XII Radom "Bieg Kazików" 3.03.2013 48,32
11ty sezon startowy rozpoczęty. Łezka w oku się kręci na wspomnienie 10ciu poprzednich. Od amatorszczyzny na początku, przez TCP, walkę z kolegami, przygodę z transami, systematyczny trening, wejście na sczyty szczytów, wypalenie, brak celów, bieganie triathlon, wreszcie spadek formy i zdecydowanie gorszą dyspozycję od 3 sezonów. Lata lecą i już nie osiągnie się szczytów ale nie ma co kryć że na gorszą dyspozycję miały też wpływ inne sprawy.
Inne sprawy się wyprostowały i miejmy nadzieję że idzie nowe a początek sezonu potwierdza, że jest dobrze i 4 z rzędu życiówkę udało się osiągnąć, a jeśli te jesienne były minimalne to tutaj szok bo na dystansie 10 km poprawiam się o 4 minuty i 45 sekund. Jest dobrze !
Za wcześnie na wnioski, trzeba jeszcze poczekać na kolejne starty ale pomału można chyba powiedzieć że błędy treningowe w dwóch ostatnich sezonach były.
Na razie widać ile dobrego dał dotychczasowy zimowy trening. I co niesamowite jak efektywne treningowo (i nie obciążające starych piernikowych kości) może być pływanie. Wystarczy dodać nową tradycję zimowego obozu biegowego i nowy bakcyl zimowego biegania po górach, stabilizację, poprawę techniki i widać efekty. Chyba wreszcie coś się przełamało z tym bieganiem.
Wynik idzie w świat, dodatkowo dyszka zaliczona została przecież w trudnych warunkach, z dużym wiatrem, z górską premią po kostce na Żeromskiego i wspomnienia wróciły sprzed 30 lat bo kiedyś na Żeromskiego po papier toaletowy stałem w kolejce a teraz w UM taki syf jakby czas w miejscu się zatrzymał jakby nic się nie zmieniło.
I można by ponarzekać na ten Radom, choćby na oznakowanie wspominając Bałtyk Bieszczady gdzie dodatkowe kilka kilometrów zrobiłem i można by dalej popsioczyć ale to wszystko nic biorąc pod uwagę naprawdę rewelacyjny wynik.
Generalnie w samouwielbienie nie popadam ale tak jakoś z większym spokojem i optymizmem na kolejne starty czekam i poświęcenia treningowe zimowe rozumiem. Bez pracy nie ma kołaczy i widać, że z ośmiu treningów w tygodniu da się więcej wycisnąć niż z pięciu.
A po powrocie z zawodów nie trzeba pakować nowej walizki tylko można się skoncentrować na kolejnych ośmiu tygodniowych treningach i to jest właśnie to .
XII (3) Półmaraton warszawski 24.03.2013 1.52’14
Porąbany ten nasz klimat i jeszcze dzień przed startem mocno żałowałem, że zrezygnowałem z tradycji wczesnowiosennych startów w ciepłych klimatach. Na szczęście w niedzielny poranek pogoda trochę się poprawiła i nawet humoru nie był w stanie popsuć lekki śnieżek na dwie godziny przed startem. Zero doświadczenia jak się ubrać i mocno obawiałem się przegrzania albo przewiania co potwierdziło się po starcie gdy słoneczko wzeszło.
Na starcie popełniam jednak inny największy błąd zagadując się z pijanym samurajem i w konsekwencji na rondzie de Gaulle’a jestem przy balonikach na 2h10 a pierwsze 5 kilometrów robię w 36 minut.
Powtarza się tym samym Amsterdam. Nie kryje, że lubię wolny start , potem szybciej a końcówka ma być z flow na maksa. To moja teoria, ale niestety nie na złe ustawienie na starcie i rekordowe13 tysięcy startujących. Trochę udało się poodrabiać i nie powiem, że od 5 km prędkość przelotowa jak najbardziej słuszna się zapodała. Niestety końcówka w takim tłoku, tutaj szczególnie to wąskie gardło zaraz za mostem, że nie dało się powtórzyć tego ubiegłorocznego śląskiego finiszu na ostatnich kilometrach. Oj dużo jeszcze trzeba tego doświadczenia, jest już jednak lepiej. W sumie z taktyki też ale najlepiej z dyspozycji i formy, tutaj poszliśmy do przodu najbardziej.
W konsekwencji nie udało się złamać 1h50, ale 1h52 nie ma co ukrywać że też w ciemno trzeba brać a najważniejsze że czuć że Power zrobił się większy, 5 z rzędu życiówka tym razem o 9 minut pobita i to jest to.
Tym samym już można potwierdzić że Radom to nie pojedynczy wyskok, ale wreszcie zrobiłem z bieganiem wielki skok do przodu. Na orlenie nie ma zmiłowania balonik na 4 h łapię już na 100%, chociaż w kalkulatorach na dzień dzisiejszy mój czas to 3h57 także walka będzie okrutna w głównym wiosennym celu.
Po tych wszystkich wyjazdach przyjemnie było pobiegać po W-wie na własnych śmieciach, chociaż cicho jakoś na trybunach i chyba tylko rodziny na dopingu się skoncentrowały a tak raz na jakiś czas pojawiła się staruszka z palmą ale chyba bardziej by ją rzuciła w zawodnika niż za kibicowanie się wzięła.
Cóż jest nas biegaczy coraz więcej i miejmy nadzieję że z roku na rok będzie coraz mniej narzekających, że nie można w niedzielę do marketu dojechać . A ja tam szczęściarz jestem i mogę sobie pobiegać po ulicach chociaż szkoda że kibiców mało ale też i innych atrakcji jak choćby heavy metalowych kapel z ryżawą perkusistką.
Organizacja w sumie ok. Jedna rzecz do zmiany bo ten powerbar na bufetach to akurat syf największy i już osobiście bym wolał żeby z biedronki ten izotonik serwowali bo o niebo lepszy i przynajmniej kurcze po nim nie łapią. Tutaj jeden łyk ścierwa kończył się już stanem przedkurczowym ale na to byłem przygotowany.
Podsumowując dwója za start, dwie piątki za drugą i trzecią ćwiartkę a za czwartą szóstka ale tylko moralna niespełniona, co sumując i uśredniając mocną czwórkę daje. A za 4 tygodnie poproszę o nie więcej niż 3:59!
XIII (6) Warszawa 21.04.2013 4.10,34
Siódmy zaliczony dystans maratoński przypadł wreszcie na krajowym podwórku w dopiero 13tym starcie biegowym w ogóle. Mieszają się te szczęśliwe i nieszczęśliwe numerki dokładnie tak jak mieszają się moje nastroje po starcie.
Z jednej strony plus bo życiówka o 11 minut poprawiona i wreszcie z tego zaklętego kręgu w okolicach 4h20 się wyrwałem. Z drugiej jednak strony trochę jednak treningu i wysiłku było a cel nie został osiągnięty i cztery godziny nie zostały złamane. Nie udało się utrzymać zamierzonego tempa i nie wiem co winić czy totalny trening w 3 dyscyplinach i zbyt małą regenerację czy brak dłuższych wybiegań w treningach. Dziwny i za każdym razem inny ten mój start maratoński Tym razem zamiast finiszu na ostatnich 10 kilometrach dziadoszczenie. Odcięcie było straszne a później gdy było wiadomo że nie będzie 4 godzin siadła też psycha i na ziemie znowu zostałem sprowadzony i nie wiem już jak to jest w końcu bo ja rowerowy długodystansowiec lepsze wyniki osiągam stosunkowo w krótszych biegach. Na szczęście wiem też po zimowym górskim bieganiu gdy porównuje się ze stadem że w każdym kolejnym dniu biegania jest lepiej tylko jakoś te maratony mi nie wychodzą. Na pocieszenie przed planowanym IM szybka regeneracja po starcie i w niedzielę wieczorem nawet wyjście na zakupy, chociaż może to bardziej w konsumpcjonizm pocieszeni owy się wkręciłem .
Na dzień dzisiejszy przynajmniej jeden problem się rozwiązał i już wiem jaki będzie główny cel jesienny – znowu tę czwórkę zaatakujemy. Może zaatakujemy kolejną życiówkę jeszcze na wiosnę za rok i na tym chyba skończymy to bieganie maratońskie na wynik, bo w przyszłym roku zdaje się że będzie to o czym pisał Murakami i nadejdzie blues biegacza. Mam jakieś swoje co myślę o bieganiu ale może w moim przypadku będzie inaczej niż u Japończyka. W odróżnieniu mam w odwodzie chyba to co było z rowerami bo po zimowym obozie wiem, że czucie i wiara górskich szlaków silniej mówią do mnie niż asfaltowe mędrca szkiełko i oko.
Po pierwszym maratonowym starcie krajowym nachodzą porównania . Ciężko Orlenowi stanąć do boju porównując maratonowe miejscówki które zaliczyłem wcześniej, ale naprawdę poradził sobie znakomicie. I nie popsują nastroju źle oznakowane kilometry, za szybki zając na 4 godziny i nawet ten izotonik z Lidla po którym nie łapały kurcze. Świetny szeroki finisz bez wąskich gardeł, krzesełka, fotele przebieralnie takiego komfortu nie było nigdzie. I tak można się było położyć i w słoneczku wygrzać (nawet na pogodę nie można zwalić gorszego czasu) i niestety po rozmowie z Matką Polką się załamać. Wśród swoich rodzinnych obowiązków trzy razy w tygodniu z planem z Internetu po raz pierwszy na 4 godziny pobiegła. A ja biedny żuczek też 3 razy w tygodniu ale do tego jeszcze 4 inne treningi w swoim szóstym starcie maratońskim 4 godzin nie złamałem.
I tak na tym słoneczku sobie leżałem i myślałem. Skoro na 100% nie poprawimy mocno słabych biegowych stron triathlonowych to czas najwyższy skoncentrować się na stronach mocnych. „Narzekając” na szóstą biegową życiówkę w szóstym z rzędu starcie wreszcie odkurzam rower!
148. Bikeorient wzniesienia łódzkie 27.04.2013
Czas na odrabianie treningowych zaległości rowerowych nastał a jak odrabiać zaległości to najlepiej na orientacji. Bikeorient był pierwszą moją wizytą rowerową powyżej 1 godziny na świeżym powietrzu po przerwie zimowej. Na gumowej lali w domowym zaciszu w ciągu 4 ostatnich miesięcy wytrzymałem co najwyżej półtorej godziny. Zimą zrobiłem typowy trening triathlonowy, rower został trochę zaniedbany i mocno obawiałem się o swoją dyspozycję.
Wszystko to spowodowało, że głównym celem Bikeorient miała być zabawa w rowerowanie na wstępne sprawdzenie dyspozycji, ale piano bo przecież dodatkowo jeszcze 6 dni po maratonie, dzień po północnym powrocie z delegacji a i od środy przyjemne katowanie mtb w górach na majówce przez pięć dni się zapowiadało.
Przez ostatnie 6 sezonów zimę spędzałem też na siłowni katując czworogłowy przed górami i wzmacniając plecy. W tym roku miała wystarczyć tylko gimnastyka siłowa i o dziwo kaptury i kręgosłup ok po starcie się czują. Całkiem ok. też podjeżdżanie wychodziło choć tutaj pewnie będę sprowadzony na ziemię już od środy w prawdziwych górach.
Z bardzo dobrą wydolnością, bez specjalistycznego treningu rowerowego pojeździłem sobie po lasach łagiewnickich przez 4- 5 godzin. Zrezygnowałem z pięciu wschodnich pktów defoultowo, później jeszcze z jednego z uwagi na deszcz i wróciłem na metę. Z tym ostatnim widać jak człowiek się zmienił a raczej w połowie drogi między piernikiem a geriavitem już jest i tylko z łezką w oku można powspominać jak z tow. Rybką godzinne zasady uczestnictwa stosowaliśmy poświęcając non stop 6 godzin na dojazd plus 8 na start plus 6 na powrót.
O tym, że czas na geriavit się zbliża świadczy też coś innego. Nigdy wcześniej tyle osób na „ Pan” mi nie mówiło podczas startu.
Orientacja nawet dla mnie po rocznej przerwie łatwa, punkty nie były może jakieś atrakcyjne jak lubię ale nikt ich nie pochował po krzakach zapamiętam na pewno wejście na śmieciową górę po stromej ścianie z rowerem na plecach co by sobie panoramę Łodzi podziwiać. Tutaj zaskoczenie i pozazdrościć, że lokalesy mają gdzie sobie potrenować chociaż zbliżyła się ta Łódź do Wiecznego Miasta bo autostradą to przecież tylko 40 minut. Nie było naparcia na ściganie można było sobie na innym punkcie po cmentarzu pochodzić , nagrobki poczytać i historię miasta przemyśleć.
Mapa ok. Żadnych większych różnic i dla mnie coś nowego połączenie dwóch map na starcie i więcej przemyśleń co do wyboru trasy przed ściganiem o dziwo bez wtop żadnych zakończone.
Atmosfera na szóstkę. Na bikeorient jak zwykle z ogromną przyjemnością się wybrałem i się tradycyjnie nie zawiodłem. W porównaniu z tym co ostatnio, jak to przyjemnie jest nie w dzikim tłumie, bez tej wszechmocnej orlenowej czy ironmabnowej komercji postartować. To jest to do tego mi właśnie bliżej. Potrzebny był mi miód na moje rozżalone serce po ubiegłym tygodniu i pasieka w Łagiewnikach tego miodu dostarczyła a pszczelarze bikeorientaliści tradycyjnie rewelacyjną imprezę zorganizowali.
Ja do tej atmosfery się nie dostosowałem i numeru swojego na mecie nie oddałem i już przypiąłem go na ścianie jak wszystkie inne 147 wspomnień rowerowej startowej przygody a ten 148 z napisem „bikeorient rajd na orientację InżynBiKer” właśnie rozpoczął 11ty rozdział księgi startów.
I tak zajadając na mecie kaszaneczkę organizacyjną i znajdując wreszcie wytłumaczenie jak to jest że poruszałem się z taką samą prędkością przelotową jak orientalistka championka biegowa zastanawiać się nad swoim żywotem sportowym zacząłem.
Jak żyć z tym wszystkim ? Bieganie jest jak narkotyk i już nie przestanę bo tych endorfin potrzebuje. Odczuwam flow po bieganiu, ale rower to rower i na pewno nie zawiśnie na haku. Ile tego wszystkiego miałem i mam okazję przeżyć. Wieloetapówki, pure mtb u Ojca Dyrektora w mtb maratonach, Maratony biegowe, inna bieganina, Iron Man, tri na olimpijskim bo pozostałe triathlony passe, ultra ściganie rowerowe po szosie, szosa ale tylko ta alpejska, maratony rowerowe na orientację i nie sprawdzone ale już wiem że też stworzone dla mnie bieganie górskie a i chyba jeszcze dodam bieganie na orientacje. Skąd wziąć czas na to wszystko?
Ten sezon mam już ułożony. Brak w nim ścigania w stadzie jest tylko presja na wynik Ale kto wie może w przyszłym roku wrócimy do ścigania i może dłuuugo poorientujemy się sportowo. Kto wie jakby się potoczyły moje pseudosportowe losy ? Gdybym te 10 lat temu postawił tylko na orientację to wyniki pewnie by były. Cóż nie mam cech wrodzonych do biegania w zamian natura zdecydowanie cech orientalistycznych nie poskąpiła i dobrze, że jest okazja od czasu do czasu się poorientować.
9T Olsztyn 19.05.2013
Tri sezon rozpoczęty. Jeszcze miesiąc temu po jeziorze długim raczej na łyżwach można było pojeździć a tu proszę komunikat o 17 stopniach w wodzie się zapodał przed zawodami. Strasznie byłem ciekaw jak na wynik w pływaniu wpłynie wzrost liczby treningów w porównaniu z ubiegłym rokiem z 40 basenów tygodniowo do tygodniowych 3 treningów w zimie i 2 obecnie. Poprawa jest ale o 6 minut. Chyba nie jest to dużo ale nie po wyniku się oceniam w kategorii pływanie a po samopoczuciu po ukończeniu i rozpoczęciu kolejnych dyscyplin. Tutaj widać kolosalną różnicę na korzyść nazwijmy to tri-ekonomiki .
„Brak” zmęczenia wpłynął na bardzo dobrą dyspozycję na rowerze, o dziwo bo trening rowerowy w większym zakresie dopiero co rozpoczęty. Jak to w olimpijce można się było wozić na kole a w tym jestem dobry i tylko ten nieszczęsny podjazd po nawrocie spowodował że zgubiłem grupę. Straszna frajda z tym draftingiem i aż szkoda że tylko tutaj i w Rawie w tym roku będzie możliwy. Tak niby o ten wynik walczę a nie z kolegami, ale jakiś zew natury poczułem i kto wie może trzeba wracać do walki w stadzie. Żeby wracać trzeba być jednak w dyspozycji a tej jeszcze nie ma.
Bieganie po początkowym dramacie w normie ale czasu na początku biegu na oswojenie straciłem za dużo. Zdecydowanie brak łączonych treningów daje znać, ale to poprawimy w najbliższym czasie.
W konsekwencji znowu kolejna życiówka pobita, tym razem znacznie bo o 14 minut, także radość dość duża chociaż mocno zmącona widokiem na wyniki końcowe gdzieś w dole tabeli.
Strasznie wysoki ten tri poziom, w Olsztynie to już w ogóle. Na starcie mistrz świata, zawodowcy ale i nawiedzona ambitna grupa pseudozawodowców z tri obozu się trafiła i nie ma co ukrywać że to nie moja bajka. „Jeśli wygram a czas będzie 2,50 to nie stanę na podium” Ja zrobiłem 2,55 i dobrze mi z tym i na podium bym stanął. Tak to jest - byli sportowcy, lekkoatleci, pływacy, emeryci mistrzowie świata z innych dyscyplin aktorzy, politycy, dziennikarze, jak wielki kontrast tutaj odczuwam w porównaniu z tymi wszystkimi bezimiennymi (a raczej bezzawodowymi) braćmi umiłowanymi w MTB. I z tego powodu właśnie, może tutaj najbardziej jako jeżdżący sobie rowerem dla przyjemności amator który kiedyś tam przeczytał artykuł w Bikeboardzie i stanął na mtb starcie w Bydgoszczy, mocny dyskomfort w triathlonie odczuwam. Kto wie, dyscyplina coraz popularniejsza i może doczekam się amatorszczyzny, chociaż najbardziej to bym chciał się doczekać ikstery i triathlonowania po górach.
Uf przyjemnie było do Olsztyna zawitać po latach kiedyś na Dajtkach na obozie rowerowym, który rozpoczął się dwa dni później bo o dwa dni przedłużyła się impreza w akademiku w Warszawie, na którym z 10 zapisanych do Olsztyna trafiło czterech .
To był dopiero tri obóz. Rower z sakwami, zamiast pływania kajak z browarem a bieg tylko w poszukiwaniu browaru bo ciężkie były czasy.
Ile się zmieniło przez te lata. I tylko jedno pozostało bez zmian –wartości estetyczne w Olsztynie jak były tak są i tylko już nie da się sprawdzić czy wartości estetyczne (a właściwie to już chyba dzieci wartości estetycznych) potrafią otworzyć butelkę z kapslem zębami.
149 BESKIDY TROPHY 30.05 -2.06
Cytując cyklowieszcza polskiego mtb : „w skrócie:”
Nie techniczne piękne trasy (chociaż były piękne, techniczne i znowu znalazły się jeszcze jakieś nowe dziewicze), nie długości etapów (bo z tymi dłuuugimi pożegnaliśmy się kilka lat temu), ale pogoda sprawiła że na istebskie pola wraca kultowość i wyścigu nie kończy 1/3 startujących. Miała być rutyna, wspomnienia i treningowa jazda ale na drugim etapie pojawił się Quentin Tarantino by nakręcić suplement do death proof i znowu będzie co wspominać. Niestety wracają też czasy, że wierne 7-letnie psy nie mogą pomerdać sobie ogonem na podium. I tak wygląda już na to że w przyszłym sezonie jeden z tych psów wróci do mtb-budy.
Już od kilku lat nie mam złudzeń. Trophy jest dla mnie za ciężkie żeby się ścigać. Została tylko jazda „just for fun”, okazja żeby spotkać znajome mordy narodu wybranego czy jak kto woli „ bogate nasycone społeczeństwo bawiące się z nudów” , pojeździć po rajskich ścieżkach Dyrektora Dżi Dżi no a nade wszystko przytrenować – mocno przełamująco. Historia uczy, że dwa tygodnie po trophy forma rośnie geometrycznie.
W tym sezonie nie ukrywam trochę jednak się obawiałem o ukończenie. Trening tylko tri, wydolność po 5 miesiącach katowania ogromna, ale braki specjalistycznego górskiego treningu siłowego jeszcze większe (plus oczywiście cech wrodzonych do wspinaczki), na pewno miały dać znać o sobie. Miały i dały.
Na podjazdach w tej edycji nie istniałem. Całkiem nieźle za to a nawet lepiej niż się spodziewałem wychodziło podchodzenie Tutaj no problem a na drugim etapie to chyba ze 20 osób wyprzedziłem.
Genialna rzecz która została odkryta już na złotej majówce jak łatwiej zjeżdżać w terenie nie będąc zmęczonym . Siódma edycja zostanie zdecydowanie zapamiętana jako ta gdzie zjazdy sprawiały mi największą frajdę. Błoto też mniej straszne się zrobiło.
Co jak co ale Dyrektor z trasami poziom światowy trzyma. Coraz ciężej, ale znowu udało się wynaleźć coś nowego. Siódmy start i są powtórki a największe chyba były może nie tyle z trophy a z pierwszych maratonów w Istebnej . Ach nigdzie nie było takiego dopingu jak wtedy. Etap czeski szkoda tych dalszych terenów pepickich ale coś nowego zawsze ok i na start blisko. Rysianka jak najbardziej ale nie na trophy - porowerowało by się dalej tym czerwonym w stronę Pilska. Racza znowu dała znać o sobie, szkoda że trzeba było skrócić trasę o worek raczański bo nawet quadem nie można było przejechać. W tym roku pierwotny etap raczański zdecydowanie ułożony był optymalnie.
Forma rowerowa nie jest może jeszcze rewelacyjna, ale nie narzekam, mieściłem się w limicie, choć przykre że nie da się szans ukończenia innym trochę gorszym i finiszera nie daje się jeśli ktoś przekroczy limit 10 godzin. Biorąc pod uwagę, że słońce jeszcze świeci ponad 2 godziny na niebie to przegięcie. Nie lubię tych klimatów w rytmie zakuć, zdać, zapić, zapomnieć. Cóż takie są ponoć światowe tendencje, bezpieczeństwo najważniejsze srutu tutu. Tęsknie do tych klimatów transcarpackich i zjeżdżania z trasy w nocy.
Dwie dniówki ponad 8 godzinne na trasie udało się utrzymać. Śmieszne, ktoś z tyłu stawki wyliczył że etap raczański trzeba jechać 7 km /hm żeby zmieścić się w limicie. Niby spoko ale daleko za Raczą było a takiego tempa nie udało się jeszcze utrzymać. Łaskawe jest błoto istebskie nieklejące ale jeden odcinek za Raczą do księgi wspomnień wędruje. Dramatyczny spacer z 30 kilogramowym rowerem, wszędzie zatykające i hamujące błoto ile to wspomnień wróciło transcreta, la ruta. Starzeje się człowiek, było dużo czasu na przemyślenia. Ilu towarzyszy ubyło, jak zmieniło się to wszystko, ostatni Mohikanie, którym po 10 latach chce się jeszcze wypruwać flaki na trasie, trochę znajomych z karpatii, pod koniec stawki, część poszła w enduro część jak ja w tri.
Niby wszystko już było, rutyna rutyną ale zawsze jakieś ciekawe przeżycie Istebna przyniesie. Na drugim etapie w pewnym momencie nie zauważam strzałki i ląduje poza trasą. Zjeżdżam i na nieszczęście udaje mi się wjechać na strzałki które pierwotnie miały stanowić trasę poranną I tak zamiast do Istebnej zjeżdżam prawie do Milówki. Po trzech kilometrach ostrego zjazdu spotykam ekipę. Wkurzony. Zabierają mnie na jednak na quada i jadąc sobie rozciągnięty na krzyżu na przedniej masce mam swoje prywatne death proof . Ratownik ma gorzej bo trzyma rower gdzieś z tyłu. Wytrzymuje tylko połowę dystansu, zostawiają mnie w połowie góry. Dobre i to bo do końca limitu zabrakło tylko 4 minut. Tym samym ląduję na etapowym podium – drugie miejsce od końca.
Dzięki temu zdarzeniu po raz pierwszy od 3 sezonów patrzę na wyniki. Wszystko przez ten telefon kolegów, że mam podobno DNF. Na szczęście fałszywy alarm i 7 koszulka finiszera nie jest zagrożona. Nauczka że trzeba jednak czytać regulamin jest, bo o tym limicie 10-godzinnym nie wiedziałem.
I to chyba tyle. Niewiadomo jak potoczą się losy trophy. Dziwne to dla mnie bo deszcz i błoto kojarzą mi się z tym wyścigiem od początku -są jak koło i rama w rowerze nieodłącznym elementem każdej istebskiej wyrypy. Porąbał się klimat w Beskidach, ale przecież mniej niż gdzie indziej -na alpentour etapy odwołane bo spadł śnieg, w Laponi 30 stopni i kąpią w jeziorach, a w Beskidach spokojnie, trochę popadało trochę mniej ścieżek się zaliczyło ale dawka pure mtb gigantyczna i pozwoli naładować akumulatory na najbliższe miesiące. Aż strach pomyśleć co przyjdzie robić w przyszły bożociałowy weekend.
Przyzwyczaił na dyrektor do organizacji i to jak zwykle ok. nawet nie ma co się przyczepić do muzy na starcie bo wreszcie zagościły klimaty piekielne. Niestety największy zgrzyt nastąpił na końcu. Wracają czasy, że wierne psy są znowu nie docenione i nie mogły pomerdać siódmy raz ogonem na scenie.
Oj przyjemny powrót do przeszłości (a może skok w przyszłość) się zrobiło z błotem, górami, bez tych celebrytów, czystych rowerów, pseudosportowych amatorów i pseudoamatorów sportowców. W takim właśnie miejscu widać że triatlon jest bez szans, chociaż do ostatecznej decyzji co w przyszłym sezonie robić jeszcze 3 miesiące. I gdyby nie jedno decyzja byłaby podjęta.
Jedno i to dosyć przykre. W trophy już nigdy nie powalczę. Jeśli nawet poświęcę zimę na przygotowania, pojadę trophy na maxa skatuje się totalnie to zajmę co najwyżej miejsce 200. Teraz bez „większego” wysiłku byłem 300 i co czy te 100 miejsc jest tego warte. Lepiej spić śmietankę rajskich ścieżek Dyrektora, pojeździć po mtb raju, niż totalnie się skatować na ścieżkach wypruwając flaki a na nogach narobić sobie nowych sznytów. Bo po tym też tegoroczne trophy zostanie zapamiętane. Pierwszy raz nie ma żadnych zadrapań i można iść po wyścigu do jacuzzi. Ale żeby nie było że ten tego, to można pooglądać sobie stłuczenia ale na rękach, te na przedramieniu od miodnego katowania boskich zjazdów dyrektora Dżi Dżi.
10T Płock triathlon 15.06.2013
Miało być zdobywanie Berlina na połówce organizowanej przez Ironmana. Niestety zmiana trasy i konieczność jazdy 90 km po lotnisku Tempelhof spowodowała wycofanie wpłaty i rezygnacje. Pewne straty zostały poniesione i na dzień dzisiejszy wygląda, że po Kalmarze tej tri firmie już podziękujemy.
Na szczęście za tydzień można będzie wypić połóweczkę na badziewiastych asfaltach Susza, a wolny termin spowodował że zapisałem się na triathlon w Płocku. W ramach kolejnych doświadczeń na dystansie supersprint (350-8-2) i wreszcie na góralu.
Przyjemne takie wypruwanie flaków nie powiem. Szkoda, że nie założyłem pianki. Moje pływanie bez pianki jest tragiczne, ale nie aż tak jak myślałem. Na szczęście w głównym starcie pianka będzie na bank dozwolona także spokojnie.
Rower wyszedł rewelacyjnie. Widać że pomału treningowe trophy kończy się kompensacją. A bieganie to nie wiem bo dopiero złapałem rytm a już trzeba było kończyć. Na pewno wyszło jedno, że biegać w terenie nie potrafię i ciekawe jak skończy się to górskie bieganie, które w ramach kolejnego sportu będę chciał w tym roku doświadczyć.
Wstyd okrutny miastu uczyniłem bo potknąłem się i przewróciłem jeszcze przed metą. Straciliśmy tutaj parę sekund, dodamy jeszcze te więcej niż parę za pływanie bez pianki, plus parę za rozwiązaną sznurówkę i przymusowy postój i jeszcze kilka gdybym przed wyścigiem odpoczywał a nie ciężko trenował i może jeszcze parę gdybym wiedział, że jest o co walczyć a gdyby uzbierało się tego 1min45sek to było by podium. Niski poziom na starcie, amatorzy i pierwszaki, nie to co na olimpijce. Prawda jednak też taka, że na góralu zyskałem strasznie a bieg był za krótki by dużo stracić. Jechałem sam i gdybym wcześniej wyszedł z wody to też pewnie jakąś grupę lepszą bym złapał. Kto wie nie myślałem o tym ale może w przyszłym sezonie skoro pogniewałem się na korporacje iron mana może trzeba nastawić się na krótkie starty. Szybciutko wszystko skończone, powrót na obiad do domu, a przede wszystkim następnego dnia spokojnie można ulubiony trening zrobić - długą rowerową wycieczkę. Kolejna cegiełka do posezonowych przemyśleń.
I jeszcze o samym Płocku. Biorąc pod uwagę wpisowe w Berlinie za jego równowartość mogły sobie wystartować w Płocku 33 osoby. Rewelacyjnie zorganizowane zawody przez pasjonatów, z jedzonkiem, koszulką, medalem, rewelacyjną nadwiślańską scenerią za jak chyba wspomnę najmniejsze wpisowe 30 zł.
Trzeba startować w tych sprintach dla doświadczenia, wyprucia flaków. Czy jednak 200 zł za sam start w najbliższych krótkich -zawodach zdoła mnie skusić?
11T Susz triathlon 22.06.2013
Trzy – Pięć – Dwanaście. Te trzy magiczne liczby przyświecają mi w tym sezonie.
Jedna z nich miała paść w Berlinie. Niestety skończyło się na Suszu z lekko pagórkowatą trasą i badziewiastymi asfaltami. O dziwo asfalty okazały się całkiem w porządku (pewnie mtb zboczenie mam i kostka dla mnie to atrakcja) ale mocno pagórkowato się zrobiło w porównaniu z wcześniejszymi wariantami co uczyniło moją najmocniejszą tri stronę mocno utrudnioną.
Zabrakło też trochę dystansu żeby pętle biegowe na około jeziora tylko zrobić i puścili trasę najpierw pod górę, później po rynku po beznadziejnej kostce. Do tego jeszcze dorzucimy 27 stopni w powietrzu i tym samym zbierze się te kilka minut które straciłem. W konsekwencji życiówka padła mocno o ponad 20 minut poprawiona ale jeszcze mocniejszy niedosyt jest bo 3 i pół minut zabrakło aby złamać 6 godzin.
Po starcie wygląda na to, że zrobiłem mocny krok do przodu w triathlonowaniu. Jestem zadowolony ze wszystkiego oprócz czasowego wyniku. Pływanie może trochę gorzej ale mocno wypoczęty na rower ruszyłem. Rowerowa kompensacja po trophy jest ale szczególnie trzeba cieszyć się z biegania. Przy tym upale dało się całkiem nieźle pobiegać. Duża zasługa w tym orgów którzy naprawdę stanęli na wysokości zadania. Były gąbki, była kurtyna wodna byli pomocni kibice ale był też lód – rewelacja.
Kibice w Suszu to jest to. „Rzuć bidona” od dzieciaków, kibicujące osady z flagami, wielki piknik na biegu. Pod tym względem jak na nasze krajowe podwórko atmosfera nie do zapomnienia. Kto wie, może kiedyś tutaj wrócimy chociaż na pewno nie o życiówkę powalczyć.
Wszystko rewelacja i tylko ten jeden nieszczęsny minus. W tym roku mam jeszcze szansę na złamanie czwórki w maratonie, mam na złamanie trzynastki w IM. Niestety na kolejną okazję wypicia półlitrówki w ciągu 6 godzin trzeba będzie poczekać do przyszłego sezonu a piernik niestety coraz bliżej już geriavita za rok będzie i w ogóle to nie wiadomo, czy w tri będzie się jeszcze bawić.
Straszne katowanie treningowe było w tym roku. Powoli zmniejszamy obciążenia i chyba w Szuszu zaczęliśmy już zbierać pierwsze owoce. Trinżynieromachina całkiem nieźle zagrała i nawet zaryzykuję stwierdzenie, że momentami chyba po raz pierwszy w życiu tri flow na biegu poczułem. A w tym lesie, na dwa kilometry przed metą wróżki noszące wysokie botki zobaczyłem – na razie jeszcze przez chwilę może zresztą mi się zdawało.
150 BIKE ADVENTURE PIECHOWICE 4-7.07.2013
Sześć lat minęło od czasu, gdy po raz pierwszy stanąłem na starcie u konkurencji w Bike Adventure. „Uważajcie na ten błotny odcinek!”, jeszcze dziś pamiętam słowa orga o kilkunastu metrach błota. Jakże to kontrastowało z trasami w mtb maratonach gdzie taki 15 metrowy odcinek błota byłby chwilą wypoczynku na trasie.
W tym roku zapisałem się jednak na adventure z powodu wolnego terminu i możliwości potrenowania roweru na 6 tygodni przed głównym startem. Okolice Szklarskiej - góry w miarę niskie, ale skoki ciśnienia wysokie i podobno warunki do trenowania takie jak na 1500m, odrobinę więcej czerwonych krwinek nigdy nie zaszkodzi.
Nie ukrywam też, że przyjemne wspomnienia z adventure mam. Apogeum czasów ścierwobanku, pełnego sponsoringu, wszystkiego za darmo oj wycisnęło się tę holenderską cytrynkę wycisnęło ile się dało Było też podium etapowe. I zmarnowana szansa na dobre miejsce w generalce. Tam też poznałem, co to szczyt formy.
Ten sześcioletni okres w rozwoju polskiego mtb to wieczność.Jak zmieniło się w tych bike maratonach. Wszystkiego się spodziewałem po adventure, ale nie tylu technicznych odcinków. Rewelacja. I kamienie i single i korzenie i zjazdy a szczególnie ten z Wysokiego kamienia. Chyba najdłuższy zjazd singlowy w kraju jak sięgam pamięcią nie było chyba czegoś takiego. Może nie jakieś karkołomne istebskie klimaty ale 23 minuty zjazdu z 1000 na 400 m po korzeniach i kamieniach non stop to jest to. Podsumowując zszokowany in plus trasami zawody polecam!.
Udało się poza tym odświeżyć zakurzone mtb miejscówki. Ile to wspomnień wróciło pierwszy challenge i zwycięstwo nad wilkami (i nawet ta szutrówka przed oczami stanęła gdy partner nie wyrobił się na prostej), majowe śniegi na dwóch mostach, . W ogóle 1 i 2 etap to tak nie bardzo odstawał od konkurencji trzeci był po izerach a tam wiadomo mniej techniki ale wisienka z wysokiego kamienia na koniec wyborna i nawet czwarty etap myślałem że na odczepnego ale ile jeszcze miodnych singli twórcy zapodali wśród tych szutrówek.
Samo przez się porównania z trophy przychodzą. Adventure dostaje już też ode mnie miano lexusa, jeszcze nie tak wypasionego ale na pewno takiego który służy do jazdy a nie jak to często na trophy bywa do prowadzenia roweru.
I jeszcze jedno nieuchronne porównanie to, co było najgorsze na trophy - limity. Tutaj odsiew na etapie rejestracji nastąpił. A limity? Niby są, ale czekamy na ostatniego i go klasyfikujemy i medal mu damy. I mimo ze trasy były gdzieś o 30 % krótsze, to trzeba przyznać, że taka postawa to jest to.
Trzecie porównanie to jazda. W dłuższym wariancie pro jechałem na końcu, ale minus wielki to bliski start dystansu fun i ludzie, którzy gotują się na pierwszym podjeździe a później nie mają sił żeby utrzymać się na rajskiej ścieżce i ją blokują. Tutaj nic nie zastąpi komfortu jazdy tych z końca giga w mtbmaratonach.
Uf zjechałoby się jeszcze raz zjechało. Zdaje się że kiedyś trzeba będzie wybrać się wreszcie na bike maraton, bo nigdy przecież nie zaliczyłem tam normalnego maratonu. Ekspresówka na Wrocław coraz dłuższa, do Piechowic z Wielkiego Miasta już tylko 5h15. Niestety w tym roku trzeba już kończyć sezon mtb startów.
Sportowo dobrze, ale beznadziejnie. Jak wielki krąg zatoczyłem od drugiego miejsca w kategorii przed 6 laty do 2 miejsca od końca obecnie i ostatniego wśród facetów. Chociaż beznadziejnie to szczególnie tutaj widać, że tempo trzymam cały czas no może za wyjątkiem pierwszego etapu, ale boczek nie jest dobrym rozwiązaniem przed startem i to powinienem wiedzieć w 11 tym sezonie startów. A pierwszy etap piekielny się trafił cały czas padało i jak dla starego piernika już za zimno się zrobiło przy tych wodospadach a takiego ich nagromadzenia nie było chyba nigdy wcześniej podczas startów
Strasznie ciężki ten mój trening i chyba właśnie doszedłem do etapu, że zawody są po to by odpocząć po ciężkim katowaniu. A adventure tego odpoczynku dostarczył mnóstwo. Oj przyjemnie się odpoczęło od treningu. Oj przyjemnie się porowerowało. Wiedząc już, że mtb nie będzie celem głównym w przyszłym roku potwierdzam na pewno, że jakieś etapówki postaram się ukończyć.
Etapówka to jest to. Wróciło stare. Szkoła z noclegami jednak nigdy nie było takich warunków w kameralnym komforcie. Znowu udało się przez 4 dni porowerować, wyresetować, nie gadając o niczym innym tylko rajskich ścieżkach i xtrach.
My tu gadu gadu a tu mała rocznica się tafiła. 150 start, 11 lat sportowego przedłużenia rowerowej pasji. Był czas na zadumę. Co się stało jak wzrósł poziom, ile osób startuje ale ilu zostało z tych sprzed 10 lat. Los nieznany, los znany, ale nie rowerowy, endurowiec, triathlonista i Ostatni Mohikanin. A ja? Przez najbliższe lata zostanę raczej tym wspomnieniowym maratończykiem, startującym od czasu do czasu bez naparcia na wynik by potrenować, ale przede wszystkim porowerować, bo o to głównie mi zawsze w tym wszystkim chodziło.
12T Mikołajki triathlon 21.07.2013
Cały czas chodzą mi po głowie te 3 minuty z Susza, których zabrakło do złamania 6 godzin. I tak nieplanowo zrezygnowałem z Rawy (bez żalu, bo olimpijka na mocno zmienionej trasie rowerowej nie dla mnie się zrobiła) i zapisałem się na mikołajkową połówkę. Jak tylko się zapisałem, pozmieniali na stronie pierwotne przewyższenia i od razu przepisałem się na ćwiartkę widząc, że na życiówkę nie ma szans.
Mocne katowanie treningowe mam na 4 tygodnie przed startem głównym, ale nie myślałem, że wyjdzie z tego aż tak beznadziejna dyspozycja. Pływanie w normie no może oprócz tego, że boje nawrotowe blisko siebie były i zabłądziłem płynąc nie na tą co trzeba a widoczność kiepska, dużo ludzi a i akwen wzburzony. Rower to właściwie dobrze, chociaż jak sobie porównam, że jeszcze 4 lata temu na pulsometrze 183 by się wyświetlało a teraz coś bliżej 160 jesteśmy to nie wesoło. Treningu interwałowego rowerowego nie ma, nie będzie więc wypruwania flaków, ale jeśli tempo na 160 utrzymamy na IM dłużej to ok. Bieg tragicznie. Mocno pagórkowato było, widać brak doświadczenia wychodzi bo z tempem były problemy, brak siły biegowej, cech wrodzonych. Podsumowując start miał być nieudany, ale zrobił się mocno nieudany i psychologicznie sportowo w mocnym dołku się znalazłem
Na biegu do złej dyspozycji przyczynił się też brak bufetów. Miały być co dwa i pół km były co pięć i na pierwszej pętli mocno się odwodniłem. Tak w ogóle to dużo błędów technicznych zrobiłem i dobrze było sobie te wszystkie tri aspekty poćwiczyć i pod tym względem szkoleniowym start za udany należy uznać. Brak rozgrzewki, źle założona pianka i zadrapania na szyi, pomyłka z boją, zła strategia odżywiania przed startem, niewyspanie, wstyd rowerowy – źle przypięta pompka, wstyd biegowy - bieg ze skórką pomarańczy w bucie- oj nazbierało się tego trochę.
Jedną z głównych przyczyn startu była też oczywiście chęć uczestnictwa w imprezie organizowanej przez Dyrektora Dżi Dżi. Po starcie jest czas porównań z innymi cyklami gdzie organizacja wypada naprawdę dobrze. Podsumowując generalnie ok. Brak bufetu to minus duży, mniejsze minusy za konieczność czekania godzinę po finiszu zanim zaczną wydawać rowery ( co przy powrocie z Mazur w niedzielny wakacyjny wieczór z ładną pogodą znaczenie ma) i błędne przewyższenia tras w komunikatach ( tu jednak trzeba podziękować bo dzięki temu przepisałem się na inny dystans co jak widać było decyzją jedynie słuszną).
Były też akcenty humorystyczne jak choćby ten, że w odróżnieniu od mtb nie ma już biura zawodów a powstało trajatlon ofis, lub to, że na mecie w Mikołajkach wszyscy dostali koszulki finiszera z zawodów w Mrągowie.
Jako 100% mtb Biker nigdy nie zwracałem na te minusy większej uwagi. Liczyły się tylko trasy. Jako jeszcze nie 100% trajatlonista ponarzekałem. Wszystko to jednak nic. Jest jedna rzecz poważna. Od czasu zakończenia Beskidy trophy nie było takiego nagromadzenia koszulek finiszerów trophy na mecie i to w Mikołajkach. Okazało się, że wolontariusze dostali koszulki finiszera z tegorocznego trophy i kilkunastoletnie uczennice paradowały sobie w koszulkach po mikołajskim deptaku – wstyd!
I tak sobie wtedy pomyślałem o biednym Madziarze, który na drugim etapie trophy miał czas kilkanaście minut powyżej 10 godzin i nie dostał finiszera. Po co taplał się w błocie po kilkanaście godzin dziennie na bike’u. Mógł przecież stanąć i podawać kubki wody i izotonik zawodnikom w Mikołajkach.
Nigdy nie lubiłem Mikołajek. Są jak mazurskie Zakopane. Nawet w krótkim żeglarskim epizodzie służyły tylko do zakupu piwa i paliwa a nocleg na szlaku mazurskich jezior był zawsze w Wierzbie. Z trajatlonowego punktu widzenia miejscówka naprawdę rewelacyjna. Strefa zmian na rynku i ten podbieg wokół okolicznych knajp, gofrów kebabów i wczasowiczów pod parasolami pozwolił przypomnieć jak to dobrze, że nie jestem po ich stronie a biegnę sobie w piance po drugiej stronie barierki.
I mocno widowiskowo się zrobiło i tak myślę, że gdyby tylko przenieść do Mikołajek kibiców z Susza to powstałaby optymalna miejscówka. Ale najbardziej jakoś ta atmosfera zawodów mi się spodobała, bez celebrytów, bez tych bzdurnych pojedynków między celebrytami i dziennikarzami (chociaż szacun wielki do konkretnego celebryty i dziennikarza mam) i bez pseudo zawodowych amatorów i pseudo sportowych zawodowców. Trochę mniej trajatlonu zgodnie z regulaminem bez żółtych kartek, tego powszechnego sprawdzania zgodności każdego i wszystkiego, a i koszulkę sobie można rozpiąć i poopalać owłosioną klatę.
I tak jak te kilkanaście lat temu byłem świadkiem narodzin boomu na mtb tak miejmy nadzieję, że to samo zacznie się dziać z tri, niezależnie od przepisów, procedur i skostniałych związków sportowych, za to w większym stopniu ze zwykłą amatorszczyzną taką jak ja.
I jeszcze jedno przemyślenie w tym miejscu mnie naszło. Od kilku sezonów nie nastawiam się już na generalki i jednak trochę tego brak. Kto wie może trzeba wrócić do źródeł. A jeśli wrócę to moje źródełko zacznie swój bieg od cyklu triathlonpl.com.
13T Poznań triathlon 4.08.2013
Ćwiartka w Poznaniu była już ostatnim akcentem przed głównym celem w sezonie.
Po słabych Mikołajkach udało się trochę zejść z obciążeniami i od razu lepiej. 2’ 54 nie jest może wynikiem rewelacyjnym, ale cieszy fakt że odzyskałem już trochę świeżości.
Pływam prosto, nie gubię się, utrzymuje tempo - jest dobrze, a było przecież ciężko - 777 osób na starcie i dało się odczuć brak doświadczenia nowego tri narybku (odezwał się doświadczony triathlonista) i przykładowo właściwą prędkość można było uzyskać dopiero w okolicach 2/3 dystansu.
Rower w normie. Trasa płaska, asfalt rewelacyjny nic tylko bić rekordy. Na minus fakt, że dłuższa o 1,5 kilometra także dwie minuty można sobie od czasu odjąć. Wielkim minusem na trasie był tradycyjnie już drafting, ale tutaj też w pewnym stopniu wynikał z dużej liczby osób oraz tego, że ruch był puszczony po jednej jezdni w obu kierunkach i było wąsko, na motory sędziowskie niebezpiecznie i tworzyły się korki. Sam nie ukrywam, że w mini drafting się musiałem zabawić, bo w pewnym momencie dotarłem przed peleton i nie było sensu się bawić w niebezpieczne wyprzedzanie po śliskiej nawierzchni w wyścigu ogórkowym na dwa tygodnie przed celem głównym.
Bieg wyszedł dobrze, ale tylko z punktu widzenia mojego dziadoszczenia, bo jeśli na rowerze miałem czas lepszy o 100 miejsc niż średnia to na biegu było odwrotnie. Od czasu ogólnego można znowu odjąć trochę sekund bo dystans dłuższy o ok. 400 m
Żadnych celów sportowych z Poznaniem nie wiązałem, bardziej miał być na przetarcie i przetarcie zapewnił a na pewno lepiej psychologicznie pozwolił się poczuć, bo po Mikołajkach pewien niepokój z punktu widzenia psychologii sportu się wkradł.
Mocno osamotniony ostatnio w tri startach jestem także też przyjemnie się zrobiło, że w większym gronie udało się wyjechać i był nawet czas aby pokibicować połówkowiczom.
Organizacyjnie rośnie nam impreza niesamowita, prawie wszystko na szóstkę. Kto wie, może już wkrótce będzie można z Poznania wywieźć koszulkę ze znaczkiem IM. A propos koszulek pomysł z umieszczeniem nazwisk wszystkich startujących na plecach rządzi. Nic jednak nie przebije zabezpieczenia gipsem dziur przy torach tramwajowych tego nie było nigdzie.
Do Poznania na tri wrócimy na pewno. W przyszłym roku może na połówkę a za dwa lata miejmy nadzieję, że nie trzeba będzie się tłuc po świecie i będzie okazja jakiegoś całego oryginalnego Iron mana w całości w grodzie Lecha zrobić. A warunki optymalne, chociaż coś z tą trasą rowerową trzeba będzie zrobić – pewnie o jakiejś pętli pomyśleć.
14T Ironman Kalmar
15T Borówno - Bydgoszcz 1.09.2013
Bardzo mocno pobudzony zaraz po ironie byłem i chyba jeszcze na adrenalinie postanowiłem się zapisać na połówkę do Borówna. Pomogli w tym organizatorzy, gdyż żadnych problemów z przejęciem pakietu nie było. Za to, choćby w porównaniu do Poznania należy się wielki plus. Połówka dwa tygodnie po ironie – to chyba tylko u mnie - od jedenastu lat właściwie można powiedzieć, że zawsze bardziej stawiałem na ilość.
Trasa wydawała się łatwa a mnie wciąż nurtują te trzy minuty z Susza, których zabrakło do złamania 6 godzin i pewnie to zaważyło.
Wracając do tych 11 lat startów trzeba jeszcze oczywiście odnotować fakt, że to właśnie w Bydgoszczy w Myślęcinku rozpoczął się pierwszy rozdział amatorskiego sportowania. Tam też po raz pierwszy na bufecie spotkaliśmy się z towarzyszem Rybką i od tego czasu rozpoczęły się nasze wspólne wyjazdy. Historia zatoczyła krąg, bo właśnie z Tow. Rybką przyjechaliśmy na zawody i dla mnie jeszcze dodatkowo historyczna chwila się zrobiła, bo po raz pierwszy wyprzedziłem go na pływaniu.
Na Borównie nie wyszły cele złamania 6 godzin, ale ogólnie jestem zadowolony bo chyba po raz pierwszy tak trochę wyżej w wynikach końcowych wylądowałem i pomału może już w przyszłym sezonie na jakieś ściganie a nie życiówki trzeba będzie zacząć się nastawiać.
W Borównie największym ścierwem okazała się pół kilometra dłuższa trasa na pływaniu, bo wiatr zdmuchnął boję. Żenada. Czasy były dłuższe od 10 do 13 minut. I po pływaniu już było wiadomo, że o życiówkę będzie ciężko.
Z pływania jednak się cieszę. Momentami drafting zacząłem trenować a i mocno „wypoczęty” zawsze po nim jestem także można było bardzo przyzwoicie rower naprzeć. A formę rowerową chyba po tym wietrznym kalmarze złapałem niesamowitą i aż szkoda, że bajka odwieszamy już na wieszaku. Bieg w normie, ale tylko jak na moje wyniki bo tutaj tracę ogromnie. Końcówka była by pewnie trochę lepsza, ale skoro szans na złamanie szóstki nie było to daliśmy pokój.
Kiedyś było Borówno teraz jest Borówno- Bydgoszcz. Mam szczęście że załapałem się jeszcze na stare klimaty i poznałem np. recepcjonistkę w Żaglu. Teraz to już nie ta atmosfera, ale idzie nowe też z atmosferą a jeśli chodzi o trasę trzeba przyznać, że zmiana zdecydowanie na lepsze. Bardzo przyjemne bieganie po Myślęcinku (dodatkowo wspomnieniowe ze względu na ligę BB), rower mniej nudny, asfalty ok. a dla mnie jako starego mtbowca atrakcje w postaci kładki i dziur w asfalcie jak najbardziej.
Generalnie wszystko rewelacyjnie oprócz kibiców. Tutaj po prostu dno. W Bydgoszczy dopingują tylko rodziny startujących. Mieszkańcy niestety nie. I coś mi się wydaje, że dopiero gdyby jakiś celebryta się pojawił doping by był. Po tym, co działo się w Kalmarze trudno będzie mi dogodzić w tej kwestii.
Trzeba jednak przyznać, że bufet piwny zacny był a i Brzoza biega bardzo przyjemny punkt wystawiła, klasyka rocka w postaci Led Zeppelin grała a raz nawet Ironmana Black Sabbath zaczęli grać i przez chwilę zacząłem się zastanawiać czy nie poczekać na dalsze paranoidalne kawałki. Kto wie, skoro na biegu nie udało mi się jeszcze wróżek noszących wysokie botki zobaczyć to może chociaż bym ich posłuchał.
Kończy się tri sezon, chyba pierwszy, w którym naprawdę zrobiłem mocny krok do przodu w triatlonowaniu. W tym sezonie nastawiałem się na jeden wyścig i ten wyścig mi wyszedł także ok. Wszystkie pozostałe starty były jednak sportowo niezbyt udane, na treningowym zmęczeniu i trzeba będzie coś zrobić z tym w przyszłym sezonie.
Najlepiej byłoby startować mniej. Natura wyposażyła jednak inżynieromachinę w gen „stawiamy na ilość” i nic z tym nie zrobię. W przyszłym sezonie trzeba będzie się jednak zacząć ścigać, nie tylko ze sobą, ale i z innymi.
Żegnajcie życiówki! Nie będę nastawiał się na coś, co nie jest zależne ode mnie a od pogody i organizatorów.
XIV Energetyczna dycha Kozienice 12.10.2014 50,07
Takiej przerwy w startach nie pamiętają nawet najstarsi górale. 6 tygodni po połówce w Borównie trzeba było się jednak wreszcie ruszyć, a na dwa tygodnie przed maratonem dyszka na przetarcie nadawała się jako rozruch jak najbardziej.
Zmęczenie triatlonami było duże, powoli jednak udaje się uzyskać trochę świeżości. Może jeszcze nie jest to forma, o jaką chodziło (a katowanie totalne dopiero skończyłem kilka dni wcześniej), ale biegamy już całkiem nieźle.
Chociaż powoli kończę już z życiówkami, w Kozienicach chciałem o życiówkę jeszcze powalczyć. Trasa wydawała się płaska, prosta ludzi mało, kameralnie. Zabrakło minuty. Ciężko będzie pobić bieg Kazików, który wypadł zaraz po obozie biegowym. W porównaniu do marca do dźwigania jest też 3 kilogramoinżyniery więcej. Szkoda, że trasa nie była poprowadzona odwrotnie, bo trochę więcej byłoby z wiatrem i z góry, ale to tylko na kilka sekund pewnie.
Cieszyć się jednak można, bo tempo a może raczej tętno, udało się utrzymać cały wyścig, starczyło też pary na przyspieszenie w końcówce także ok. Na ogólną ocenę przyjdzie jednak czas za dwa tygodnie, podczas głównego celu jesiennego. A oceniać przyjdzie już tylko samego siebie, bo po raz pierwszy od chyba 7 lat sam wziąłem się za siebie treningowo. Jak widać na razie dużo nie zepsułem.
Nowy trener zmienia politykę startową. Bieganie zdecydowanie bardziej obciążające niż rower i startów musi być mniej. Chociaż znowu wraca problem jak pogodzić to wszystko jeszcze większy, bo zgodnie z przewidywaniami kolejny bakcyl został złapany i pierwsza jesienna wizyta na bieganiu w górach wskazuje, że nie asfaltowe maratony a górskie bieganie są dla mnie przeznaczone i w tym kierunku będę zapewnie podążał.
A same Kozienice jak najbardziej godne polecenia i nawet gadżet przyzwoity sponsor energetyczny zapewnił. I chyba bardziej właśnie te kameralne imprezy są dla mnie i dobrze, że tydzień wcześniej zrezygnowałem z Biegnij Warszawo, chociaż rezygnacja głównie przez to nastąpiła, że pomyliłem terminy, co zdarzyło się chyba po raz pierwszy w życiu. Cóż starość nie radość!
XV (7) Frankfurt 27.10.2013 4.14,42
Bardzo mocne katowanie treningowe zapewniłem organizmowi w tym sezonie, dlatego też jesienny maraton jak nigdy, miał nastąpić po 2 miesięcznej przerwie w startach.
Cel – Frankfurt, w momencie zapisywania drugi najlepszy wynik w historii maratonów. Cel indywidualny - przełamanie 4h - coś, czego nie udało się dokonać w kwietniowym Orlenie. Historia już mnie nauczyła, że w jesiennym maratonie po całym sezonie wynik jest zawsze gorszy niż na wiosnę, ale z drugiej strony trochę tych postępów w bieganiu zrobiłem także, jeśli nie przełamanie to chociaż życiówka była w zasięgu.
Przed startem można było wreszcie powiedzieć, że po IM i niepotrzebnej połówce w Borównie wypocząłem. Może nie tyle nawet fizycznie, co przede wszystkim psychicznie. Przez 11 lat startów w życiu nie byłem tak wymęczony treningami jak w sierpniu.
Never again! Taki rodzaj treningu już się raczej nie powtórzy. Niestety zbliża się coraz bardziej era geriavitowa, spada dyspozycja i trzeba się z tym pogodzić, że sportowo czas minął a już na pewno maratonowo. Frankfurt znowu potwierdził, że maratończyka ze mnie nie będzie. Nie ma złamanych 4h, nie ma nawet życiówki, zapodał się w sumie niezły, bo drugi czas życiowy.
Na rezultat miały na pewno ogromny wpływ warunki na trasie. Trzeba mieć szczęście żeby w całej pięknej germańskiej złotej jesieni trafić na okienko bez pogodowe z deszczem i wiatrem, tym drugim zresztą jeszcze większym gdyż potęgowanym obecnością na trasie drapaczy chmur. I tak pewnie gdyby nie wiatr i deszcz, życiówka by była, ale nie ma się co czarować na trójkę z przodu wyniku szanse byłyby chyba marne.
Nie było wyniku, ale na pocieszenie fakt, że w swojej goryczy nie byłem sam a co nawet bardziej znamienitym dziennikarzom nie pomógł nawet powerbar i bieżnia w mariocie aby osiągnąc personal best.
Ostatni start w roku to czas podsumowań. 3-5-12 – te trzy główne cele czasowe przyświecały mi w sezobnie. Nie ma przełamania 4 w maratonie, nie ma 6-tki w połówce nie ma 13-tki w ironie. Szóstka i Dwunastka nie padła przez pogodę i tutaj nie mam nic do zarzucenia. Przy ironie defoultowo była jeszcze dłuższa trasa pływacka zresztą tutaj nic nie narzekam. Nie wyszedł cel czasowy ale nic nie przyćmi tych trzech minut bo takiej radości i satysfakcji nie przysporzył mi już dawno żaden start.
Zaraz po tych zawodach ogłosiłem koniec walki z życiówkami i Franek tylko to potwierdził. Na wiosnę po raz ostatni stanę jeszcze do boju, a kwietniowy maraton będzie już chyba ostatnim takim startem i powoli kończę etap maratonowy. No może jeszcze kiedyś przebiegnę przez jakąś fajną miejscówkę, na pewno jeszcze spróbuje zrobić ironmana.
Co w zamian? Na razie do lipca mam zajęcie ironmanowe, a później podejmę decyzję o końcówce 2014 - rowerowej, triathlonowej lub biegowej. I korci mnie strasznie bieganie ale już na pewno nie uczestnictwo w kilkunastotysięcznych asfaltowych pochodach pierwszomajowych.
Wystarczyła tylko jedna wizyta na bieganiu w górach. Wystarczyło raz przebiec worek raczański z widokami, ze zbieganiem i tym uczuciem podobnym jak podczas zjazdu na epicu. I tak jak pierwszy wjazd do lasu na mtb, tak pierwsze wbiegnięcie na górski szlak sprawiło że zacząłem czuć ten flow i gdyby nie stare kości, brak wybiegania, cech wrodzonych i wiedzy na temat aspektów technicznych to nie miałbym wątpliwości na co postawić.
Strasznie wkręciłem się ostatnio, jeśli chodzi o biegowe lektury, jutubowe filmy. Nie mam predyspozycji do maratonów, mam problemy z utrzymaniem tempa 5:35 na maratonie przez 4 godziny, ale może nie będę miał problemów z utrzymaniem 6:45 na ultramaratonie i może trzeba spróbować się w tym sprawdzić.
Jakie to wszystko przewidywalne w tym pierwszomajowym bieganiu. W jakim tempie się pobiegnie przy danej życiówce z 10 km, o ile gorzej jeśli temperatura wzrośnie o jeden stopień, jaką prędkość osiągnę jeśli postarzeje się o rok.
A w górach czysta improwizacja, wszystko jest możliwe, może wejdę nie wbiegnę, może spadnę nie zbiegnę, ale jedno powiem: leśna ścieżka, piękny widok, szum potoku silniej mówią do mnie niż asfalt i drapacze chmur. Nie kenijskie Iten, a meksykański Miedziany kanion są stworzone dla mnie.
Wracając do Franka. Orlen pokazał na jakim jesteśmy poziomie w kraju z organizacją i nie ma co narzekać. A trasa frankowa, niby 3 wynik w historii, ale wykręcony przez kogo - jakiegoś kenijskiego championa, który biegł sobie za zającami w tunelu aerodynamicznym i dopiero zafiniszował na ostatnich kilometrach. Trasa faktycznie płaska, dużo zakrętów i kluczenia wokół drapaczy a przy tym wietrze to koszmar. A na orlenie 20 metrów mniej do wspinaczki, szerokie aleje i 20 minut od domu.
Organizacja w sumie ok., ale pakiet bez koszulki, dodatkowa opłata za większy depozyt i opłata za wypożyczenie chipa – bez sensu. A to, że po maratonie trzeba było stać w kilkudziesiecio osobowej kolejce żeby ten chip zwrócić i otrzymać przy tym wydruk z komputera to już paranoja.
Można wiele ponarzekać, ale nigdzie nie było takiej mety. Wielka hala zapełniona kibicami pozwoliła przez chwilę poczuć się jak zawodowiec i jakie to piękne uczucie byłoby gdyby linię mety przekraczać jako czwórkołamacz lub rekordzista.
Niestety nic z tego. I jeszcze tylko na osłodę - widok maratonek paradujących z różą w dłoni. Romantyk z tego Franka czego się nie robi by każda kobieta na mecie poczuła się jeszcze szczęśliwszą.
inżynBiKer
wjedź do strony głównej