V Puchar Bielan warszawa 15.01.2012
Co roku dźwiganie krzyża maratońskiego rozpoczynałem w okolicach kwietnia a styczeń był drugim miesiącem przygotowań do kolejnego sezonu.
W tym roku zaczęło się inaczej, ale nie do końca. Pierwszy start w styczniu, dodatkowo półtora miesiąca od zakończenia poprzedniego sezonu, już w pierwszym tygodniu od czasu wznowienia treningów… ale start faktycznie „na niby”, nietypowo, z celem kompletnego przepalenia rury przez pół godziny, aby ustalić strefy treningowe.
Maratonowy niedźwiedź jeszcze mocno śpi i o tej porze roku, nie ukrywam, ciężko było stanąć na starcie. Wyścig miał być tylko dla stref, a tymczasem całkiem przyjemne bieganko z tego wszystkiego wyszło.
Sam bieg jak bieg. Chomiczówka - miejsce znane z wypraw zawodowych może już teraz z bardziej przyjemnymi rzeczami będzie się kojarzyć.
Start bez sensu – tym razem ustawiłem się za daleko i pierwsze pół kilometra zajęło przebijanie się do przodu a później już patrząc na pulsometr ponad 190 się zapodało i równe tempo do końca udało się utrzymać.
Do poprawy zdecydowanie sznurowanie butów, jeden wymuszony pit stop na wiązanie sznurówek a później to już mi się nie chciało zatrzymywać i na całe szczęście z rozwiązanym butem do mety udało się dobiec bez uszczerbku.
Na mecie czas 24’30 i nawet Tow. Rybka podkreślił że nie ma tragedii.
Trudno było się zdecydować na start, ale po zakończeniu trzeba przyznać , że świeże powietrze, start wśród kilkuset innych, lepszy jest niż samotny trening w zamknięciu.
I mimo pewnej nieśmiałości i obaw, które przypałętały się przed startem, co najmniej jeszcze ze dwie startowe przebieżki przed marcowym maratonem trzeba będzie pewnie zrobić. Miejmy nadzieje, że to, że będą o tak wczesnej porze sezonu treningowego nie wpłynie na fakt, że do końca sezonu nie dociągnę. Na szczęście sezon specyficznie kończyć się będzie w tym roku dość szybko.
VI Grand Prix Warszawa 11.02.2012
Warszawskie grand prix stanowiło kolejny etap przygotowań do marcowego maratonu. Tym razem przyszło rozdziewiczyć po raz pierwszy w swoim piernikowym życiu dystans 10 km.
To piernikowe trzeba już niestety chyba zmienić na geriawitowe, bo widać że zaczynam się pomału sypać. Za mocny trening w poprzedzającym tygodniu, w tym za mocne siłownie, testowanie nowych butów biegowych i po zawodach mocno niepokojący ból kolana w okolicach rzepki się wkradł. Trzeba uważać.
Jeśli chodzi o same zawody w jednym aspekcie były rekordowe – to najniższa temperatura, w której startowałem – było coś koło minus 12 stopni.
Czas bez rewelacji ale i bez tragedii jak na zalegający śnieg i lód - 53’20, a cieszyć się należy może nie z prędkości przelotowej a z tego że cały czas właściwe tempo udało się utrzymać, a z tego co czuć było, trochę w takim tempie bym jeszcze pociągnął.
Zimno na trasie ale w porównaniu z rowerowaniem biegać przy minus 12 można spokojnie. W stopach komforcik, końcówki palców u rąk nie marzną i rundę po lesie kabackim z przyjemnością dało się przebiec.
A na mecie herbata, grochóweczka, ciepła bułeczka i spokojnie można się było zregenerować a teraz czekać już na kolejny tym razem półmaratonowy start.
VII (4) Rzym 18.03.2012r 4.26,27
Biorąc pod uwagę cele sportowe, w sezonie 2012 nietypowo wracam do wyznaczenia jednego głównego celu, którym jest lipcowy IM. Oprócz tego, w ciągu roku będą starty ważniejsze i w większości starty „just for fun”. Maraton w Wiecznym Mieście miał być głównym celem (a właściwie celikiem) wiosennym, z założeniem (a właściwie pobożnym życzeniem) przekroczenia bariery 4 godzin.
Zmiana techniki biegu z pięty na śródstopie, zwiększenie kadencji, wybieganie - wszystko miało przybliżyć do celu. Miało ale nie przybliżyło. Błędy treningowe i kontuzja kolana, która na 4 tygodnie skutecznie uniemożliwiła przygotowania do startu zrobiły swoje. I tak zamiast biegać po okolicznych lasach i zdobywać niezbędny kilometraż organizm musiał aplikować sobie ponadprogramowe godziny pływania z deską i siłowni. Nie ma jednak tego złego..– przynajmniej bardziej ironmanowego wyglądu przez te tygodnie nabrałem.
Biegania owszem trochę było ale tylko na stadionie i niezbyt długiego a po tych trochę dłuższych zawsze nerwami się kończyło i rozważaniami czy ból pozwoli na start. Ostatni większy ból pojawił się jeszcze w poniedziałek przed maratonem. I dopiero w sobotę, jakoś tak gdy na rzymskiej trawce na wiosennym słoneczku nogę odsłoniłem i wygrzałem, wreszcie zew natury poczułem i psychicznie się odblokowałem.
Start nietypowo, z końca wbrew temu jak to sobie wymyślałem jeszcze w zeszłym roku i tutaj wielki błąd. Pierwsze kilometry w grupie na 5 godzin, później korki, kostka. I obserwacja kolana. Gdy okazało się że nie dokucza lekkie przyspieszenie i dotarcie stosunkowo szybko do grupy na 4h30’. Niestety okazało się że lepiej już biec się nie dało.
Od 18tego km znowu zacząłem odczuwać kolano ale przy medycznym punkcie jakiś aerozol i przygotowany wcześniej antybólowy proszek (pewnie bardziej na psychikę niż na ból) pomogły i tak już dalej cały czas wzorcowo swoim tempem do mety dobiegłem i w czwartym maratonie w życiu drugi wynik w historii osiągnąłem. I tak co dwa tygodnie wcześniej ze względu na kolano brałbym w ciemno po osiągnięciu mety skończyło się niedosytem bo do życiówki 2 minut zabrakło a te 2 minuty w korkach na początku spędziłem a i przez ten tłok i mijanie zwłok patrząc na gps 400 metrów ponadprogramowych biegu wyszło.
Reasumując sportowo, po tych swoich biegowych doświadczeniach widać, że może kiedyś dociągnę do 4 godzin ale będzie ciężko przy dotychczasowym trybie przygotowań. Z dwóch biegowych treningów tygodniowo i braku wybiegania ( a i niestety wrodzonych talentów) wyniku nie będzie, bo jeśli max raz w ciągu 2 miesięcy przebiegło się 18 km w ciągu dnia i kilkanaście razy po 12 km to nie ma co liczyć na więcej a wręcz wypada się cieszyć że osiągnęło się tyle, praktycznie swoim tempem, „bezboleśnie” bez żadnych ścian i innych kryzysów.
A sam maraton. Chyba nigdzie indziej nie jest tak poprowadzony, że zahacza o wszystkie atrakcje turystyczne Najpierw jeszcze na odkrytym słońcu, później nad Tybrem przez Watykan i wisienka na torcie końcowe 10 km po Wiecznym Starym Mieście z Piazza Navona, schodami hiszpańskimi fontanną di Trevi i tak sobie biegłem, biegłem i na to wszystko patrzyłem (wcześniej przygotowany z topografii pamiętając jak obok Sagrady w Barcelonie w zeszłym roku przebiegłem i jej nie widziałem) i do Coloseum dobiegłem.
Atrakcje turystyczne to wielki plus. Jeden wielki minus, że wszystkie poprowadzone są po kostce i 10 km biegania po twardym nierównym też pewnie wpływa na gorszy czas. Na usprawiedliwienie gorszego wyniku także niewielkie ale jednak pagórki. Wielki minus to najgorszy doping ze wszystkich dotychczasowych startów, takiej beznadziei jeszcze nie przeżyłem, a przebiegnięcie przez ciszę starego miasta taki jakiś nieziemski klimat wytworzyło.
Nigdy nie lubiłem zbytnio Rzymu, za ten brud, południowe klimaty manianowe, niedziałające kasowniki, spóźniające się pociągi, kolejki na lotnisku.– tutaj widać bez zmian i po tych latach od mojej ostatniej rzymskiej wizyty widać teraz dobrze jak poszliśmy do przodu w naszej Ojczyźnie.
Gadżetowo słaba koszulka, fajna torba, tłok na mecie ale usprawiedliwiony sąsiedztwem ruin, beznadziejne a właściwie brak jedzenia na mecie później tłok z dotarciem do metra, ale po wyjściu z metra na każdym rogu pizza na kilogramy na uzupełnienie strat i to jest to. I wszystko może być beznadziejne ale programik komputerowy pozwalający obejrzeć film ze swoich występów co 5 kilometrów rulez ! I tak sobie oglądam tą pomarańczową koszulkę i nie jest źle, nie ma powłóczenia nogami i jest w miarę niezła technika. A po wyścigu nie trzeba już sidokremu używać i nie trzeba odcisków i zadrapań leczyć i tym samym widać, że zrobiłem kolejny duży maratonowy skok.
145 Maraton Terenowy Blisko Otwocka - Otwock 14.04.2012
Otwockie mtbo z uwagi na dogodne terminy, dobrą organizacje i odległość od miejsca zamieszkania do miejsca startu na stałe weszły już do mojego kalendarza startowego. W większości traktowane były treningowo, tym razem miały stanowić przebieżkę przed harpaganem.
Po ekstrapolacji dalszych okolic tegoroczna wiosenna edycja trafiła do kolebki - miasta nierównych i dziurawych chodników. Otwockie rejony sprawdzały się jak najbardziej w czasach mazovii i jak na bliskość stolicy tereny do mtb całkiem niezłe zawsze były, choć jako mocno piaszczyste zostały zapamiętane. Tym razem bardziej na błoto trzeba było się nastawić (w dodatku mocno jeszcze popadało przed zawodami).
Do zdobycia było15 punktów i pierwsze frajerstwo już przy przeglądzie mapy się wkradło bo odwrotnie odczytałem punkty wagowe. Jeśli chodzi o orientacje spokojnie bardzo przyjemnie jak po sznurku wszystko szło aż do pktu 13tego, na którym wyszło frajerstwo orientacyjne spotęgowane mocno przez brak wody i jedzenia a żadnych sklepów w okolicy nie było. Trochę zapomniałem jak się orientować trochę wyszło też kwestii technicznych – brak żeli, niedokręcone bloki - dobrze że wszystko wyszło akurat teraz.
I tak z frajerską zdobyczą zera punktów w ciągu ostatnich dwóch godzin nie pozostało nic innego jak wrócić na metę na zupkę i pomarańcze. Organizacja z roku na rok lepsza, wszystko dopięte na ostatni guzik, punkty zgodne z mapą a jeśli chodzi o mapę dawno nie było już takiej w której tak by się zgadzały przecinki.
Tereny na południe od Otwocka niezbyt atrakcyjne ale pochodziło się trochę po bagnach, błotach pozdobywało przepusty, paśniki i zrobiło naprawdę solidny przedharpaganowy trening.
A forma. W tym roku szczyt ma być w lipcu. Przez 3 tygodnie po Wielkim Biegu udało się jakiś rowerowy mikrocykl treningowy zrobić, w Otwocku wystarczyło to na solidne tempo przez 7 godzin ale na harpie będzie ciężko.
I tak mnóstwo refleksji okołostartowych się pojawia, bo dawano już nie byłem o tej porze roku tak nieprzygotowany, choć z drugiej strony dawno też takiej solidnej bazy treningowej nie miałem i kto wie może nie powypruwam flaków na harpie ale przez 12 godzin solidny dystans przejadę.
A jeśli chodzi o kolejne refleksje to trzeba odnotować jeszcze jedno. Wyścigiem w mieście nierównych i dziurawych chodników rozpocząłem jubileuszowy 10ty kolarski sezon wyścigowy.
27.04.2003r na moście w Fordonie wystartowałem sobie w Bydgoszczy - wtedy w kraju ścigało się na rowerach kilkaset osób - teraz kilka tysięcy. I jaką drogę przeszedłem, w jakim momencie rowerowego życia się znalazłem. Zamiast goślinowego przedgórskiego przetarcia u dyrektora Dżi Dżi pojechałem do Otwocka a w sezonie zamiast górskiej wyrypy jakieś szosóweczki w triatlonie będę zaliczał.
I zostało tylko wyniki w necie pooglądać, kto jak się do sezonu przygotował i pozazdrościć kolegom bo trasy w tym roku u Dyrektora mocno zmienione a ja jeśli się na którejś pojawię to nie pościgać a powspominać stare dobre czasy licząc że kiedyś jeszcze powrócą
146 Harpagan Czarna Woda 21.04.2012
Mimo że jeszcze nie w stuprocentowej dyspozycji, to właśnie wiosennego harpagana postanowiłem umieścić dość wysoko w hierarchii celów a już na pewno zawędrował najwyżej wśród tegorocznych celów MTB.
Niestety zła passa wciąż trwa. Po dotarciu na pierwszy punkt kontrolny urwałem wózek przerzutki i nie pozostało nic innego jak po pół godzinie wrócić mocno wkurzonym na metę i tym samym nie zrealizował się już drugi z tegorocznych celów z przedziału 3-6.
A szkoda. Zmienił się twórca tras i była szansa na odczarowanie harpagana i powrotu do starych dobrych czasów i okolic gdzieś drugiej dziesiątki. Już pierwszy wgląd na mapę i sposób punktowania wskazywał, że wraca stare. I być może punkty nie były pochowane po krzakach ale tego już nie mogłem sprawdzić.
Jeśli chodzi o atmosferę okołostartową, jakoś tak uszło powietrze, niby rekordowa liczba startujących, niby dużo znajomych ale też refleksja ilu znajomych już nie startuje. I jest już nie tylko ekstremalnie ale i częściowo ekstremalnie jakieś półharpagany w wersji soft. Ja akurat w tym aspekcie pozostaje tradycjonalistą bo dla mnie 200 km, 12 godzin i 20 punktów to wzór orientacji. I tak bym sobie jeszcze pewnie długo ponarzekał ale dosyć, bo wszystko to zapewne przez wkurzenie wycofaniem z wyścigu. Na koniec więc plus, jeszcze jedna rzecz, którą należy odnotować, a której nie udało się zorganizować przez poprzednie 43 edycje – wcześniejszy odbiór numerów startowych jest jednak możliwy i jakoś świat się nie zawalił i jakie to proste.
Ponieważ ostatnio nie pozostaje nic innego jak w morzu szarości szukać jakiś pozytywów to pierwszy mały, że wreszcie był czas by zatrzymać się w drodze powrotnej i pewien zamek obejrzeć a drugi duży, że wieczorem zamiast zdychać po 12 godzinach wyrypy, w Wiecznym Mieście można było sobie rockowo – piknikową podróż do przeszłości urządzić i przypomnieć, że pomimo przeciwności „Wolnego Ptaka z Wiecznego Miasta nie złamie nic! A kolejny raz poszybować pod wiatr będę miał okazję już wkrótce już tylko na swoich skrzydłach, nie uzależniony od maszyny i niech wreszcie w tym roku poniesie mnie wiatr!”.
VIII (2) Silesia półmaraton Katowice 2.00,52
Pierwotnie majowy półmaraton miał być przetarciem przed triathlonowymi połówkami, a na miejsce przetarcia wybrałem kolejną podróż do przeszłości – Stalinogrodu - miejsca, z którym jeszcze kilka lat temu mocno byłem związany prywatnie i zawodowo.
Znowu była więc okazja posłuchać „Say hello to heaven” i „Reach down” i popatrzeć z okien pociągu wjeżdżając w śląsko- zagłębiowskie klimaty jak nic przez te lata w krajobrazie się nie zmieniło a z drugiej strony popodziwiać przez pryzmat czerwonej fontanny z okien tramwaju jadąc z centrum Katowic do Chorzowa jak wiele się zmieniło i jak rozwija nam się to wszystko.
Sportowo w tym momencie sezonu bardziej nastawiałem się na harpagana. Awaria roweru, wczesne wycofanie spowodowały, że trzeba było psychicznie się poprzestawiać i umieścić silesia półmaraton wyżej w hierarchi celów.
A celem głównym oczywiście życiówka, ale tak gdzieś taka na jaką mnie stać, coś koło 1:55 może trochę lepiej . Pomimo, że na bicie życiówki nie wybiera się zawodów, w przypadku których na trasie maratonu rekord trasy to coś koło 2:25, z nieustannymi podbiegami, z nieprzewidywalna pogodą od śniegu w zeszłym roku do upałów w roku bieżącym, życiówka jednak jest, byle jaka ale jest . W dodatku złość okrutna zapanowała, bo zabrakło 53 sekund żeby w osiągniętym wyniku napisać na początku 1 godzina. Wynik jednak to jedyna rzecz z której mogę być niezadowolony.
Przewyższenia i upał sprawiły swoje, ale biegło się rewelacyjnie. Najpierw trzeba się było w bieg wkręcić Te pierwsze 5 kilometrów, pod górę dramatycznie jakoś, później jednak coraz lepiej. Półmetek w 1h3’ a druga część w 57’ – wszystko mówi za siebie. Widać, ile dają specyficzne treningi które ostatnio zapodaje.
Jak już się wkręciłem w bieg to udało się naprawdę przyzwoita prędkość osiągnąć. I tak sobie biegłem, wyprzedzałem i jakiś flow złapałem i chyba po raz pierwszy taki długi w życiu (w pierwszym maratonie nogi nie nadążały jeszcze za głową). Czekałem na to prawie dwa lata i chyba się doczekałem. Poczuć to coś – bezcenne, coraz wyższe inżynieroobroty do 198 na pulsometrze w przegranej o 53 sekundy walce na finiszu. Nie ma co popadać w hurra
optymizm, ale wreszcie widać coraz więcej tego wybiegania a co może przede wszystkim tego obiegania.
Trasa gdyby nie te podbiegi rewelacyjna. Szkoda tego niezaliczonego Nikiszowca z pierwszej części normalnego maratonu. Zostały jednak klimaty żółtych pól za Siemianowicami, industrialne pustynie chorzowskie, szyby górnicze, familoki (w trzech ostatnich chyba należę do nielicznych którym się podobało) a na koniec bieganina po parku rozrywki. I tylko szkoda że Silesia jest tak ciężkim maratonem, bo z pewnością wpływa to na niską frekwencje, którą się cieszy.
Organizacja bez zarzutu, wbiegłem w grupie jeszcze walczącej a nie maruderach, także kibice nie wchodzili na trasę, gadżety rulez - kolejny plecak i koszulka do kolekcji, wreszcie bez korków cały czas swoje. Na szczęście też nie dałem się w ten "ordnung muss sein" wkręcić i po ulicach biegałem wybierając najkrótszą drogę co w konsekwencji dało tylko kilkadziesiąt metrów więcej niż przepisowe.
O ile na rowerze upały mi nie szkodzą a wręcz przeciwnie porównując się z kolegami osiągam zawsze lepsze rezultaty to dotychczasowe starty biegowe w upale miałem wręcz dramatyczne. Tutaj czuje że coś się przełamało i chyba już nauczyłem się właściwie planować gospodarkę wodną, w czym pomogły kurtyny wodne a niestety nie pomogło rozstawienie bufetów tylko co 5 kilometrów
Tym samym wreszcie w tym roku po raz pierwszy jestem zadowolony ze startu a i co ważne złość sportowa mocna się wkradła i już nawet zawodów poszukiwania się rozpoczęły żeby znaleźć coś półmaratonowego by przełamać te dwie godziny. I może by się jakieś zawody znalazły ale czasu nie ma, nie jestem w stanie pogodzić tego wszystkiego chociaż w odróżnieniu od mtb w którym zostało już tylko „just for fun” w bieganinie jest naprawdę wiele do zrobienia.
Czas leci nieubłaganie i trzeba już pomału połączyć swoje umiejętności rowerowe z dążącymi do umiejętności pseudoumiejętnościami biegowymi oraz pseudoumiejętnościami pływackimi by w triumiejętności to wszystko zmienić . Do głównego celu zostały tylko dwa miesiące!
3T. Triatlon Sieraków 20.05.2012
Mocno ambitnie zaplanowałem sobie starty na kilka tygodni przed IM. W odstępie dwóch tygodni dwie połówki IM a później po trzech dniach Beskidy trophy.
Nie wiem co mnie podkusiło. Czy to, że tak jakoś nie odczułem w ubiegłym roku zbytnio trudów połówek, czy może zbytnia wiara w to, że trzeba totalnie się katować na kilka tygodni przed godziną zero. Katować się trzeba, ale nie wolno się zakatować. Wychodzi znowu brak doświadczenia. Do kalendarza startowego wprowadzam więc nowe inzynieroprawo -1 start biegowy jako równowartość trzech rowerowych, ale to na przyszłość W Sierakowie przyszło otrzymać kolejną lekcje pokory .
Zaczęło się od wody, która podobno miała 15 stopni Chwała niebiosom, że orgi skróciły dystans o połowę. Pływanie w tym roku traktuje po macoszemu, treningu jest więcej niż w ubiegłym ale musi wystarczyć mi jedna godzina w tygodniu. Wszystkie wysiłki koncentruje na poprawie biegania, to mój główny cel.
Do pierwszej boi płynąłem jednak ok. To co później przeżyłem to coś niesamowitego. Organizm powoli się wyziębiał, zaczęły się jakieś podtopienia, konsumpcja wody a w konsekwencji później utrata orientacji i błądzenie, po wyjściu kołowacizna i czułem się jakbym pełne 3,8 km przepłynął. Wiem mniej więcej na co mnie stać w wodzie, teraz wiem że przy 15 stopniach stać mnie na o wiele mniej. Myślałem że przy tym zimnie najbardziej ucierpią nogi ale przemarzły głównie stawy u rąk. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że za trzy godziny stawy przeżyją kolejny termiczny - tym razem w 27 stopniowym upale - szok.
Rower w tri jest dla mnie czymś do przejechania, zaliczenia żeby nie namęczyć się zbytnio przed bieganiem i tak ten rower przejechałem. I miejmy nadzieję że w tym tempie uda mi się przejechać dwa razy dłuższy dystans. Jako miłośnik mtb błotnych kąpieli narzekałem w tri na rower tutaj jednak trzeba przyznać że najfajniejsza trasa się trafiła z tych dotychczasowych, mocno pagórkowata, przy silnym wietrze ale z niezłymi widokami i po rewelacyjnym asfalcie.
Wiele w bieganinie zrobiłem ostatnio i tak liczyłem na przyspieszenie w części biegowej. To co zastałem na trasie niemalże zwaliło mnie z nóg (i to też dosłownie bo po zaliczeniu jednego korzenia cudem uniknąłem upadku). Cały czas upał (na szczęścia większość po lesie) non-stop góra dół, połowa po crossie. Trasa rewelacyjna, ale jak dla mnie za trudna. W konsekwencji po dwóch kółkach zrezygnowałem z walki wciąż licząc, że trzeba coś sił oszczędzić na Czechmana.
Pomimo wolniejszego biegu stargałem się jednak tak okrutnie, że od razu po wbiegnięciu na metę podjąłem decyzję o rezygnacji z drugiej połówki. Czechman odchodzi do historii.
Teraz już wiem, lekcja pokory otrzymana wprawdzie faktycznie po mocnym wcześniejszym napieraniu treningowym, ale cienki tri Bolek jestem. Sieraków ląduje chyba w pierwszej dziesiątce największych stargań w 10-letniej historii startów i otrzymałem naprawdę solidną lekcje. Ile jeszcze doświadczeń przede mną, ile trzeba zrobić żeby osiągnąć jakąś przyzwoitą dyspozycje. Oj ciężko się lipcowy start zapowiada.
Z przemyśleń po starcie jeszcze ta analogia do mtb, gdzie na giga też zawsze ląduje gdzieś pod koniec stawki. Ale to odczucie przynależności do elity to jest to. I kolejne już przemyślenie wybiegające w przyszłość. Wciąż nie wiem jak wyglądać będzie mój plan startowy w następnym roku. Jestem już jednak pewien że trzeba będzie iść w specjalizacje. Nie uda się pogodzić wszystkiego, chcąc osiągnąć jakiś przyzwoity wynik trzeba będzie z czegoś zrezygnować, za krótki ten sezon by pomieścić te wszystkie starty a i starość nie radość i czuć że mam coraz mniej sił.
Jest też dużo pozytywów. Całkiem niezłe już doświadczenie tritechniczne, sprawdzone nowe ciuszki, szybciej w strefie zmian. Do zrobienia wiadomo już, że trzeba będzie jeszcze trochę po odkrytych akwenach popływać i orientacje poćwiczyć. Generalnie zrobiony znowu duży krok.
Wciąż dobrze że w miarę silną mam psychikę. Bo gdyby nie to, po takim starcie na półtora miesiąca przed celem głównym załamałbym się okrutnie. Oto do lamusa odchodzi kolejny nie zrealizowany cel z przedziału 4-6.
Niech to zmniejszone na szczęście katowanie się kompensuje aby w lipcu stanąć i spełnić swój patriotyczny obowiązek a przede wszystkim przeżyć.
I jeszcze o organizacji Aż nie chce się wierzyć że orgi pierwszy raz organizowały zawody Wszystko dopięte na ostatni guzik rewelacja. W przyszłości chyba jednak połówka Sierakowska nie trafi do kalendarza. Za trudna na rekordy, za dużo glikogenu trzeba stracić by przeżyć a i celów żadnych nie można sobie postawić Z drugiej strony zapowiadana ćwiartka kto wie czemu nie. W końcu oddadzą już całą A2 a to oznacza że Sieraków, choć położony daleko jest naprawdę blisko.
147 Beskidy Trophy 7-10.06.2012r.
Łezka w oku się kręci – to już szósty rok z rzędu Twórcy umożliwili mtb – eksploracje okolic Istebnej w wydłużony bożociałowy weekend. W moim przypadku tegoroczna edycja była też szóstą, choć przyznać trzeba, że trzecią z rzędu bez ścigania.
To właśnie trzy lata temu przekonałem się, że Trophy jest dla mnie za ciężkie, nie mam cech wrodzonych do wspinania się po ścianach, za dużo wysiłku kosztuje start na 100%, a ewentualny efekt wypruwani flaków w postaci lepszego o 50 oczek miejsca w stadzie czy też objechaniu kilku kolegów nie jest wart włożonych nakładów.
Wiem też, że od czasu gdy nie jadę trophy na sto procent, po paru tygodniach łapie niezłą formę i tak ma być. Za 4 tygodnie główny cel sezonu także mocno przełamujący trening rowerowy to jest to. Dodatkowo, w tym roku dopiero w czerwcu od trophy zacząłem sezon mtb, na ściganie rowerowe za wcześnie, inne też cele przede mną. „ Just for fun” – oto główny cel a jak się okazało przed samym wyścigiem tego fun musi być jak najwięcej, bo trophy będzie nie tylko pierwszym ale i ostatnim mtb startem w tym sezonie.
Tak więc ładowanie akumulatorów na rajskich ścieżkach, bez patrzenia na wyniki, a koledzy , którzy się podniecają, że objadą kogoś kto przyjechał potrenować niech się podniecają a ci którzy chcą pogadać na trasie spokojnie sobie pogadają i tak ma być. A ja mam trenować, rozjeździć się i odrobić straty, gdyż rower zaniedbany mocno w sezonie kosztem biegania i w mniejszym stopniu pływania.
Po raz drugi łezka w oku zakręciła się już przed godziną zero – prawie wszystkie znajome mordy narodu wybranego na starcie, rozmowy, wspomnienia, przegląd nowych maszyn z jakimiś takimi kołami większymi chyba. Wszystko to jakże inaczej niż w tri i biegowych startach, gdzie mocno osamotniony się czuję, niby wszystko ok ale serce i dusza chyba jednak do gór i błota bardziej niż płaskiego i asfaltu się garnie, chociaż wodą czy złapanym flow podczas biegania na pewno nie pogardzi.
Pierwszy etap przejdzie do historii trophy chyba jako najbardziej asfaltowy. Buduje się w ojczyźnie autostrady ale i niestety coraz więcej asfaltów powstaje w górach. Dojazd na Skrzyczne jak zawsze szutrówkami - normalka ale za zjazd dwója gdyż rezygnacja z jednego z bardziej klimatycznych technicznych odcinków. Dwója niby usprawiedliwiona bo główne hasło wyścigu „ im dalej w las tym więcej drzew” jak u Hitchcocka - napięcie miało rosnąć a z dnia na dzień miało być coraz trudnej. Moje drugie prywatne hasło tegorocznego trophy to „idzie nowe”, później zaraz trzecie „bez powtórek” – także wybaczamy - widać ile serca zostało włożone żeby znaleźć coś nowego. I tym samym nie było radochy zjazdu ze Skrzycznego ale spokojnie zrekompensowały to następne dni. Biorąc pod uwagę szybkość przelotową zapodałem spokojną jazdę, uruchomiając swoją 3 strefę i z małymi wyjątkami tak miałem przejechać cały wyścig. I w takim tempie mam za 4 tygodnie przejechać 180 km po 3,8 pływania a przed 42km biegania i tak ma być. A że nie było jakiegoś totalnego naparcia, można było po prostu rowerować, podziwiać widoki, pogadać na trasie.
Drugi dzień przypadł na etap czeski. Dojazd na start 8 km tym razem z większymi przewyższeniami i 12 procentowym podjazdem na rozgrzewkę -bez sensu na przyszłość zdecydowanie trzeba dojechać samochodem.
Na nieszczęście etap jeszcze odbywał się w dniu otwarcia Euro i meczu z Grekami. A to oznaczało, że trzeba było zdążyć na kopaninę. I chyba za mocno naparłem. Pierwszy etap udało się przejechać swoim tempem, drugi chyba za szybko. Na trasie koleżanki koledzy i chyba za mocno się znowu wkręciłem, później bez sensu przed metą nie można było przyspieszyć bo jeszcze dodatkowe 8 km a po mecie trzeba było się spieszyć by zdążyć na mecz. Dodatkowo bez zapasów jedzenia bo bufet „na mecie” oddalony od mety o 11km.
Ale trasa to jest to, na dobre wjechaliśmy już na rajskie ścieżki. Znany zjazd serpentynami źle mi się zjeżdżało z tym większym zaskoczenie odkryłem że chciałem to zrobić na sztywnym amortyzatorze. Oj rąbie człowieka na trophy z tego zmęczenia a tytuł największej rąbanki zdecydowanie dzierży zalenie galaretki zimną wodą.
A wracając do trasy, były przyjemne zjazdy i na szczęście przez pół roku nie zapomniałem jak zjeżdżać. Wreszcie jakoś lepiej się zrobiło. I nastało to co lubimy. Później niestety tradycyjnie upadek w strefie fotografa i dokuczająca do końca kość ogonowa.
Wynik poprawny, ale zmęczenie duże za które zapłaciłem na trzecim etapie. Bo jeśli trophy przejechałem solidnym tempem to trzeci etap w pierwszej części o wiele wolniej, gdyż dzień rozpocząłem od matki kryzysów. Ile to już przeżytych kryzysów w życiu . Tym razem pierwszą część rozpocząłem na końcu stawki, ale w miłym towarzystwie przejechaliśmy sobie pierwsze 3 godziny trzeciego etapu wspominając stare dobre czasy począwszy od 2003r. Ja jeszcze dodatkowe przemyślenia tym razem negatywne odnośnie spadku formy miałem bo nie ma co ukrywać, że na rowerze jeżdżę coraz gorzej.
A później - po raz pierwszy w historii trophy nastąpiła eksploracja Rysianki. Tereny znane z zeszłorocznej Carpatii. Przed startem jednak niepokój, w ubiegłym roku wszyscy wybrali na zjazd z Rysianki szklak żółty - zielony podobno nie nadawał się do jazdy a na Carpatii towarzystwo przecież w sztuce mtb obeznane. Tym razem żółtym podchodzimy tracąc piękne widoki, zyskując nastrój tajemniczości stworzony przez mgłę i to też ma swój urok.
Czas przygotować się na mtb nowość zjazd zielonym z początku jeszcze jak dla mnie nie do zjazdu ale stopniowo odkrywa się jeden z lepszych klimatycznych singlowych zjazdów – rewelacja. Przerwany tylko raz nad przepaścią pierwszy raz chyba w historii stojący ostrzegający gość i konieczność zejścia z roweru. I znowu twórcy nas zaskoczyli i znowu udało się wykroić coś jeszcze.
Trochę opierdzialałem się na początku etapu ale nie żałuje bo jakże lepiej się jedzie trudny odcinek, gdy człowiek nie jest totalnie zmęczony - nie pozostaje nic innego jak rozkoszować się spijając śmietankę przygotowaną przez dyrektora.
A po zjeździe powrót do mocnego tempa i tak już do mety przy spełnieniu patriotycznego obowiązku, bo w tym roku przewidzianą w prawie pracy 8 godzinną dniówkę udało się utrzymać przez trzy dni. I jeszcze do zapamiętania z końca etapu ulubiony znak uwaga niedźwiedź.
Czwarty etap miał być ciężki i był. Trochę zdziwienia na początku, że długa Racza ostatniego dnia, ale tak przeczuwałem, że po worku jakieś łatwiejsze trasy będą . A worek raczański w tym roku nietypowo po raz pierwszy w drugą stronę i jasne było że więcej do chodzenia będzie. Już przed startem jasne też się stało, że w ogóle chodzenia będzie dużo bo opad tradycyjnie przed startem się pojawił taki już urok trophy i tak pewnie zostanie i tak szczęście bo w tym roku deszcz nas oszczędził a tych z końca stawki to już w ogóle – w całym trophy przeżyłem tylko 10 minut deszczu z tego 5 minut pod namiotem na bufecie.
Na Raczy wyrypa musi być, przeczucia się nie sprawdziły, a zaskoczenie to takie ze twórcy od raczy nie puścili łatwego zjazdu i już powoli wiedziałem że na siedmiu godzinach się nie skończy a swój osobisty limit miałem wyznaczony na godzin 9 bo na dekorację chciałem zdążyć. Są takie chwile jednak że trzeba stanąć i krzyknąć „K… mać „. Z piernikowej piersi się wydarło tak jakoś zaraz po Raczy. Ponad trzy godziny bez bufetu ratuje mnie jednak jakiś isostar w proszku przechowywany w kieszeni i tak jechałem sobie już od bufetu i tak jechałem i już w okolicy Zwardonia na łatwym odcinku skarpa mi się osunęła i znowu potłuczona noga. Niedobrze, tego się właśnie obawiałem potłuczenia dodatkowo obdarte stopy od chodzenia. Bo jeśli zawsze mnóstwo frajdy jest na trophy to pierwszy tydzień po trophy niestety na kuracje trzeba poświęcić ale to też wiem, że nigdy mi się nie uda przez siniory i zadrapania do jacuzzi wejść a pierwsze dni i tak spędzę w domu na walce z błotem.
Wreszcie Ochodzita potem już tylko zjazd a ja jeszcze na trasie słyszący dźwięki dekoracji bo do 9 godzin musiałem dodać jeszcze 15 minut. A na mecie miła niespodzianka wszyscy którzy ukończyli 5-6 edycji otrzymali pamiątkowe statuetki. Nie doczekaliśmy się w zeszłym roku finiszerów , w tym dostaliśmy statuetki (niestety 5 edycji pismem arabskim nie rzymskim i nie można wydziergać sobie tej szóstej), chociaż trochę szkoda że na scenę najpierw nie zaproszono tych, którzy ukończyli sześć edycji.
Ktoś policzył że w zeszłym roku było nas 14tu. O jednym wiedziałem że oszukał bo nie ukończył jednej. W tym roku wiem że zostało co najwyżej 12tu - gniewnych mtb dojrzałych uczniów Dyrektora Dżi Dżi oto skończyło szóstą klasę szkoły podstawowej w Istebnej z wyróżnieniem z paskiem.
Czas na gimnazjum i trzeba się przyłożyć jeszcze bardziej do nauki, a uczyć się codziennie. I nie ma miejsca na opierdzielanie. Panie Dyrektorze w przyszłym roku prosimy o pełne 4 dni nauki!
A wokół pięcioklasiści, a wśród nich wszystkie znajome mordy narodu wybranego i ci usprawiedliwieni spóźnieni na pierwszą lekcję, albo ci którym popsuły się przyrządy szkolne i ci nie usprawiedliwieni , którzy przykładowo uciekli przed pamiętną burzą na Raczy , wszystkie uśmiechnięte twarze a wokół pełno wspomnień pięknych tras ale i epickiej walki ile zmęczenia, zziębnięcia, piorunów, ścieżek rajskich zjazdów, deszczu, zimna, mgły, gradu…
Organizacja jak zwykle bez zarzutu. Na przyszłość trzeba tylko bardziej logistycznie przygotować się samemu do czeskiego etapu. Koniec z golonko kilometrami - Garmin rządzi a ja jako szczęśliwy posiadacz jak po sznurku z wydrukowanymi mapkami i w 99% pokrywającym się dystansie.
W przypadku poprawy pierwszego etapu nic do zarzucenia. W tym roku nawet do muzy na starcie nie można się przyczepić. Wreszcie istebskie disco polo zostało zastąpione metalowymi riffami. No może muzycznie jedno do zmiany bo jak słyszę na starcie „higway to hell” to zaczynam coraz bardziej grzeszyć i niech pochłoną mnie ognie piekielne.
Ja przed startem Dyrektorowi Dżi Dżi śpiewałem „Take me down to the paradise city …” i wiedzialem że po kilkuset metrach asfaltu Dyrektor zapewnił mi tego raju codziennie co najmniej 8 godzin.
Atmosfera. Tym razem bez pakietu w szkole ale wyjazd z bike taxi pozwolił zrekompensować wszelkie straty.
I tak sobie, w sumie gościnnie w tym roku zdobyłem kolejne szczyty mtb raju ale nie ma co ukrywać, że niczym Kordian na Mont Blanc w mocnym rozdarciu jestem i dużo myśli mnie nachodzi i nie wiem gdzie zmierzać. Jestem największym szczęściarzem bo mam możliwość różnorodnych startów. Sportowo jednak nie da się pogodzić tego wszystkiego a pomimo z góry założonego słabego tempa przelotowego na tegorocznym trophy widzę, że zdolność mtb ścigania spadła mi okrutnie.
Będzie się nad czym zastanawiać po sezonie. Na decyzje jeszcze za wcześnie, ale dzięki trasom dyrektora Dżi Dżi po takiej Istebnej w pierwszym meczu mtb kontra tri trzy do zera na korzyść mtb i naprawdę triathlonowi będzie trudno odrobić straty.
4T. Irontriatlon Malbork 24.06.2012
Po raz pierwszy (i to chyba też w życiu swoim) przyszło zapuścić się tak daleko w głąb rzeki.
A rzeka pamiętająca jeszcze stare krzyżackie czasy i starokrzyżacka pieśń na wodzie zabrzmiała „Bi dein rosen” – po różach było znać gdzie czepek jego leżał.
Start spod mostu a wcześniej na przęsłach miłe pogawędki. Najpierw pod nurt, podobno słaby, ale jak dla mnie czuć to było trochę. Z drugiej strony mocno przyjemnie się zrobiło płynąc i nawet zmieniłem stronę wydechu co by z każdym zaczerpniętym starokrzyżackim powietrzem wspaniały zamek podziwiać.
Po nawrocie coś mnie znowu na ten zamek przechylać zaczęło i znowu zboczyłem z trasy i straciłem cenne metry – trzeba jeszcze tę orientację trenować. Generalnie pływanie na gorszym poziomie i kto wie, może za mocno je zaniedbałem treningowo i zemści się to okrutnie za dwa tygodnie.
Miło, że po trophy jakieś rozjeżdżenie wreszcie się pojawiło. Tradycyjnie przejechałem swoje a że rower pomimo niedotrenowania jest moją specjalizacją to w samym rowerze wynik mam o 35 miejsc lepszy (w pływaniu byłem gorszy o 25 pozycji) I faktycznie te 20 osób na rowerze wyprzedziłem co na psychikę dobrze zrobiło. Z perspektywy czasu, może trzeba było rowerować szybciej, ale tutaj brakuje obycia startowego, bo kto wie jakby wyglądało wtedy bieganie. Trasa rowerowa jak zwykle w tri bez sensu. Jako pozytyw dobry asfalt i przynajmniej w jednym (i jedynym na całe zawody) miejscu głośni kibice.
Bieg miodzio. Trzy pętelki w zamkowej scenerii - to lubimy. Szczególnie jeśli czuć, że jest forma. Treningowo najbardziej skoncentrowałem się na bieganiu i wreszcie widać efekty. Jak na mnie rewelacyjny czas a co najważniejsze non stop swoim tempem.
Podsumowując, start jak najbardziej udany. Wreszcie na wyniki można popatrzeć. Z końca stawki wędruje gdzieś w okolice 2/3 stawki. Ciężki ten triathlon i czuć te prawie 3 godziny bardziej chyba niż giga w mtb i aż strach pomyśleć co będzie jeśli to ćwiartkowe zmęczenie za dwa tygodnie trzeba będzie pomnożyć przez cztery.
I znowu jakieś przemyślenia się pojawiają. Tak trzeba było chyba zacząć z tym triathlonem . Od ćwiartki a później stopniowo zwiększać obciążenia startowe. Ale tego pewnie nie zmienię tak jak 10 lat temu bramka otwarta wjeżdżamy na giga.
Malbork był pomyślany jako przetarcie przed ironem, ostatnie testy. I tak przede wszystkim utwierdziłem się w przekonaniu, że pływanie trzeba z mocną pokorą potraktować, orientację pływacką doszlifować, mocne światło nadziei ujrzałem w biegu.
Generalnie występ jak najbardziej udany a na starcie nietypowo mnóstwo znajomych gdyż cały noworoczny obóz tri zjechał. Organizacja bez zarzutu a uwzględniając gadżeciarstwo gablota zapełnia się medalem a szafa koszulką i znowu tak nieśmiało można powiedzieć że po przegranym przez tri meczu z mtb w Istebnej w rewanżu w Malborku jedną bramkę triathlonowi udało się odrobić.
5T. Ironman Frankfurt 8.07.2012
Panie Premierze, jak żyć? Rozdarty między tri a mtb, przeżywam katusze, jak teraz to pogodzić, jak znaleźć czas na to wszystko? Wskakuję w kolejny rowerowy wymiar przejeżdżając rowerem 180 km po przepłynięciu 3,8 km a później biegnę maraton. InzynBiKer – You are the Ironman!
wpłyń,wjedź i wbiegnij
IX. Bieg Powstania Warszawa 28.07.2012 56'10
Po ironmanowych wyczynach pomału trzeba było wrócić na start i 10 km wydawało się jak najbardziej optymalnym dystansem na powrót. To druga 10tka w karierze ale właściwie pierwsza bo zimowa na Ursynowie się nie liczy, bo był tam trochę krótszy dystans.
Celem życiówka i gdzieś tak w okolice 55 minut mierzyłem, chociaż mocną niewiadomą było czy wypocząłem już po IM i czy na słabszy wynik nie wpłynie tłok, całkiem duże podbiegi jak na warszawkę, dużo biegu po kostce a i jak się później okazało 28 stopni w powietrzu. Dodatkowo jeszcze trochę winka dzień wcześniej wypiłem, ale to już inna inszość.
Pomimo obaw bieg wyszedł poprawnie, pobiegłem tak jak jestem wytrenowany, tradycyjnie tak jak trenuje sił starczyło na przyspieszenie i przyjemny finisz i czas nie jakiś rewelacyjny ale 56’10 udało się wykręcić. Tym samym rura się przepaliła i za tydzień będzie można w czasie olimpiady w debiucie olimpijskim wystartować.
Sam bieg klimatyczny, w jednakowych koszulkach otrzymanych od orgów, z biało-czerwonymi opaskami, ku pamięci powstania, z mocno pobudzającym powstańczym heavy-metalem na starcie i nawet ta cisza na trasie wśród kibiców klimat wytworzyła i przebiec dwie pętelki wokół starówki się dało przeżywając całe krajowe klimaty od skansenu przy Krakowskim Przedmieściu do symbolu nowego stadionu narodowego niestety podczas biegu niepodświetlonego.
6T Triathlon Rawa Mazowiecka 4.08.2012
Idzie nowe! Każdy potrzebuje zmian. Tym razem w czasie trwania londyńskiej olimpiady przyszło przeżyć swój debiut w triathlonie na dystansie olimpijskim. 1500m 40 km 10 km – te 1500m pływania to zdecydowanie za duże proporcje z moim poziomem wytrenowania ale limit 50 minut pozwalał patrzeć z optymizmem w przyszłość.
Płynąłem aż 43 minuty i tutaj widać ile tracę na pływaniu bez pianki. Miesiąc wcześniej na Iron Manie w 43 minuty przepłynąłem 1900 m a byłem przecież dopiero w połowie dystansu. Tym samym krystalizuje się jeden z głównych celów pływackich na zimę – trzeba wzmocnić nogi – pływamy z deską.
Kto źle pływa w olimpijce nie ma szans na rowerze. Dozwolony jest drafting, można jechać na kole, ale trzeba mieć za kim. Na szczęście do pokonania było aż 6 kółek także była szansa się podczepić na drugim. I tutaj rewelacja. Jeśli cały czas cierpię i rower w triathlonie uważam za dramat, to w olimpijce wreszcie wymiękam – rewelacja ! Cały czas coś się dzieje, albo na sępa na kole albo w pogoni za kimś, non stop na najwyższych obrotach, choć nie ukrywam, że głównie na sępa.
Uf dobrze było tak wreszcie powypruwać flaki na rowerze i chyba trzeba żałować przyjętych dotychczasowych strategii – szczególnie na IM – byłby chyba trochę lepszy wynik gdybym rower pojechał szybciej. Różnice w wyniku kolosalne: w pływaniu osiągam 161 rezultat w bieganiu 150 a na rowerze 78. I chyba w przyszłości należy bardziej inwestować podczas startu w swoje silne strony. Nadchodzi historyczna chwila - od kolejnych zawodów zwiększam prędkość na rowerze. Zobaczymy jak wpłynie to na bieganie.
Bieganie po rowerowym wypruwaniu flaków początkowo szło ciężko ale po 2 km zapodałem swoje tradycyjne tempo i tak jak jestem wytrenowany tempo utrzymałem i starczyło sił na przyspieszenie na ostatnich dwóch km . Przyjemnie było, aczkolwiek niestety po betonie biegnąc, powspominać czasy gdzie kostki Bauma nad zalewem nie było a Inzynbiker był tylko skromnym Inżynierem i imprezował sobie w okolicach rawskiego zalewu w czasach studenckich i tym samym odczarowała się kolejna znana miejscówka.
Generalnie zawalona woda nie pozwoliła na wynik ale bardzo zadowolony wreszcie z tego roweru jestem. Widać, że pomimo braków w rowerowym treningu do końca nie straciłem rowerowych umiejętności, widać też, że raczej do takich warunków ścigania mam stworzony rower i co niestety da się zauważyć chyba w swojej amatorszczyźnie lepiej w peletonie, z wiatrem i po płaskim mi idzie niż indywidualnie na czas i pod górę. I to jest mój dramat ale tylko w amatorszczyźnie i w sumie nie istotny bo podiumowych wyników nie będę miał już nigdy także czas na inne cele. A olimpijek w przyszłości chyba będę chciał robić więcej.
Po Rawie została jeszcze jedna rzecz do odnotowania - utrata tri dziewictwa przez kolegę Strzałę i od razu zmiecenie karbonowego roweru przeciwnika. To jest dopiero ostre tri wejście!.
7T Triathlon Ełk 18.08.2012
Niby podobny wyścig jak dwa tygodnie temu a zupełnie inne nastroje w narodzie. Niestety, widać że przez te 14 dni uszło ze mnie powietrze. Widać, że chyba za mocny trening ostatnio zapodałem.
Pływanie już w piance i od razu prędkość 10 % wyższa i przy zdecydowanie mniejszym zmęczeniu. Jezioro wokół Ełku zostanie jednak zapamiętane nie jako szybkie pływanie a pływanie w najbrudniejszej wodzie z dotychczasowych startów. A już ten zapach ropy przy nawrocie to przegięcie totalne. Trasa pływacka beznadziejnie ułożona, niewidoczne boje, bez punktów charakterystycznych dla mnie jako świeżaka porażka.
Nie popisały się orgi też z trasą kolarską. Opcja z 6 pętlami w Rawie lepsza bo więcej się na trasie działo. Tutaj dwie pętle, także praktycznie przejechałem znowu na kole całą trasę jednak w mocno nieodpowiadającym tempie, w dodatku po gorszym asfalcie. Pomimo braku wartości estetycznych trzeba jednak odnotować, że znowu porządną prędkość przelotową udało się zapodać i to naprawdę cieszy.
Odbiło się to na biegu bo dużo czasu musiało upłynąć zanim wkręciłem się w bieganinę i trzeba jednak z tym rowerem uważać na przyszłość. Trzeba też trochę łączonych treningów porobić, ale to już zadanie na dalszą przyszłość.
Na złą ocenę zawodów wpływa też chyba organizacja. Niby wszystko w porządku, ale jakoś nie łapie tych durnych klimatów sędziowskich, ambasadorów i nierównego traktowania uczestników, odpadających czipów, żurka na mecie, ogólnie rozumianej atmosfery (że przypomnę sobie stare powiedzonko) goofiarstwa.
Podsumowując, niezbyt udany start w Ełku się zapodał ale na pewno dwoma ostatnimi wyścigami niezłe przetarcie przed połówką zrobiłem, którą to połówkę traktuje jako jeden z głównych celów na sezon.
Oj porąbało się z celami w tym roku. Na szczęście żelaznym człowiekiem zostałem ale drugiego głównego celu już nie osiągnę i nie zapiszę sobie piątki z przodu na wynikach na 1008 km. Niestety ze względów pozasportowych z BB musiałem zrezygnować.
I tak sobie myślę o tym wszystkim i nieubłaganie jeszcze inne refleksje się pojawiają . Bo 18 sierpień to inna specyficzna data w kalendarzu startowym. W tym czasie mtb wyścig po polskim łuku Karpat startował, a ja w ciągu 7 lat jego trwania przejechałem Karpaty 5 razy a dwa razy nie przejechałem bo jechałem inne transy. A w tym roku musiałem rozprawić się z 1008 km a w przyszłym roku jeśli z Karpatami się rozprawie to już niestety tylko sam i to jest bóI. Panie Dyrektorze nie tak miało być!
8T BORÓWNO 2.09.2012
Borówno znalazło się w planach startowych całkiem niedawno, tylko dlatego, że musiałem zrezygnować z 1008. Rezygnacja wpłynęła na konieczność zmiany tegorocznych celów i tym samym wróciłem do jednego z celów pierwotnych niespełnionych z przedziału 3-6 minimum życiówka, choć ambitnie gdzieś tak w okolice 6 godzin z wynikiem chciałem się zbliżyć. Te 6 to oczywiście mocno ambitnie. Dobijają mnie strasznie te mieszane treningi i na przyszły rok mocno zastanowić się przyjdzie nad kalendarzem. W ostatnich dniach przed startem było jednak więcej czasu na odpoczynek i pozwalało to patrzeć z optymizmem w przyszłość.
W wyścigu życiówka padła - wynik lepszy od ubiegłorocznego o 8-9 minut i wiadomo z każdej życiówki cieszyć się trzeba ale poprawiłem się tylko o 8 minut.
Jeśli chodzi o wyścig, zgodnie z ostatnią strategią startową mocno naparłem rower, cały dystans jedna strefa wyżej niż zwykle co w konsekwencji dało wynik 20 minut lepszy niż w ubiegłym roku. Pływanie i bieg w zasadzie tak samo, bieg przy tym zmęczeniu rowerowym może być a pływanie .. znowu jako ciekawostka wiadomość, że na IM dwa razy taki dystans płynąłem z większą prędkością.
Wynik 6,27 - jest co poprawiać i widać, jak ciężko mi to poprawianie idzie. Dobrze, że będzie można na przyszłość jakieś cele sobie wyznaczyć sportowe i nie czas na emeryturę jeszcze.
Kończymy tri sezon jeszcze jednym przemyśleniem. Mocno specyficzną postawę do tri mam. Nie podobają mi się jakoś te połówki. Ze względu na draftingowy rower mocno podjarałem się do olimpijek, IM to jest bakcyl i tu no comments. A te połówki jakieś takie dziwne pływanie ok. ale rower do bani szczególnie gdy trzeba robić tyle kółek i to mocno nieatrakcyjnych po coraz gorszym asfalcie nuda Panie! Bieg jest ok. ale jakoś chyba jeszcze coś w psychice mi siedzi, coś mnie blokuje i nie mogę się przełamać. W tym roku na dobrą sprawę na 100% odblokowałem się tylko na półmaratonie silesii. Końcówkę sezonu poświęcę już tylko na bieganie i może coś się jeszcze uda pobiec.
A samo Borówno to jednak Borówno i naprawdę coś jest w tej atmosferze jakże inaczej w porównaniu z Ełkiem 2 tygodnie wcześniej i nawet startujący celebryci bez paparazzich spokojnie do wytrzymania. I tylko szkoda że plan startowy w przyszłym roku uniemożliwi mi start.
Jakoś tak jak to zwykle u mnie specyficznie do tego tri podszedłem. Każdy traktuje IM jako ukoronowanie A ja? Mam już tytuł, a teraz muszę cofnąć się i popracować nad tym triathlonem od podstaw. Na pewno zacząć więcej pływać i poprawić technikę, nie zaniedbywać jak w tym roku roweru, wciąż poprawiać bieg a lepsza dyspozycja przyjdzie sama. Tylko jedno podstawowe pytanie skąd wziąć na to siły bo czas może bym znalazł.
I nie ma co ukrywać że entuzjazmu do tych sportów jakoś mniej ale głównie chyba już coraz mniej sił. Inżynier piernik już wkrótce trafi do geriavitów, i z łezką w oku wyjazd o 3,30 znowu wspominać zacząłem, później osiem godzin dojazdu na maraton, 8 godzin maratonu i 8 godzin powrotu. Teraz to już impossible. I tak z Borówna przez most w Fordonie wracałem i znowu mnie na wspominki wzięło bo wtedy 10 lat temu po sezonie startów na dystans 200 km się zdecydowałem a teraz po 10 latach przed takim przejazdem przepłynąłem 3,8 km a później przebiegłem 42 km i oto widać jak bardzo przez te lata się rozwinąłem sportowo.
Ciekawe co będę porównywał za kolejne 10 lat. Czy jeszcze będę w stanie wyznaczyć sobie jakieś cele? Na razie jeszcze mam swoje prywatne i w sport się jeszcze pobawię. I będę w przyszłym sezonie bawić się w trzech dyscyplinach ale na pewno większy udział będzie miał rower i to nie tylko niebieski ale i brązowy a ten brąz to nie tylko od lakieru ale i błota.
X Biegnij warszawo 0,53,21
Bieżący sezon zdecydowanie wygrywa w jednej kategorii – chyba we wszystkich poprzednich dziewięciu nie zrezygnowałem z tylu zaplanowanych wcześniej startów ile w tym jednym 2012 roku. Dwa tygodnie temu przez chorobę musiałem zrezygnować z półmaratonu, co spowodowało, że nie da się już spełnić ostatniego tegorocznego celu - 4 życiówek w 4 ostatnich wyścigach.
W Borównie cel został osiągnięty ale ledwo ledwo, bez satysfakcji. W Biegnij warszawo również, ale bardziej pozytywnie. W biegu liczyłem na wynik 53 – 55 minut i wyszła ta bardziej pozytywna wersja także ok. Każda życiówka powinna cieszyć i ta w odróżnieniu od poprzedniej cieszy, szczególnie że osiągnięta została po mocnym katowaniu treningowym. Nieco gorzej wyszedł już start w porównaniu z innymi i tutaj szkoda że nie można sobie w bezpośrednim pojedynku powalczyć. Zawsze wrzesień był chyba moim najgorszym miesiącem jeśli chodzi o wyniki. W tym roku we wrześniu startów nie było wcale i od razu widać, że odpoczynek wrześniowy pozwolił mnóstwo świeżości zdobyć i nad tą świeżością jeszcze trzeba popracować.
Teraz już tylko przez dwa tygodnie odpoczynek mocno czynny i miejmy nadzieję, że powalczymy o tę trzecią jesienną życiówkę, tę na której najbardziej mi zależy.
A sam start mocno przyjemny. Rekordowe w naszym kraju prawie 12 tys. osób mocny tłok spowodowało, ale przyjemnie było sobie rurę przepalić w tym tłoku choć nie ukrywam że o wiele przyjemniej zawsze pierwszy weekend października na odysei się szalało. Człowiek potrzebuje jednak zmian. A ta podstawowa na przyszły sezon będzie taka że z orientacji przyjdzie zrezygnować, do mtb trochę wrócić , w tri dalej się zagłębić a do wawy na bieganie trzeba będzie wrócić i to chyba na dwa i cztery razy dłuższe bieganie. Czas już rozegrać jakiś mecz z czasem na swoim stadionie a nie jak dotychczas biegać cały czas na wyjeździe. Choć ciężko z tym bieganiem, ciężko i biegnij warszawo znowu to potwierdziło, że natura bardziej do roweru a nie do biegania predyspozycje dała.
XI (5) Amsterdam 21.10.2012 4.22,17
Kiepski stadion, park, bezpłciowe ulice, kanał, fajny wiatrak, bezpłciowe ulice ze świadomością, że za kanałem są czerwone atrakcje turystyczne, ładny gmach muzeum, bezpłciowe ulice, park , stadion – nuda Panie! Jeśli chodzi o wartości estetyczne Amsterdam zajmuje zdecydowanie ostatnie miejsce z maratonów dotychczas przebiegniętych.
To nie wartości estetyczne zadecydowały jednak o starcie. Nie ma zmiłowania, dosyć tych kultowych miejsc - czas było wreszcie wybrać miejscówkę z jedną z najszybszych tras na świecie.
I na jednej z najszybszych tras zostało wypełnione założenie minimum w postaci życiówki. Tym samym 3 start z rzędu z życiówką się trafił i koniec sezonu za w miarę udany należy uznać. A w miarę dlatego, że znowu tradycyjnie mała poprawa nastąpiła konkretnie o 1 minutę i 10 sekund.
Sportowo, beznadziejny start, kłopoty z pęcherzem, później już w miarę równo z przyspieszeniem w końcówce – generalnie wszystko tak jak było w założeniach taktycznych za wyjątkiem rzeczy najważniejszej – za niskiej prędkości przelotowej. Pomału trzeba stwierdzić, że uczę się coraz bardziej biegać te maratony. Jest coraz lepiej taktycznie a ostatnie kilometry naprawdę rewelacyjnie i nawet można by powiedzieć że jakiś lekki flow udało się złapać w końcówce.
Wcześniej, niestety dziadoszczenie w okolicach 25 km i jeśli pogoda była dobra na rekordy dla wszystkich to ja wiem że w moim przypadku bardziej umiarkowane słoneczko mi służy a nie chmury na niebie kiepskie ciśnienie i wiatr. A na kilkunastokilometrowym odcinku poza miastem po prostu zmarzłem i lekki kryzys się wdał i dopiero jakieś przygarnięte wyrzucone przez kogoś rękawiczki pozwoliły wrócić do formy. A wiało typowo, jak to w Holandii. Na nieszczęście odpięła mi się agrafka także po raz pierwszy w czasie biegu przez trzepoczący numer nawet na kilka kilometrów musiałem koszulkę na drugą stronę założyć, żeby komfort biegu przywrócić.
Nie było ściany, wynik cieszy, ale mocno umiarkowanie i definitywnie mógłbym po płaskim Amsterdamie już potwierdzić, że nie ma cech wrodzonych do biegania i nic się z tym już nie zrobi gdyby nie jedna sprawa.
Jako, że koniec sezonu nastał pozwoliłem sobie zsumować wszystkie przebiegnięte kilometry w tym roku i wynik niecałe 700 km może wskazywać że przy większym poświęceniu treningowym da się coś jeszcze zrobić i w tym życiu doczesnym choćby 4 godziny złamać.
Na koniec jeszcze jedno o organizacji. Dla mnie symbolem Amsterdamu będzie przepędzenie od stołu po zakończeniu ścigania gdy zjadłem 3 ćwiartki pomarańczy i to że bufetowa nie chciała mi dać 200 ml butelki izotoniku bo jedyna jaka mi przysługiwała upadła a nie miałem po biegu siły żeby ją podnieść . I tak pomarańczowi oszczędzają co widać na każdym kroku a i sam w swoim życiu tego przecież doświadczyłem gdy z arbeitu mnie (sorry) wypieprzyli.
Koniec już jednak z narzekaniem, mam awersje do narodu i tak już pewnie zostanie. I tak jak się pożegnałem z niegościnną holenderską ziemią to KLMem nad Włocławek tylko doleciałem a później przez mgłę samolot wrócił i jeszcze jedną noc na ziemni holenderskiej spędziłem i dużo czasu na myślenie miałem i chyba za znak dodatkowy to trzeba uznać.
Bo w ciągu ostatnich dwóch lat 6 dystansów maratońskich mam już przebiegnięte a wszystkie poza krajem i czas już chyba przebiec sobie 42 kilometry w Ojczyźnie i finisz na naszym narodowym na pewno lepszy niż na jakimś olimpijskim holenderskim starym próchnie z olimpiady w 1928r będzie.
Reasumując, kończymy mocnym akcentem sezon i trzema życiówkami, ale tak słabymi, że na laurach spocząć nie można. I trzeba te życiówki jeszcze poprawić i dobrze bo będzie co robić w sezonie jedenastym. A do poprawy na pewno będzie jeszcze jedno. Bo dystansowy wynik nie tylko biegowy trzeba poprawić ale 2500 km na rowerze w całym roku - tak źle to chyba 20 lat nie było, bo nawet przed sportową amatorszczyzną o wiele większe dystanse pokonywałem.
inżynBiKer
wjedź do strony głównej