tak może w przyszłym sezonie przy tri zostaniemy na poważnie i wrócimy do starych dobrych czasów walki w generalce, pojedynków z kolegami. Fajnie było. Teraz jest jednak nie ścigać się, a coś dłuuugiego ukończyć i też fajnie.

Te rozważania jednak na jesień sobie zostawiam a teraz czas o IM pomyśleć a krótkoterminowo Ślesinie bo atmosfera na garminach bardzo przyjemna i wyrosły nam naprawdę zawody i nawet pseudozawodowych amatorów mniej jakoś zaczęło przyjeżdżać a może już zniknęli w tłumie tri normalnych.

A Piaseczno jako akwen beznadziejne, rower znośny ale tradycyjnie odraftowany ale bieg po krótkich pętlach mocno widowiskowy z mnóstwem kibiców rewelacja a dla mnie nawet podwójna bo dzięki trochę lepszej dyspozycji i tego że ląduje gdzieś w okolicach połowy stawki, dłużej mogłem sobie wśród kibiców pobiegać a nie jak kiedyś biec samotnie na końcu.

ddddddd




XVII Ślesin 08.06.2014

Ślesin miał być generalnym sprawdzianem przed IM. Zapowiadana łatwa trasa stwarzała też możliwości na życiówkę, chociaż prognozy 30 stopniowe kazały trzeźwym okiem patrzeć na rzeczywistość.

Pływanie wypływało się dobrze, a biorąc pod uwagę ile czasu poświęcam na trening to bardzo dobrze. Trochę ćwiczeń technicznych w sezonie, nowa pianka, trochę zajęć na obozie, trochę pływania w wodach otwartych – widać wszystko pomogło. Widać też ile jeszcze rezerw, ile do zrobienia, ale chyba wiem już czego i jeśli się zdecyduje wejść mocniej w tri to program działania w pływaniu będę w stanie sobie stworzyć.

Po Ślesinie najbardziej jednak cieszę się z roweru, bo te 1100 km przejechanych treningowo tylko w tym roku, ale widać że po półtora miesiąca treningu coś już jedziemy, na zakresy tętna wysokie, typowe dla mojego ścigania wchodzę i chyba trening własny był dobry.

Na dowód dobrego startu trzeba powiedzieć że tow. Rybka dopiero po 8 km i 500 m jazdy rowerowej mnie wyprzedził. A ja sobie jechałem dalej swoje, rozmyślając o dwóch rzeczach jak beznadziejne przepisy z draftngiem na tych zawodach i jak beznadziejnie technicznie jeździ stosunkowo dużo startujących, całą szerokością jezdni, hamując przed zakrętami i tak w samouwielbieniu nad swoją techniką jazdy ostro w zakręty wchodziłem i na jednym wpadłem w studzienkę kanalizacyjną Przez tłok nie było gdzie odskoczyć i skończyło się złapaniem gumy. To pierwsza od 4 lat, oczywiście okazało się że pompka jest popsuta Na szczęście autochtoni pomogli, zabierając koło do garażu gdzie mieli kompresor, ale 10 minut mi to zajęło. Wstyd! Niestety to nie mtb gdzie człowiek sobie w 8 godzin mógł spokojnie wszystko odrobić. Mocno wkurzony dokończyłem rower w wolniejszym tempie trenując prędkość ironmanową i do biegania przystąpiłem. 30 stopni to jednak nie to, zero motywacji i czas 6 minut dłuższy niż w Piasecznie wyszedł. Oprócz kwestii motywacji jednak niepokój się pojawił co z tym bieganiem będzie bo jakoś słabo mi szło, ale treningowo nic już nie zrobimy w temacie i okaże się już za 3 tygodnie co wypracowaliśmy. Podsumowując pływanie ok., rower ok. bieg niepokój.

I jeszcze jedna refleksja. Jadąc z Tow. Rybką na zawody pewne wspomnienia wróciły. Jak było kiedyś, te 12 lat temu siedem godzin dojazdu na zawody, 7 godzin na starcie , 7 powrotu do domu a teraz na stare lata, w układzie 2 - 3 -2 . Chyba coś nie tak. I tak jak po Piasecznie mocno w ewentualną generalkę triathlonową w 2015r. się wkręciłem tak teraz chyba trzeba przyznać że ambitne cele chyba jednak bardziej w ultra można sobie postawić.

Pewnie znowu skończy się na tym że w przyszłym sezonie spróbujemy wszystkiego. I jeśli nawet tri nie podoba mi się ze względu na beznadziejne doznania rowerowe, dużą liczbę pseudozawodowych amatorów i małą liczbę normalnych (chociaż tutaj fajnie było w Ślesinie choćby na rowerze albo biegu sobie pogadać z tymi normalnymi i odświeżyć stare czasy mtb, gdzie podczas startu cały czas się gadało a pseudozawodowi amatorzy z wywieszonymi jęzorami gdzieś z przodu się ścigali) to treningowo nic go nie pobije, a szczególnie że zacząłem sam sobie ten trening układać. I choćby tak jak dziś, jeśli termometr 32 stopnie wskazuje to nie muszę interwałów na rowerze robić ale mogę wziąć sobie piankę i na otwartym akwenie popływać. Jest atmosfera! Szczególnie gdy nie robiło się tego przez ostatnich 13 lat.

Podsumowując w mojej pseudoamatorszczyźnie, cierpieniach nie młodego już Wertera, Kordiana na szczycie Mont blanc nie wiedzącego w którą stronę pójść na dzień dzisiejszy wybieram: trenować do triathlonu, a startować ultra. A to Mont Blanc tak chyba podświadomie się zapodało ale pan freud już by wiedział jak to zinterpretować i ja też chyba wiem.

ddddddd



XVIII Płock 14.06.2014


W zeszłym tygodniu już prawie pożegnałem się z krótkim ściganiem. Wystarczył jeden krótki start aby nabrać wątpliwości. A wszystko przez coś takiego co statystycznie zdarza się u mnie raz na cztery lata, a w przypadku triathlonu trafiło się po raz pierwszy. W otwartych mistrzostwach Płocka amatorów zająłem drugie miejsce w kategorii. To nic, że w moim przypadku nie jest to wynikiem dyspozycji a ilości i poziomu startujących. Wynik poszedł w świat. Po raz pierwszy była okazja by stanąć na triathlonowym podium. No właśnie, była ale się zmyła, bo nie wiedziałem że zająłem takie miejsce a sms przyszedł dopiero w drodze powrotnej w okolicach Sochaczewa. Śmierć frajerom!

Nie było krótkiej radości podiumowej, może jeszcze uda się odzyskać długą radość w postaci pucharku w gablocie, ale na pewno to już nie to. Jedna pewna pamiątka ze startu to zapisana wiadomość w telefonie symbol inżyniero – frajertwa sms o treści „ Inżynierze frajerze! Gratulujemy ukończenia Otwarte mistrzostwa Płocka Amatorów w Triathlonie Twój czas 42,02. Miejsce w klasyfikacji open :29. Miejsce w kategorii wiekowej M3:2.

Niby poziom był słaby, ale trzeba przyznać, że zawody poszły dobrze. Straszne wypruwanie flaków się zrobiło na 3 konkurencjach w 42 minuty. Czas lepszy na tej samej trasie niż w ubiegłym roku o 2minuty nie jest więc źle. Myślałem że najgorzej mi poszło rowerowanie, ale po wynikach widać ,że najgorsze miejsce na bieganiu zajmuje także to standard i trzeba się z tym pogodzić i nad tym wciąż najwięcej pracować. Generalnie za wynik należą się też podziękowania dla kolegi Strzały bo gdyby mnie nie gonił to bym pewnie flaków tak nie wypruł i tutaj po raz kolejny widać plusy ścigania z kolegami a nie walki ze sobą o życiówkę.

Płock stanowił już ostatnie przepalenie przed ironem i na pewno przyjemnie rury się przepaliło a dobry start nieźle na psychikę wpłynął. Poza tym te zawody mają coś w sobie i już to stwierdziłem w ubiegłym roku i w miarę możliwości w kalendarzu zagoszczą na stałe. Fajna trasa, a przede wszystkim aż wstyd się przyznać po raz pierwszy w sezonie na rower mtb wyścigowo można było wsiąść i miejmy nadzieję, że nie ostatni. Szkoda, że tak mało triathlonowych okazji na mtb i widać że gdyby było ich więcej to raczej pożegnałbym się na zawsze z odraftowanym, nudnym asfaltem.

A jeśli przy mtb jesteśmy to jedno jeszcze trzeba wspomnieć jako że bożociałowy weekend się zbliża, a przez 7 ostatnich lat w Istebnej w tym czasie urzędowałem. I tak jakoś nie jest mi żal tego trophy, już chyba się beskidzka świeczka wypaliła.

A że nawet wierne psy na podium nie były zapraszane ostatnio, to płockie podium za kolejny znak, że na dobrej drodze sportowej się znalazłem trzeba uznać. Na pewno jednak droga wypruwania flaków nie stanie się jedyną bo już to przerabiałem, już to znam z mtb i nie chcę znowu poświęceń treningowych a później rozczarowań. Bez napiny nie ma co przeżywać, bo przecież niezależnie czy będę w formie czy nie, wszystko i tak zależy od tego czy znajdę się na właściwej mecie we właściwym miejscu o właściwym czasie, a statystycznie następne podium przyjdzie przecież samo po czterech latach.


ddddddd



XIX Ironman Klagenfurt 29.06.2014


W Klagenfurcie sukces, kolejna życiówka, złamaliśmy 13 godzin. Kończy się jednak pomału okres ironmanowy , a przy dotychczasowym obciążeniu treningowym 7-11 godzin w tygodniu, którego zmieniać nie zamierzam, na lepszy czas mnie nie stać.

Chociaż kończy się okres IM, to nie wykluczam w przyszłości jakiś 226 zawodów, ale ostatni start tylko potwierdził, że tri w wydaniu asfaltowym , w otoczeniu pseudozawodowych amatorów to nie moja ulubiona bajka. Za młody jeszcze jestem, a właściwie za młodo się jeszcze czuje, żeby żyć jednym celem. Z drugiej strony za stary jestem by mtbować, z trzeciej za młody by umrzeć. Na pewno jestem „skazany na gór dożywocie” i tą sportową górską ścieżką chyba podążę.

Trochę mnie zafascynował ten iron. Fakt, na wejściu był czymś niewyobrażalnym. Po trzech startach już stał się rutyną– zawodami gdzie przy stosowanym treningu wszystko można przewidzieć a dokładny wynik do wyścigu którego przygotowuje się miesiące zależy nie do końca od dyspozycji a od pogody i od tego o ile organizatorzy skrócili lub wydłużyli dystans wobec modelowego. Poza tym, widząc ile taki start sił mnie kosztuje w mym wieku ile musze się regenerować – to nie to.

A tri? Na pewno jest najlepsze do trenowania i na pewno starty tri będą, ale już raczej nigdy nie będą to cele roczne z przedziału 1-3, może gdzieś 4-6. A może za klika lat będzie inaczej, bo przez jakiś przypadek zacznę lepiej biegać, a może doczekam się jeszcze tri startów w górach. Kto wie

Podsumowanie trzech ironów tutaj


XX Poznań 26.07.2013 5’52,09

Dawno już nie miałem takiego sezonu, w którym udaje się realizować wszystkie cele. Tym razem padł kolejny bastion – szóstka na połówce ironmana i podobnie jak z ironem, ścierwo padło z dosyć dużym przytupem w postaci 8 minutowego zapasu.

Najbardziej trzeba cieszyć się z roweru, bo udało się naprawdę przyzwoite tempo zapodać, a co najważniejsze utrzymać je przez cały dystans. Trening rowerowy rozpoczęty dopiero w połowie kwietnia i widać już na przyszłość, że trzech miesięcy potrzebuje, żeby odzyskać swój przyzwoity poziom. Cztery tygodnie temu na ironie jeszcze nie było wyjeżdżenia. Szkoda, że chwilowo zawieszamy bike’a na haku.

A wracając do irona, to czuje jeszcze ten start nawet po czterech tygodniach. I przed Poznaniem mocny niepokój się wkradł o dyspozycje, ale tu już pewnie psychologia sportu się kłania.

Poznańska trasa rowerowa to zdecydowanie najszybsze tri czasowe w kraju. Cały czas prosto, asfalt rewelacja, żadnych pięknych widoków, ciągła walka – czyli wszystko to, co mi się w rowerze triathlonowym nie podoba. Ma to jednak coś w sobie, to patrzenie nie na piękne górskie szczyty a do przodu i licznik pędzących kilometrów, a te średnie 33,5 które się zapodało zdecydowanie rekordowe w tri startach i rekompensuje brak wartości estetycznych.

I tak rekordowo dwie pierwsze tri dyscypliny po 3 godzinach 32 minutach ukończyłem co zapowiadało spokojną walkę o życiówkę, bo 2 i pół godziny na półmaraton miałem. Nie powiem, zdziwko mnie trochę chapnęło z tym czasem, bo co jak co ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewałem i nawet jeszcze przed startem poważnie rozważałem wycofanie się po rowerze, jeśli nie będzie szans na życiówkę, pamiętając, że za sześć dni czeka mnie kolejny killer.

Na bieganinie dramat. Nie związany z dyspozycją bo biegnę swoje, ale z wynikiem. Dystans półmaratoński przebiegłem w 2,15. Na usprawiedliwienie 33 stopnie w cieniu a tego cienia na całą trasę było może 2 kilometry. Bardzo dobrą mam tolerancje na upał na rowerze, ale widać w bieganiu nie bardzo. Może gdyby było więcej lodu, może gdybym nie zaburzył żelem gospodarki wodnej co zdarzyło się po raz pierwszy w życiu, bo tolerancje żołądkową na chemię mam ogromną.

Pomimo słabego występu to bieganie jednak najlepiej będzie się wspominało. A to ze względu na kibiców. Wyrasta nam naprawdę światowa impreza a atmosferę na Malcie spokojnie można przyrównać do tych ironmanowych, w których uczestniczyłem. Ciągły doping, kibice polewający wodą i wisienka na torcie dopingu dziadek i babcia ze zraszaczami. Do tego jeszcze szpaler na podjeździe rowerowym jak na tourze oj działo się.

Mamy tri imprezę totalną. Naprawdę może z powodzeniem konkurować z tymi najlepszymi na już nie krajowym a światowym poziomie. W przyszłym roku podobno będziemy mieli jeszcze znaczek iron mana. I pomimo braku zadęcia triathlonowego, jeśli terminy będą pasowały, na pewno postaram się przyjechać, a jeśli będzie znaczek, to start trzeba będzie uznać za patriotyczny obowiązek.

I choć po tegorocznym ironie żadnych celów triathlonowych nie potrafiłem sobie postawić, to po Poznaniu widać, że mimo, że w dalszym ciągu celów nie ma, to patriotyczne uczestnictwo w naprawdę wielkim tri spektaklu może spokojnie stać się celem kategorii C. Chyba, że szansa na 5,30 by była, ale czy w lipcu 2015r.na zawodach będzie 20 stopni czy 33 w cieniu, czy skrócą trasę o 800 metrów żeby był wreszcie właściwy dystans biegowy, już nie uda mi się przewidzieć, a swoich celów od pogody i innych czynników niezależnych postanowiłem przecież nie uzależniać.

ddddddd



1. Szklarska Poręba 2.08.2014 Maraton Karkonoski


Bliżej ery geriavitowej niż piernikowej jestem a dopiero teraz przyszło mi stracić biegowe ultra dziewictwo. Co więcej pierwszy start w ogóle w dyscyplinie biegów górskich zaliczyłem. Tradycyjnie jak to u mnie na początek nie na jakiś krótszy dystans a na maraton od razu się zapisałem.

Rzeźnia totalna się zrobiła przed startem bo było tylko 6 dni odpoczynku. Nie było też wcześniej specjalistycznego treningu bo dopiero z tri skończyłem. Z drugiej strony plan był żeby nie pobiec na maksa. Raz, że to pierwszy start, dwa że tydzień wcześniej połówkę obaliłem, trzy że na obóz biegowy do Szklarskiej przyjechałem i górskiego katowania jeszcze mnie trochę czeka.

Jak miałem zrobić tak zrobiłem. Spokojnie się zmieściłem w limicie. Czas 7, 25 ale trochę inaczej to trzeba liczyć niż na bike’u. Tu nie można na chwilę przestać kręcić, odpocząć na zjeździe, cały czas rzeźnia. I właśnie tej rzeźni się obawiałem.

Karkonosze tylko potwierdziły to co już wiedziałem od razu po ironie. Asfalt jest rakotwórczy, w górach jest moje miejsce i nawet nie ma się co nad tym rozwodzić. Wpatrzony w górskie widoki a nie życiówki, końcówkę lemondki, rozmowy na trasie a nie ciągła walka, robienie zdjęć- ile to lat temu ostatnio zdjęcia na trasie robiłem – 2009?

Łyżka dziegciu. Trochę złe miejsce wybrałem na pierwszy start. Ciężko w tych Karkonoszach. Podłoże kamieniste dało ostry wycisk kościom i stawom, na szczęście kontuzji nie ma, nie było zwałki chociaż te zbiegi na końcu mocno dały w kość. Przyjęta taktyka wypoczynków co parę minut zdała egzamin, limit cały czas był nie zagrożony, także cel osiągnięty

Organizacyjnie już nie do końca dobrze. Do rewelacyjnej organizacji przyzwyczaiłem się na tri i mtb i tutaj zdecydowanie brak jakiegokolwiek jedzenia od 12 kilometra na minus ogromny. Przydał się ten start, wiem że jedzenie trzeba mieć swoje a ponadto dowiedziałem się, że buty biegowe mam obłędne, skarpety beznadziejne, spodnie od 5 tej godziny obcierają, nie tylko żeli ale i kanapek na tego rodzaju starcie trzeba.

Drugi minus dla karkonoskiego to Krupówki. Start tego wyścigu powinien być o czwartej rano, kiedy nie ma jeszcze turystów. Rewelacyjna miejscówka ale na Śnieżce jak na krupówkach się zrobiło, na szlakach też dużo szczególnie czeskich turystów, którzy mają asfaltowy dojazd prawie pod samą górę, tego nie lubimy, ale dało się to przeżyć.

W inżynierostartach nadchodzi nowa era – nastał czas kwalifikacji - zaliczamy zawody, żeby zdobyć punkty. Normalnie by karkonoskiego nie było, bo terminy napięte, ale że start daje jeden punkt, to musiał być zaliczony. A jeśli w tym roku będą cztery punkty to w przyszłym może uda się po tatrzańskich graniach pobiegać, a jeśli uda się zdobyć więcej to może gdzieś dalej pobiegamy, kto wie. Ważne, że na dzień dzisiejszy wyrwałem się z rutyny życiówek i inne sportowe cale mogę sobie postawić.

Człowiek potrzebuje zmian i przyjemne jest odkrywanie nowego. Nie mam zdolności wypruwania flaków w bieganiu, a w górach widzę, że jest lepiej, nieźle podchodzę, maszeruje a przede wszystkim (to dzięki mtb) nie mam jakiś zahamowań i całkiem nieźle zbiegam. Brakuje jeszcze doświadczenia, nie wiem jak dobrze zbiegać w 7 godzinie wyścigu ale wiem że to co było niewyobrażalne kiedyś, po teście w Szklarskiej stało się bardziej realne. Bo świeżak jeszcze jestem, niby straciłem ultra dziewictwo, ale ultradziewicem mam szansę przestać być dopiero za miesiąc.. Drżyjcie transcarpackie ścieżki, drżyjcie Hale Łabowskie i Pisane drżyj Radziejowo - wprawdzie tym razem bez swojego rowerowego przyjaciela ale w biegowych butach Inżynbiker a właściwie Inzynierun powraca !!!

ddddddd



2. Katorżnik Lubliniec 16.08.2014


Rzadko się zdarza, żeby decyzję o udziale w wyścigu podejmować kilka lat wcześniej. W przypadku katorżnika decyzja zapadła jakieś 6-7 lat temu. Jeszcze nawet nie biegałem wtedy wyścigowo. Wszystko przez reportaż w trójce – nie ukrywam, że z wyjątkowym zainteresowaniem wsłuchiwałem się w zwierzenia katorżników i od razu start umieściłem na liście życzeń. W tym roku wreszcie udało się zapisać, korzystając z czterech styczniowych minut, bo w tyle zarejestrowało się 1200 osób.

Ciężko było już na początku, jeszcze przed startem. W ciągu kilku poprzednich tygodni IM, ½ IM, maraton karkonoski, dwa turnusy obozów biegowych i tylko dzień (na rowerze zresztą spędzony)odpoczynku – jak przeżyć?

I to nie tylko wydolnościowo. Mocno logistycznie też trzeba się było przecież przygotować na te niby 10 kilometrów pokonywanych jednak przez najlepszych w dwie godziny, bez bufetów, drogi odwrotu – założone po raz ostatni buty, ostatnie symboliczne spotkanie z koszulką banku który chlubił się że sponsoruje kolarstwo a wyrzucał kolarzy z pracy, rajstopy na rękach i ten strach na starcie że buty nie zabezpieczone i mogą gdzieś zniknąć w błocie, że nogi bez ochraniaczy na piszczelach nie przeżyją.

Po starcie od razu spacer w jeziorze z wodą po szyję, deszcz, zimno, org straszył hipotermią i faktycznie już na samym początku pojawia się myśl, że nie dam rady przez te 3 godziny wytrzymać. Przestało jednak padać, weszliśmy na pierwszą cieplejszą wodę, jezioro, kanał melioracyjny, jezioro, las, przeszkoda wały, kłody, błoto, pływanie żabką nie kraulem bo w butach lepiej naśladować ropuchy, wejścia na pomost, skoki z pomostu i tak jakoś pomału kultowość walki o życie przekształciła się w kultowość przyjemnego błotnego spaceru biegowego. Bo w konfrontacji z rzeczywistością wrażenie katorgi jest trochę inne. Katorżnik okazał się czymś innym niż wyobrażenia. To nie droga w męczarniach przez błoto, przekraczanie kolejnych barier w ekstremalnie trudnych warunkach, skręcania, złamania, hipotermie, krew na piszczelach i pijawki w nogach.

Wyścig okazał się wspólną koleżeńską przeprawą (przynajmniej w miejscu w którym się znalazłem) z pomocną dłonią, ostrzeżeniami przed przeszkodami , jakoś tak bez wypruwania flaków, bardziej z uśmiechem na ustach bo śmiejące się mordy narodu wybranego braci umiłowanych w mtb mi się od razu skojarzyły.

W konsekwencji katorga nie skończyła się oczekiwanym katorżniczym upodleniem a wizytą w Spa i masażem na bolące stopy nogi i inne mikrouszkodzenia po ostatnim katowaniu startowo- treningowym. Na przemian zimna ciepła woda jako masaż, na psychikę błotne maseczki , i powtórzmy jeszcze raz ten ciągły uśmiech na twarzy u wszystkich taplających się w błocie - generalnie ja chcę jeszcze i na pewno w styczniu będę sterczał przed kompem, żeby załapać się na te 4 minuty.

Oj dobrze szczególnie było sobie te śmiejące się mordy narodu wybranego przypomnieć bo ostatnio jakoś o tym zapomniałem i to głównie przez triathlon, który mi tego nie zapewni.

Katorżnik jest inny niż wszystko. A jednak udało się! W 13 sezonie startowym trafiam na coś innego, znowu coś w kręgu zainteresowań. Katorgo! Ja chcę jeszcze!. I jeszcze raz dzięki, że uświadamiasz mi, ile przez triatlon rzeczy pozostaje z boku, bo nie tylko góry ale choćby orientację zaniedbałem strasznie i coś z tym trzeba zrobić . Człowiek potrzebuje zmian, ale chyba też powrotów. Zmiany asfaltowe okazały się gorsze, ale powroty na ścieżki smakują bosko.

ddddddd



3. Bieg 7 dolin Krynica 6.09.2014

Chyba nigdy osobista porażka nie sprawiła mi tyle radości co brak ukończenia zawodów a zdarzyło się to w przypadku Biegu 7 dolin. DNF był spowodowany DSQ na 77 kilometrze ze względu na przekroczenie limitu czasowego . A radość oczywiście nie z faktu braku ukończenia a bardziej z nowych przeżyć, które zawody dostarczyły i oczywiście z faktu że dotarłem do kolejnej granicy kilometrowej bo udało się 77km w górach przebiec i oczywiście przejść.

To właśnie Krynica miała być pierwszym prawdziwym ultra, to ją wybrałem na miejsce prawdziwej utraty ultra dziewictwa. Sto kilometrów po znanych z Transcarpatii trasach to jest to.

Tradycyjnie jak to u mnie bez mocnego specjalistycznego przygotowania jakie niewątpliwie być powinno przy takim starcie. Ok. trochę już biegam, ale do startu musiało mi wystarczyć 30-45 kilometrów bieganiny tygodniowo a nie jak to powinno być w takim przypadku 100. Poza tym maraton startowy wcześniej przeżyłem w pięć tygodni IM, połówka IM, później maraton karkonoski połączony z 2 tygodniami obozu biegowego i€“ wszystko tak jak być nie powinno ale jak zawsze w Inzynbiker style.

Na szczęście maraton startowy skończył się tylko zapaleniem i kontuzją kulszowo - goleniowych, szczęśliwą zresztą bo uniemożliwiającą wprawdzie rowerowanie, przez brak możliwości usiedzenia na siodełku ale tylko lekko utrudniająca szybkie bieganie ale to raczej na stówce mnie nie interesowało, a biegać wolno było można.

Idzie nowe start o 3ciej w nocy i odkrywamy nowe możliwości biegowe a przede wszystkim to co straciłem przez ponad 40 lat życia. Jak można nie było poruszać się nigdy nocą w górach jak można było nigdy nie przeżyć wschodu słońca na górze, a wschód słońca na łabowskiej to jest to. Później tak jakoś do 30 paru kilometrów ok. się biegło i dopiero po pierwszym przepaku matka wszystkich kryzysów mnie dopadła i 20 minut pod drzewem przeleżałem.

Na Przechybie jakoś siły odzyskałem i taki flow złapałem że historia, po części pewnie, że biegać przyszło w rejonie gdzie bawić się w mtb zaczynałem a dodatkowo w transcarpatię angażowałem. Trasa wprawdzie nieznacznie kapliczkę na Niemcowej ominęła ale wspomnień wróciło tyle że historia. Przybiegło też nowe bo przez wiatrołomy takie piękne widoki Pienin się pojawiły że hej.

I tak znowu do kolejnego kryzysu bo słonecznie upalna dolina w Piwnicznej okazała się zabójcza a później to już właściwie wiadomo było od innych startujących, że się nie ukończy, zaczęła się burza i w konsekwencji zwolnienie i widać po międzyczasach innych że dobra decyzja została podjęta, bo w miejscu którym się znalazłem szans na ukończenie już nie było. Jest jednak pewien niedosyt psychiczny bo lekkie poczucie rezygnacji jednak nastąpiło i nie biegłem z wywieszonym językiem na punkt kontrolny licząc że się załapię także nie popadamy na pewno w samouwielbienie bo działanie niegodne ultrasa zaobserwować się dało.

Start nie zaliczony ale widać po wynikach, że zabrakło niewiele , a gdyby prędkość przelotowa była lepsza o 15 minut na te 13 godzin zawodów i została utrzymana meta była w zasięgu.

Jedno jest pewne po starcie. W tych minimalnych przygotowaniach jakiegoś pośredniego dystansu zabrakło po maratonie karkonoski np. siedemdziesiątki choćby i widać, że w kolejnym etapie amatorszczyzny, w który wchodzę trzeba lepiej poznać swój organizm i co równie ważne przyzwyczaić organizm do nowego etapu.

Cel był ambitny ale realny, cel się nie zmaterializował ale że męska duma narodowa została urażona to porażkę trzeba pomścić a okazja będzie już wkrótce. Szkoda tylko, że trzeba było jesienne plany startowe zweryfikować a tak bardzo chciałem tej jesieni choć przez chwilę wrócić w dawne harpaganowe klimaty tym razem łączone ale to może kiedy indziej.

Bakcyl złapany wcześniej a Bieg 7 dolin tylko go potwierdził, a że idziemy do przodu z kilometrażem było 45 na karkonoskim , teraz wyszło 77 na 7 dolinach to na następny szczebel ultra drabiny będzie wejść już będzie łatwiej.

4. Pradedova stovka 4.10.2014

Relacja z pierwszej zaliczonej stówki biegowej tutaj

inżynBiKer

wjedź do strony głównej

ddddddd