Marznące palce u stóp, wyziębione koniuszki palców rąk, ubłocony rower pokryty warstwą soli zalegającej posypane drogi wokół Wielkiego Miasta….

Never!

Już ubiegłoroczny sezon zimowy pokazał, że od połowy października do połowy kwietnia w ojczyźnie pozytywnie rowerować się nie da.

Zamiast w męczarniach w każdą sobotę i niedzielę ubierać rynsztunek kolarski, wystarczy założyć buty i ubrać dres, by po 15 minutach z ogromną przyjemnością biec po śnieżnym puchu lasów komorowsko – podkowiańskich.

Ubiegłoroczny sezon pokazał też, że kończy się era długich maratonów w Polsce. Dokonał żywota „prawie wyścig mojego życia” Transcarpatia, skróceniu uległ drugi killer - Beskidy Trophy, nie będzie możliwości dłuuugiego mtb ścigania.

Zeszłoroczne przetrenowanie w wersji soft pokazało z drugiej strony, że nie przekroczę kolejnego progu formy kolarskiej i nie ma szans na lepsze wyniki w maratonach, a gdyby nawet przyszły wyniki to tradycyjnie lepsza jazda wiązałaby się z gorszym miejscem w stadzie. Wreszcie na dobicie nawet opędzić od ścierwobanku się nie będzie można, bo bank, który chlubi się że sponsoruje kolarstwo a wyrzuca kolarzy z pracy coraz bardziej panoszy się na imprezach wizerunkowo.

Wszystko to powoduje, że do czasu osiągnięcia kategorii M5 mocno modyfikuję cele sportowe, zawieszam przygodę z wypruwaniem flaków i wracam do dłuuuugiego ścigania.. Żegnajcie pojedynki z kolegami (no sam jestem ciekaw jak to będzie), witaj z powrotem epicka walka ze sobą, dystansem, przekraczaną kolejną granicą.

Koledzy chcecie się ścigać poczekajcie jak skończę 49 lat!

Only ultra only giga – ciężko raczej będzie spotkać mnie w wyścigu poniżej 6 godzin - jakże inaczej w porównaniu z ubiegłym rokiem. Człowiek potrzebuje zmian a w tym roku zmiany idą na lepsze!

I wreszcie najważniejsze. W nowej odsłonie modyfikuję nie tylko dystans. Inzynbikerze, już teraz swoją radością startową musisz dzielić się z Inzynierunem, a przecież na horyzoncie pojawił się i wkrótce dojedzie, dopłynie czy też dobiegnie Trinzynier!


II (2) Barcelona 6.03.2011r 4.23,27




Nowa era Inżyniera wymaga nowych celów. Oto w głębokich bólach rodzi się nowa tradycja i zdaje się że przez kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt najbliższych lat sezon będę rozpoczynał maratonem biegowym. Wytargam się strasznie, glikogenu natracę ale co tam, tylko w ten sposób, tylko perspektywa przygotowań do 42 km może zmusić mnie jeszcze do poświęceń treningowych w zimie.

Według nowej koncepcji zimą biegam 3- 4 razy w tygodniu, mniej czasu poświęcam z gumową lalą, a czas mija spokojnie na bezstresowych nie meczących psychicznie przygotowaniach.

Listopadowy maraton bez wybiegania pokazał, że chcąc ukończyć 42km trzeba po prostu biegać. Tym razem musiało starczyć bieganie przez dwa i pół miesiąca co dało w sumie ok. 400 km.

Sportowo nie wiedzieć czemu na wynik o godzinę lepszy od poprzedniego startu, w okolicach 3h45’ się nastawiłem. Cele ambitne, jak się później okazało za ambitne. Dodatkowo strasznego bydła narobiłem zapisując się na sektor poniżej 3h30 i w konsekwencji pierwsze minuty biegu minęły na rozmyślaniu na temat rzekomej kiepskiej dyspozycji. A forma jak na drugi maraton w życiu, dodatkowo w środku okresu przygotowawczego nie była przecież tragiczna. Przygotowania do sezonu idą swoim trybem, pierwszy start rowerowy dopiero w połowie kwietnia.

Trasa poprowadzona rewelacyjnie, ale w drugiej części, a może po prostu jak koń z klapkami biegłem w pierwszej między tymi blokami modernistami i nawet Sagrada Familia uleciała gdzieś z boku a w pobliżu Neu Camp jakoś tak bezpłciowo i górzyście się zrobiło.

Za to bieganie w drugiej części to rewelacja. Średniowieczne Bari Gothic, ożywcza bryza morska na promenadzie tak zaraz po kryzysie, Rambla i wreszcie trochę więcej kibiców – pewnie dopiero powstawali z łóżek, bo życie w Kataloni zdecydowanie wolniej się toczy. A kryzys jak najbardziej się pojawił i wreszcie zgodnie z teorią zaliczyłem ścianę na 30 km.

Jako pierwszy w życiu pobiegłem najlepszy maraton na świecie i zboczenie będę miał teraz wielkie porównując swoje następne starty, a organizacja w Barcelonie była przecież dobra. Ogromny minus za brak kawy na starcie. Gdy dotarłem rano na start w pierwszej chwili pomyślałem że pomyliły mi się dni, żadnej osoby w cieplarni, na ulicach raczej jeszcze nie maratończycy a sobotni imprezowicze . Dopiero później właściwie w ciągu chwili wszystko się zapełniło. Mocno obawiałem się o Hiszpanów (ups przepraszam Katalończyków), ale w sumie to oprócz dodatkowo braku agrafek w pakiecie i nerwówą z numerami przed startem to jedyne minusy.

Reasumując, potwierdziło się, że nowa maratonowa wiosenna tradycja jest jak najbardziej słuszna. Życiówka poprawiona o pół godziny (czy kiedykolwiek powtórzę jeszcze taki wynik?) chociaż widać, że droga przede mną jeszcze daleka - już nie setki a tysiące przebiegniętych kilometrów. To zresztą nic – jeszcze więcej pracy należy włożyć w kwestiach taktycznych – to nie rower, gdzie w każdej chwili można przestać kręcić – tutaj non stop trzeba biec a czasu jeszcze mi trochę zajmie dojście do tego jakim biec tempem.

Jeśli w swoim życiu sportowym mam trudności w ustaleniu celów mtb – rowerowych to przynajmniej nie będzie problemów maratonowych . Następny cel 4h, ale spokojnie, bezstresowo, bez napiny, bo po kolegach maratończykach już widzę co się dzieję, gdy nie mogą przekroczyć kolejnych czasowych granic, a musi mi przecież tego wszystkiego wystarczyć do zasłużonej emerytury.

ddddddd




III. Lizbona 20.03.2011 2.06,38




Tego startu nie było w planach. Jak tutaj jednak nie zmodyfikować swoich planów startowych, gdy okazuje się, że łączą się elementy antycznej tragedii i o określonym czasie w określonym miejscu mogłem podjąć pierwszą w życiu określoną akcję półmaraton.

Coś faktycznie jest z tej tragedii w Portugalii . Fado to płacz zdradzonych kochanek, lament kobiet oczekujących na powrót zaginionych statków, żal emigrantów za porzucona ojczyzną. Moje fado to wynik jaki udało mi się osiągnąć w swoim pierwszym półmaratonie. Dwa tygodnie wcześniej biegnąc trudny pagórkowaty maraton na półmetku miałem czas 2,02, W Lizbonie na szybkiej trasie na której został pobity rekord świata osiągam 2.06,38.

Na usprawiedliwienie dużo zajęć pozasportowych i pewnie jeszcze to zmęczenie pomaratonowe. To naprawdę duże obciążenie. A i zawirowania z pakietem startowym straszne, o 22 przed startem nie wiedziałem jeszcze czy wystartuje i wielkie podziękowania dla krajanki za załatwienie sprawy.

Nie ma jednak co narzekać. W jakiej sytuacji przecież jestem - w swoim pierwszym starcie życiówkę udało mi się przecież pobiec. Na szczęści wynik nie poszedł w świat, wstydu ojczyźnie nie przyniosłem i tylko nieliczni maja dostęp do danych i wiedzą co (a raczej kto) kryje się za numerem startowym 5739.

Trasa bardzo przyjemna, ale w odróżnieniu od Barcelony na początku. Start na moście i wbiegnięcie do tego naprawdę urokliwego miasta, schowanego w kłebach chmur. Później poprowadzona jedyna możliwą drogą – rzeczną promenadą – innych możliwości nie mieli bo pagórki w tej Lizbonie przeogromne i pewnie gdyby puścili trasę inaczej to wygrałaby nie w kategorii najszybszy półmaraton na świecie a półmaraton z najwyższymi przewyższeniami.

W pewnym momencie trasa zawracała i była okazja zobaczyć światowych turbo -championów bo przecież biegnących na kolejny rekord i to też na duży plus.

I wreszcie meta - Klasztor Karmelitów – w jednym z moich ulubionych manuelińskich stylów. Na mecie lody , przyjemnie w ciepełku – jak to brzmi w porównaniu z odmrożonymi 3 tygodnie wcześniej palcami podczas biegu w Ojczyźnie.

Logistycznie półmaraton lizboński to naprawdę wydarzenie. Na starcie ponad 30tys ludzi. Darmowe środki komunikacji. Rano wystarczyło wyjść tylko przed hotel bo trafić wśród innych na start. A przy starcie sklep a w sklepie tyle tysięcy kilometrów od domu jogurty z Biedronki nasze krajowe od krowy z okolic Szymanowa.

Te 30 tysięcy startujących to w większości krótszy kilkukilometrowy dystans. Dla kilku tysięcy nie bieg a spacer, szkoły, jednostki wojskowe, matki z wózkami - kiedy u nas w ojczyźnie doczekamy się takiej masówki?

Do zapamiętania brygada znajomych z wózkiem, a w wózku jak myślałem na początku kilkadziesiąt litrów piwa. Okazało się że to było białe wino, a każdy z członków brygady na mecie wyglądał jak Łazuka w tramwajowej scenie z „Nie lubię poniedziałku”.

I tym sposobem pijackie porównania przy tych maratonach mi się nasunęły na mecie. Jakże inne jest samopoczucie po przebiegniętym półmaratonie w odróżnieniu od maratonu. To tak jak wypić pół litra – wytrenowane serce mocne jak dzwon, mały kac. Ale wypić cały litr jak w Barcelonie to już coś – starganie straszne i kac gigant - o wiele jednak mniejszy niż w Nowym Jorku gdzie pierwszego całego litra wypiłem na czczo. Teraz chwilowo ograniczam picie, chociaż nie ukrywam, że w tym roku zamierzam jeszcze wypić 2 litry czystej a i chciałbym też wypić litra kolorowej.

Jeśli chodzi o Lizbonę - kto wie może jeszcze kiedyś pobiegniemy, ale już na pewno na rekord i na pewno nie docierając do Portugalii samolotami TAP, bo już zdążyłem się przekonać że skrót Try Another Plane jest jak najbardziej adekwatny.

I tym sposobem my tu gadu gadu a tymczasem spokojnie, chociaż tracąc mnóstwo zdobytego wcześniej glikogenu udało się dotrwać do połowy kwietnia, a to oznacza tylko jedno w powietrzu unosi się już zapach harpagana i znowu tego glikogenu stracić przyjdzie mnóstwo.

ddddddd




133. Harpagan Lipnica 16.04.2011




Mocno zastanawiałem się jak w nowej odsłonie treningowo- startowej przy mniejszej ilości rowerowania w kalendarzu będzie wyglądać moja dyspozycja startowa. Psychicznie pewnie rewelacja - równoległe treningi pływackie i biegowe będą przecież bardzo dobrym tłumaczeniem ewentualnych porażek w peletonie. Fizycznie pewnie już gorzej, ale to odczułbym zapewne głównie przy krótszych wyścigach, a że krótszych wyścigów przecież nie planuje….

Po Harpie z dyspozycji należy być zadowolonym. Spokojnie udało się przejechać 175 km w trudnych piaszczystych i pagórkowatych (wyszło 3200m przewyższeń) warunkach. Wprawdzie zwykle robiłem 205-220 km, ale ten harp z różnych względów nie był zwykły.

Różnie bywało w poprzednich edycjach. Były te harpy lepsze, były gorsze. Wiadomo, że ja zawsze jak sęp czekałem na swój harpagan - ideał, z łatwymi punktami i ostrą jazdą, w oczekiwaniu, że przy łatwych punktach nie zawalę orientacji.

Lipnica okazała się akurat przeciwieństwem mojego ideału. Brak cywilizacji i dróg spowodował że mapy w aspekcie przecinek nie zgadzały się totalnie i miałem okazję przekonać się jakim jestem cieniasem orientacyjnym.

Przy zerowych zdolnościach nawigacyjnych Lipnica wygrywa jednak w kategorii największego fuksa orientacyjnego, bo wiele razy albo udało mi się spotkać kogoś na trasie, albo trafić przez przypadek. Pod koniec to już nawet miszczuniem orientacji się stałem bo faktycznie udało mi się nawet jakieś zbłąkane owieczki na punkty pociągnąć. I tak w tym zachwycie orientacyjnym w samouwielbienie popadłem, że zbłąkane owieczki przy szukaniu następnego punktu poza obszar mapy wyprowadziłem.

W konsekwencji mając najbliższy asfalt kilkanaście kilometrów od siebie przez piachy na metę trzeba było się przebijać co dało nową świecką tradycję spóźnienia pół godziny i odejmowanie punktów które wcześniej się zdobyło mozolnie i to te miodne najbardziej punktodajne.

Leszczem orientacyjnym jestem, ale w odróżnieniu od poprzednich edycji leszczem już świadomym swojego cieniactwa. Urealnienie celów dobrze wpłynęło na psychikę. Sportowo już od kilku lat jestem w stanie przejechać, orientacyjnie musiałbym włożyć dużo pracy, a to jeszcze musi poczekać jeszcze nie w tym roku. W tym sezonie orientacji planuje stosunkowo mało, trening orientacyjny musi poczekać.

Sportowo Harpagan upodabnia się do piłki nożnej. Co to jest piłka nożna?

Jest to gra w której naprzeciwko siebie stają dwie drużyny złożone z jedenastu zawodników a i tak zawsze wygrywają Niemcy

Co to jest Harpagan?

Jest to ekstremalny rajd na orientację gdzie do zdobycia jest zaszczytny tytuł Harpagana, na starcie staję 300 zawodników a i tak zaszczytny tytuł zdobywają zawsze Panowie Piotr i Paweł B oraz Pan Daniel Ś.

A potem długo nie ma nic, a pod koniec tabeli z odjętymi punktami jestem ja mocno niezadowolony z postawy sportowej. Ale czy to wszystko, nie samymi wynikami człowiek żyje. Jeśli z tych wszystkich zaliczonych od 2004r harpów ktoś zapytałby mnie, którego trasę chciałbym najbardziej przejechać jeszcze raz, odpowiedź byłaby tylko jedna – Lipnica.

Część południowo zachodnia, dorzecze Brdy z bobrami, orłami i ciągle przeskakującymi drogę sarnami, z tymi terenami, gdzie gdyby nie harpagan można by się zaszyć i przez kilka godzin, dziesiątki kilometrów poobcować sobie z naturą nie widząc żywej duszy, czego chcieć więcej.

Lodowiec porzeźbił teren, zostawił piękne pagórki, stopniał zostawiając jeziora, bobry pobudowały swoje konstrukcje, a twórcy tym razem zbudowali naprawdę piękną wyrypę z rewelacyjnymi punktami i pod tym względem przejechałem najlepszego harpa a jadąc różne refleksje mnie naszły.

Bo jeśli nic nie zmusi mnie do rowerowania w zimie to już pierwsze wiosenne chwile na rowerze pokazały, że z roweru nie zrezygnuje. Przez ścierwoszmatę nie mogę rowerować codziennie, przez nowe cele sportowe muszę dzielić rower z innymi dyscyplinami ale rower forever and ever na pierwszym miejscu stał będzie zawsze.

Amen

ddddddd




134. Złoty Stok 30.04.2011




Złoty Stok rozpoczął nową inżyni-erę. To pierwszy start, który w normalnych warunkach byłby wypruwaniem flaków w pojedynkach z kolegami a zamiast tego stał się solidnie przejechanym mocnym jednostajnym tempem maratonem.

Z biegania wynoszę jedną pożądaną cechę – start swoim tempem - tak będę teraz napierał a jeśli starczy sił to przyspieszał pod koniec. Takie to tempo udało mi się właśnie utrzymać i nawet przyspieszyć w końcówce. I o to właśnie chodzi, docelowo mam tak jechać przez 12 godzin.

Brak chęci/ możliwości ścigania się z kolegami stał się już religią i na szczęście nie udało mi się zgrzeszyć ani razu i nie wciągnąć się w żadną walkę. Nie tędy droga, przy dłuższych dystansach trzeba jechać swoje. To nie leśny wyścig , gdzie można sobie usiąść na kole i jak pasożyt przejechać cały dystans i cieszyć się z wyniku, na który zapracował ktoś inny. To prawdziwy maraton (no może maraton w ¾), tutaj są góry tutaj nie da się oszukać, tutaj każdy pracuje na siebie i taka oto jazda doprowadziła mnie gdzieś na środek stada rywalizacji z kolegami i niech tak zostanie.

W kwestii ścigania chyba trzeba też odwołać zamiar powrotu do wypruwania flaków po pięćdziesiątce, bo widzę po kolegach starszych piernikach, że w M5 też szans nie będzie. Chyba lepiej będzie gdzieś za parę lat podczas wyścigu wyprzedzając kolegę zamienić z nim parę słów a nie trącać go rogiem.

Słuszną drogę którą obrałem potwierdza tabela wyników – gdybym treningowo tylko jeździł a nie biegał miałbym może lepszy wynik załóżmy o 10 minut i zajął w Złotym Stoku nie 175 a 170 miejsce, gdybym w treningu miał więcej interwałów może bym zyskał kolejne10 minut i zajął 163 miejsce, gdybym poświęcił wszystko to może doszłoby do tego kolejne 20 minut i był 136 – bez sensu.

„Enjoy your ride!” – po prostu, a jazda niech zaprowadzi mnie na kolejny szczyt!

W tym roku wszystko w górach z jednym wyjątkiem będzie „just for fun”, chociaż w przypadku trophy będzie jeszcze just for jersey - nieoczekiwanie pojawia się szansa wejścia na dekoracje czysty lansik w koszulce i to na imprezie o najwyższym poziomie i to trzeba wykorzystać.

Jeśli chodzi o ten rok wypruwanie flaków planuje na Karpaty – pod warunkiem, że przeżyje rowerowy lipiec i będę miał jeszcze ochotę na cokolwiek w sierpniu -Carpatia w tym roku ma być na „mieć”.

6 godzinny wyścig to czas na refleksje. Dziewiąty rok startów w peletonie, w Złotym Stoku na trasie przedstawiciele narodu wybranego pamiętni jeszcze z czasów ligi Bb ad 2003 - wspomnienia - od lakieru do paznokci po białe strzałki – a już myślałem, że nie da się nic dodać do imprezy kompletnej.

2 lata temu wiele straciłem zmuszony zrezygnować z generalki u dyrektora Dżi – Dżi. Straciłem wiele ale dzisiaj odzyskuje cząstkę. Spokojnie, chociaż na koniec tabeli, ale wracam już do ekstraklasy giga. I cieszę się, że chociaż te kilka razy w roku mogę wrócić do gór i spić śmietankę z rowerowej kawy przygotowanej przez Dyrektora.

A ta śmietanka nie ma co ukrywać coraz smaczniejsza. Dyrektor zmieszał wiele dobrych składników, wiele dobrych uczynków zrobił by na mecie pojawiły się śmiejące się mordy narodu wybranego. Chociaż te same miejscówki to w tym roku zmodyfikowana trasa, promocyjna pętla po czeskiej stronie, może za dużo szutrów ale z drugiej strony po pierwszej killerskiej części to dobrze bo dało się to wszystko przeżyć. I takie właśnie trasy lubię - na których jest wszystko i te podjazdy 9 kilometrowe i zjazdy w borówkach i pędzenie po szutrówkach. Szkoda jednak, że tak krótko - za to minus bo na trasie spędziłem tylko 6h10 min. Na szczęście zmieściłem się w tegorocznym limicie który sobie wyznaczyłem – żadnych wyścigów poniżej 6 godzin!

Dyrektora Dżi - Dżi za to skracanie dystansu pokarało bo musiał na około rynku na kolanach człapać i może skłoni go to do rynkowego myślenia. Bo rynek to miejsce gdzie spotyka się podaż z popytem. A popyt powoli się kreuje i jest już 200 gigowców - przedstawicieli narodu wybranego a jak się porówna tabelę z wynikami z tymi sprzed kilku lat to widać, że u Dyrektora wychowało się już kilkudziesięciu nowych adeptów i kto wie może jeszcze nie oni, ale może już ich dzieci a jeśli nie dzieci to wnuki doczekają takich czasów gdzie 175 osoba w stadzie narodu wybranego będzie miała możliwość ośmiogodzinnego giga upodlenia.


ddddddd




135. Gryfice 14.05.2011




Najlepsze w rowerowaniu jest to, że można uprawiać je na tyle sposobów. Oto po 5 latach przerwy wróciłem na asfalt. Skończyłem etap Mega/ Giga – czas ma Giga / Ultra a w naszej Ojczyźnie tylko szosówka zapewni mi możliwość kilkunastogodzinnego upodlenia.

Gryfic miało jednak nie być w planach. Niestety „sekta 1008” nie zaliczyła mi Styrkoproven i musiałem się wybrać na drugi koniec kraju, aby zdobyć kwalifikację do Bałtyk – Bieszczady Tour.

Bez sensu. Taka rzeźnia z treningowego punktu widzenia to same straty, ile to pieczołowicie gromadzonego glikogenu można stracić podczas tego rodzaju wyrypy. Z tego powodu cel podstawowy mógł być tylko jeden - ukończyć zawody przy najmniejszych nakładach, załapać się do jakiejś grupy na koło, oczywiście dając też zmiany żeby wstydu Wielkiemu Miastu i błękitnej koszulce nie przynieść.

Logistycznie też problemowo. Konieczność dwóch noclegów w samochodzie, dodatkowy dzień urlopu, zawody 500 km od Wiecznego Miasta, ponad 8 godzin jazdy samochodem.

Już podczas tej samochodowej jazdy przed zawodami w okolicach Szczecinka pojawił się pełen szacun dla zawodów. Ta świadomość po 6 godzinach jazdy samochodem, że następnego dnia przyjdzie przejechać tyle rowerem!

Start był w grupach 5 osobowych. Na początku jechaliśmy w trójkę, ale straciłem grupkę. Przeziębiony pęcherz zaważył na mojej postawie w pierwszej części dnia. Mniej więcej co pół godziny musiałem się zatrzymywać za potrzebą bez sensu tracąc grupę. Wreszcie trafiłem jednak na swoją i tutaj już postarałem się utrzymać zatrzymując się czasami za potrzebą a później goniąc i tracąc siły w strefie 4.

Grupka z różnymi mutacjami dojechała do końca licząc od 4 do 9 osób. Nastrój raczej skupienia jedynie na kolejnych bufetach następowała coraz większa integracja. Było też trochę czasu na rozmowy – ja starałem się wyciągnąć jak najwięcej informacji o lipcowym starcie.

Jakże to wszystko inaczej niż w mtb. Chociaż pod koniec pojawiło się jakieś ściganie, na które żal mi było glikogenu to jakoś tak inaczej. Miła odmiana od trochę bardziej sportowego zadęcia a na mecie zwycięzca finiszu stawia pozostałym piwko. A jeśli chodzi o piwko to czy w normalnym maratonie byłoby do pomyślenia, że ktoś wiezie sobie w tylnych kieszonkach dwie puszeczki przez kilkaset kilometrów, pamiętając że na którymś z poprzednich wyścigów dojechał na metę a w sklepie nie było już piwa.

Biorąc pod uwagę osiągniętą formę cieszymy się jak najbardziej. Pomimo ostatnich interwałów i tego co robie treningowo przygotowując się do swojego pierwszego w życiu tri – startu, średnia wyszła ponad 27 km/h. Jeden kryzys na te 15 godzin jazdy. Jeszcze ta ciekawa obserwacja, że trzeba było najlepiej jechać na większych obrotach, bo przy wolnej jeździe ból był jak największy.

Podsumowując, dawno już żaden start nie przysporzył mi takiej radości, dawno już (pomijając jesienny maraton biegowy) tak się nie stargałem. Kilkanaście lat temu zatrułem się białą kiełbasą i pojawił się uraz psychologiczny. Na mecie w Gryficach zjadłem swoją pierwszą od kilkunastu lat białą kiełbasę – chociaż niesmaczną dla mnie jednak pyszną . Ptysiowym ciastkom drożdżowym , batonom lion, bananom na razie jednak mówię nie!

Jeśli chodzi o samą trasę, twórca nie puścił jej niestety nad morzem chcąc uniknąć dziurawych asfaltów. Kolarzom zawiązał pętelkę na szyi a jej górny sznureczek ultrasi musieli przejechać 8 razy wystukując 410 km, przy 4 tysiącach przewyższeń. Ja osobiście przejeżdżając 410 km osiągnąłem drugi dystansowy wynik w życiu. I mimo, że najmniejszym nakładem sił to tych sił straciłem mnóstwo. Jakże inne jest tego rodzaju ściganie, tu nie da się wrócić do domu po zawodach. Po jednym sponsorowanym piwku na mecie potulnie spałem już sobie o 21, a wracając już następnego dnia gdzieś między Sierpcem a Drobinem szacuneczek pojawił się znowu, bo na samochodowym liczniku pojawiło się 410km.

Najwygodniejsze buty które pewnie przez spuchnięte nogi zaczynają uwierać od 12tej godziny jazdy, kręgosłup łupiący najpierw na dole później na górze, bolące dłonie jakbym w tym dniu wszystkie zjazdy z całego roku w mtbmaratonach zaliczył. Wszystko boli. Ja jednak dzisiaj„wyginam śmiało ciało” i krzyczę „czterysta mało!”. Czas na kolejny szczebel rowerowej inżyniero – drabiny.

I jeśli o ile strasznie się wkurzałem sekciarstwem 1008 km, po Gryficach chyba jednak do mnie coś dotarło. Leszczy nie wpuszczą. Ja zostałem na razie starszym leszczem sztabowym i na pewno przydała się namiastka tego co będzie w lipcu, a do lipca hura optymizmu nie będzie! Zamiast tego skupienie na dalszej pracy, konieczności długich być może też nocnych żmudnych treningów - bo nie raz jeszcze pewnie zapłaczę w drodzę do celu – 1008 szczebelka drabiny w Bieszczadach, mojego kolejnego ośmiotysięcznika..


ddddddd




136. Waypointrace Pruszków 28.05.2011




W tym roku miało nie być w planach startowych wyścigów poniżej 6 godzin. Dla waypointa zrobiłem jednak wyjątek. Start kilometr od miejsca zamieszkania i ogromny handicap w postaci znajomości terenu (z czym różnie bywało w ubiegłych latach) spowodował, że waypoint znalazł się w pierwszej 5tce wyścigów, na których najbardziej mi zależy w tym roku. To „zależy” to niestety tylko psychicznie. Fizycznie kończę okres największego katowania treningowego, ale że w orientacji głowa przecież najważniejsza przekonałem się nie raz.

Trochę musiałem się przełamać z decyzją o udziale. Wiadomość, że ścierwobank został głównym sponsorem nie była zachęcająca, a obecność na liście startowej ścierwoszmaty spowodowała, że już trochę zacząłem myśleć o starcie w MTB – Krynicy.

Na szczęście w końcu się zdecydowałem. W regulaminie nie znalazłem adnotacji o braku możliwości ingerencji w numery startowe także nie było najmniejszego problemu z zamazaniem nazwy banku, który chlubi się, że sponsoruje kolarstwo, a wyrzuca kolarzy z pracy. Rozwiązał się też problem ścierwoszmactwa - pewnie straż miejska nie przepuszczała złych ludzi do Wielkiego Miasta.

Spokojnie można było więc skoncentrować się na starcie, który już tradycyjnie odbył się ze ścierwoareny - symbolu głupoty sponsorskiej i wyrzuconych w błoto pieniędzy ścierwobanku.

Na starcie dużo tisipovelmarowców. W zeszłym roku błękitny pociąg Velmaru całkiem niezłą prędkość przelotową osiągnął. W tym jakoś wszyscy oprócz mnie w kategorii family wystartowali i samemu przyszło bronić godności Wielkiego Miasta.

Start bardzo udany, znajomość terenu popłaca. Na komorowski punkt docieram jako jeden z pierwszych. Niestety później znowu odruchy stadne mnie dopadły i zamiast jechać tak jak sobie zakreśliłem mapę zacząłem bawić się w konia z klapkami. Pierwsze punkty tak jak nie lubię trudne, schowane, generalnie z roweru często trzeba było schodzić. Na szczęście jakoś rano natknęło mnie żeby skarpety zimowe założyć co sprawiło, że po tych wszystkich wodnych przeprawach w miarę niezły komfort termiczny w nogach czułem.

Punkty jako się rzekło, tak jak nie lubię w miarę trudne. To, że mapa nie pokrywa rzeczywistości wiedziałem już od 4 lat. Umiejscowienie punktów na mapie zgodne jednak z rzeczywistością w 100% i tutaj wielki plus.

I tak już jak mi się wydawało w miarę wycieczkowo jechać zacząłem aż wreszcie na asfaltowym odcinku do Tarczyna się znalazłem i flow zacząłem odczuwać (a może zew natury i chęć ścigania poczułem widząc koszulki pewnej japońskiej firmy co to dane kart kredytowych udostępnia) - zrobiło się tak jak lubię - ostra rura i od czasu do czasu poszukiwanie punktu. A z tym szukaniem coraz łatwiej było. Padający przed zawodami deszcz spowodował, że praktycznie na wszystkie punkty dało się dotrzeć po śladach i moje cieniactwo orientacyjne przestało odgrywać rolę. Orientację ułatwiała też liczba startujących. Cały czas było kogoś widać, ja już jednak na szczęście zdjąłem klapki z oczu i jechałem po prostu swoje.

W drugiej części genialny pomysł z wycinkiem mapy z czasów wojny Tutaj miałem farta bo autochton od razu nakierował nas na coś co przed wojną było może mostem a teraz stało się zaciemnioną kładką z komarami.

Bez problemu też punkt specjalny z bonusem poszedł, fajny pomysł z tym studiowaniem mapy na punkcie i jazdą na pamięć. Później finisz to po prostu rewelacja W ramach przygotowań do wyścigu tydzień wcześniej wybrałem się na przejażdżkę wokół Wielkiego Miasta i co się okazało akurat te trasy dojazdowe wybrałem. Co się dzieję. Pomimo słabej orientacji w tym roku mam chyba największego fuksa orientacyjnego. Mam nadzieję że mnie nie opuści.

Niestety zabrakło już czasu na 13kę ale tutaj wyszło moje frajerstwo bo powinienem ją jechać tak jak miałem zakreślone na mapie na samym początku. Śmierć frajerom!

Wreszcie meta i co najważniejsze dla mnie, nie zgrzeszyłem i po wyścigu do spowiedzi iść nie muszę. Udało się - chociaż czas w wynikach mam poniżej 6ciu godzin to tylko dlatego że dostałem 30 minut bonifikaty za ekstra punkt. W rzeczywistości na trasie spędziłem 382 minuty waypointraceowego funu na dystansie pro.

A wynik - na mecie szósta dziesiątka ale to wiedziałem, że do poprawki. Jako cel wyznaczyłem sobie drugą, na mecie myślałem że jest gdzieś trzecia a okazało się, że zająłem miejsce pod koniec drugiej, czyli nie ma tragedii.

Reasumując wyścig, 490 dusz przybyło, padł rekord frekwencji i w największej imprezie orientacyjnej w kraju uczestniczyłem. Cała część organizacyjna to po prostu rewelacja, wszystko zapięte na przedostatni guzik i nie ma co ukrywać to nie na Pomorzu ale na ziemiach wokół Wielkiego Miasta największą i najlepiej zorganizowaną imprezę orientacyjną w kraju mamy i dla Twórców za to wielkie „czapki z głów”!.A przedostatni guzik za to co WPR ma wspólnego z Harpem - pomiar czasu.Na harpie karta nie złapała mi jakiś czasów, tutaj udało się wszystko, ale praktycznie na co drugim punkcie w wielkim stresie bo trzeba byo ją przeciągać po kilka razy i za to do ogólnej oceny na 6 mały minus.

ddddddd




1T. Susz, 11.06.2011




Już po wszystkim! Dopiero w mocno piernikowym wieku tracę tri-dziewictwo, a na pytanie jak ci poszedł wyścig po raz pierwszy odpowiadam średnio, źle i dobrze.

Przed startem jakieś takie nietypowe emocje się wkradły i mocna niepewność mnie ogarnęła. Już w poniedziałek, zaliczając kilkumetrową przejażdżkę po asfalcie po upadku przypomniałem sobie, że technika jazdy po mokrej nawierzchni na szosówce różni się nieco od jazdy góralem. Na nieszczęście między innymi starta ręka spowodowała zmianę ułożenia ciała na lemondce. Lemondka niesprawdzona, pianka mało sprawdzona, bieganie po dwóch dyscyplinach - to dopiero ma być wyzwanie, wszystko takie nowe.

Przed samymi zawodami też nie było lepiej. Po raz kolejny przekonałem się o jakości produktów z lidla, siłując się z pompką, rozwalając dętkę. Nerwy, nerwy, nerwy pianka założona na odwrót, na przyszłość trzeba będzie jakąś checklistę zrobić, wciąż zastanawiam się czy wziąłem wszystko, czy dobrze rozłożyłem trzy kupki na każdą dyscyplin przed zawodami.

Jeśli chodzi o założenia przedstartowe specjalnych celów sportowych oprócz zaliczenia nie miałem. Pierwszy raz trzeba było po prostu to przeżyć, zobaczyć co i jak. Nie ma co ukrywać, że aby to wszystko przeżyć treningowej pracy trochę musiałem jednak włożyć.

ddddddd



Pływanie

Tutaj była największa niewiadoma, jak do tego podejść, co zjeść, jak się nawodnić. Treningowo w tym sezonie pływanie potraktowałem po macoszemu. Do startu miała mi wystarczyć jedna mocno regeneracyjna wizyta na basenie w tygodniu. I zgadzam się w całej rozciągłości tak jak tow. Rybka mnie podsumował wspominając: „Ty to Inżynier tylko na ołówkach pływałeś, a teraz na basenie tylko siedzisz w saunie albo jacuzzi”. Ołówki zostały zamknięte w 2003r a ja faktycznie wtedy dużo pływałem ale nie sportowo a lecząc kaca po sobotnich baletach. W latach rowerowych basen to była tylko regeneracja.

I nie ma co ukrywać że przez to wszystko przed startem pewien niepokój się wkradł. Czy zdołam przepłynąć w limicie 1h. Na szczęście pewnie dzięki ambasadorom limity wydłużyli. Przed zawodami zacząłem też mocno you tuba oglądać i denerwować się swoim brakiem techniki. Zakup pianki, pływanie na otwartym akwenie wszystko nowe, do tego dochodzą jeszcze strupy po wypadku.

Start jak ktoś słusznie zauważył w zupie z ludzi, jak sardynki w puszce doświadczenie niesamowite. Ja jeszcze na nieszczęście w nogę od jakiegoś kulturysty – żabkarza cios otrzymałem. Od 500m złapałem już swoje tempo, przypomniałem sobie o właściwej technice i gdyby nie to że parę razy zabłądziłem nie płynąc na boję dobrze bym to wspominał.

W konsekwencji 50 minut – tak jak miało być, nie ma co narzekać a i dobrze widać, że oprócz techniki trzeba będzie popływać trochę na otwartych wodach i zacząć dobrze w wodzie się orientować. I jeszcze ta refleksja. Te 8 lat chociaż radość z roweru niesamowita to jednak chyba za mocno w życiu się przerowerowałem - fajnie tak od czasu do czasu dla odmiany przykładowo w jeziorku sobie popływać.

Po wyjściu z wody jakiejś kołowacizny dostałem i równowagę straciłem. Po krótkim odpoczynku i zjedzeniu czegoś można było przejść do swojej koronnej konkurencji.

Do poprawy okres przebywania w strefie zmian. Nie mówię, że ma być taki jak u championów poniżej 2 minut na wyścig, ale te 15 minut to zdecydowanie za dużo – ręczniczek spodenki jedzonko.


ddddddd



Rowerowanie

Tydzień przed startem zrobiłem sobie symulację wyścigu i wiedziałem, że ta przesiadka z wody na rower jest okupiona jakimś bólem w nogach. Nowe mięśnie musza przyzwyczaić się do pracy. Tutaj doszedł jeszcze nowy ból w nodze - pewnie ten od kulturysty .

Start w miarę nieźle, tętno strefa 3 ale po kilku minutach wszystko na co mnie było stać to strefa 2. Później już coraz gorzej, nie mogłem wcale wejść na obroty. Jako tłumaczenie może zmęczenie po pływaniu, na pewno zła pozycja na rowerze, a i niestety co po wyścigu się już okazało obcierający hamulec o obręcz. Wstyd! Po ośmiu latach startów takie dyletanctwo.

Jeszcze większy wstyd to jednak zachowanie wielu startujących. Niedozwolone wożenie się na kole było tak powszechne że historia. I jak na mój pierwszy start mocno mnie to zraża do ścigania.

Czas rowerowy w okolicach 3h30’ dramat wstyd porażka – większe tempo jazdy utrzymałem już w Gryficach przez 15 godzin na 400km.

ddddddd



Bieganie

Nie chcę mi się w to wierzyć, ale tak jakoś jak zszedłem z roweru i biec zacząłem lżej mi się od razu zrobiło, od razu z miejsca przestał mnie kręgosłup boleć i właściwie już do końca biegłem swoje. Przyjemna trasa wokół jeziora, mijanie innych zawodników, rewelacja i nawet totalny zgrzyt w postaci dopuszczenia do zawodów jakiegoś jęczącego paszteta humoru mi nie popsuł.

Najbardziej się obawiałem tego biegania, a najbardziej jestem z niego zadowolony i tylko ciekawi mnie jak by mi poszło gdybym „normalnie” przejechał rower. W pierwszym starcie wykręcam słaby wynik 6:56, ale znowu po raz któryś z rzędu życiówkę udało mi się zrobić.

Generalnie, pierwsze koty za płoty, a po stracie tri dziewictwa jakąś taką niepewność odczuwam. Bakcyl niby złapany – ale ten bakcyl na razie z małej litery. Nie wiem czy to właśnie nie przez ten rower, bo wygląda na to, że w rowerowej specjalizacji jazdy na czas najlepszy nie będę (no chyba że na jakimś ultra dystansie). Na pewno strasznie spodobało mi się pływanie i z wielką przyjemnością na jesieni zwiększę basenowe obroty.

Po pierwszym tri starcie utwierdziłem się też w jednym. Chociaż na pierwszym miejscu jest nie TRI a MTB, to wiem już na pewno, że „żelazny człowiek” trafia do galerii niezdobytych ośmiotysięczników i na 100% w Suszu potwierdziło się jaki będzie główny sportowy cel na 2012 rok.


137. MTB Beskidy Trophy 23-26.06.2011


Piąta jubileuszowa edycja trophy w kalendarzu startowym wypadła później niż zwykle. Tradycji stało się jednak zadość i znowu przed startem padało. Tak beznadziejnej prognozy jak w poniedziałek przed zawodami nie było jednak nigdy. Dwa dni totalnej ulewy i dwa dni ulewy. I co? - skończyło się najmniejszą ilością opadów ze wszystkich edycji i chyba najmniejszą ilością błota i chwała za to, że takie mniej błotne odcinki do ścigania zostały znalezione.

A ile to wspomnień przez te deszcze i błota – burza na Raczy, ponadstukilometrowy etap czeski, błotne awarie sprzętu i naprawy droższe niż wpisowe. Ile to innych wspomnień związanych z trophy choćby sportowych – potyczki z Norbim i innymi śmiejącymi się mordami narodu wybranego.

W tym roku do ścigania podchodzę bezstresowo. Prawda jest też taka, że trophy jest dla mnie za ciężkie, za słaby jestem żeby się do końca upodlić w istebskim klimacie z ostrymi podjazdami, za gruby już ze mnie stary piernik żeby sunąć po górach, po błocie z prędkością ponad światła. Dodatkowo muszę uważać na swoje światełko startowe, które w tym roku zapaliłem w marcu a zamierzam zgasić dopiero w listopadzie, a do chłodnych i deszczowych dni żadna z lampek nie ma prawa się przepalić.

Rzut oka na listę startową wskazywał jednak, że trophy wycieczką nie będzie. Czas chyba wreszcie w tym roku się pościgać. A jest z kim – kolegów na liście startowej siła, same znajome mordy narodu wybranego. Z Norbim w tym roku nie powalczę, zmuszony do katorżniczych treningów przez ścierwopracodawcę wystrzelił z formą i z miejsca dokłada mi pół godziny, z pozostałymi kolegami może jednak da się coś zrobić. Z wszystkimi zresztą bezstresowo mogę przegrać - z psychologicznego punktu widzenia jest przecież triathlonowe tłumaczenie ewentualnych porażek.

Start pierwszego dnia jednak bez przesady. Cały czas od początku jechałem swoim całkiem przyzwoitym tempem. I tak jechałem, jechałem aż na swoje nieszczęście Jarkodroma zobaczyłem.

To w ubiegłym roku jakoś nie udało mi się chłopiny ani razu wyprzedzić, albo byłem gorszy albo jeśli miałem jakąś szansę to coś nieprzewidzianego się wydarzyło i tak sobie znowu w walkę się wkręciłem i z przepisowych 165 uderzeń pikawy na 183 przeszedłem i pobiegałem po błocie i poskakałem po skałach i naparłem ostro i chłopinę wyprzedziłem i satysfakcję miałem a w konsekwencji głupotę straszną zrobiłem bo ułańska fantazja 40 minut następnego dnia mnie kosztowała a w następnych momentach wyścigu jedynie welodromowe plecy przyszło mi oglądać.

Po przymusowym ponad ośmiogodzinnym odpoczynku drugiego dnia, w trzecim już mądrzejszą korespondencyjną walkę z Biełym Wilkiem stoczyłem ale tutaj już ok bo wkręcić się nie dałem i swoje cały czas jechałem.

Sportowo coś zostało w nogach z wypruwania flaków w poprzednich latach - mogę na całkiem niezłe finisze się skusić a trzeci i pierwszy dzień to potwierdził Nie nad finiszami jednak przez najbliższy rok popracuję. Interesuje mnie jedno, klamka już zapadła - 8 lipca 2012 zachować Inzynbiker Speed przez 12-13 godzin.

Dzięki triathlonowi gorzej roweruję, ale to na wjeździe na Raczę okazało się, że ja podchodziłem sobie bezstresowo takim tempem jakim inni podjeżdżali i chociaż na tyle pomogło mi bieganie. W życiu na żadnych zawodach kolarskich tyle się nie nachodziłem co na Trophy, nigdy takiego treningu biegowego nie miałem. Nogi jednak przyzwyczajone i kawał dobrej treningowej roboty wykonany. Szkoda, że w kolarskich butach i z odciskami na nogach. W konsekwencji trophy bez typowych siniorów i obić nożnych za to z typowo biegowymi przetarciami na sutkach i plecach zostało ukończone.

Podsumowując sportowe aspekty, fajnie było się pościgać ale wyników sportowych nadzwyczajnych nie było i tak przez najbliższy czas będzie.

ddddddd



Rewelacyjnie było natomiast jeśli chodzi o trasy. Jakoś tak nie od razu do całego trophy się przekonałem, ale stopniowo, a ostatni dzień przesądził, że za rok znowu pewnie się stawie. Piąte trophy plus wszystkie poprzednie maratony w Istebnej tyle już tego było, ale proszę znowu udało się wykroić coś nowego. Drugi etap całkiem nowymi czeskimi szlakami i kamienisty zjazd na etapie czwartym, tradycyjnie mnóstwo nowych singli – rewelacja!

Łyżka dziegciu i to poważna to etap trzeci - największy zgrzyt z okrojonym workiem raczańskim.

Myślałem że nie uda się już nigdy na trophy dniówki spędzić a tu proszę – drugiego dnia wyszło 8.15 chociaż, gdyby nie ułańskie fantazje pierwszego dnia przejechałbym to szybciej.

Brawa dla kolegi Strzały, który 26 czerwca został mtb – mężczyzną a mnie w tym momencie pionierskie starty się przypomniały w etapówkach gdzie też ostatnie miejsca się zajmowało i te właśnie pionierskie czasy najlepiej się wspomina.

8-11-8-8 to jest to! A u mnie co - po tych wszystkich latach 6-8-6-6 godzin na starcie, później odpoczynek, chociaż padnięcie było jakieś większe niż zwykle i żadnego piwka nawet przez trophy nie wypiłem na szczęście trochę jednak winkiem się katując trzeciego dnia.

Atmosfera w szkole rewelacja przyjemnie w pokoju z belgijskim championem było. Amator obdarzony przez naturę płucami o pojemności Armstronga a z drugiej strony amator stary piernik, bez powyższych cech wrodzonych, który w najlepszych dla kolarza czasach zamiast na treningach czas spędzał w knajpach. I jeden i drugi trenują tyle samo – jeden jest w pierwszej piątce drugi w czwartej setce na mecie. I jeden i drugi jednak mają na rowerowanie jedną odpowiedź – JUST FOR FUN !!!

Na sali tradycyjne wieczne rowerowe dyskusje, między innymi o upadkach. I taki to właśnie przeżyłem 27 kilometrów do mety na ostatnim etapie, korzeń zablokowany między widelcem a kołem i rozcentrowanie. Do mety już bardziej ostrożnie, oby dojechać i po raz piąty ukończyć beskidzką wyrypę.

W konsekwencji można było się po raz pierwszy od pięciu lat na scenie stawić i obiecanego finiszera za pięć ukończonych edycji założyć.

Wielki zgrzyt rano na starcie wyczytali tylko dwóch z dziesięciu wiernch mtb psów Dyrektora Dżi Dżi. Po etapie Dyrektor pozwolił jednak wskoczyć na scenę wszystkim zwierzakom, pohasać i pomerdać ogonem i przynajmniej przez sekundę można było poczuć się jak champion, choć nie ukrywam, że jakaś kiełbasę (szczególnie, że była obiecana) mógłby tym psom, którzy na dobre i na złe wiernie tkwią, rzucić.

Podsumowując wielce przyjemny wyjazd się zrobił i przeżyć się udało to co najbardziej lubię. Wjechałem sobie do mtb raju, pokręciłem się przez 4 dni rajskimi singlami a w ciszy leśnych kniei pościgałem się ze znajomymi śmiejącymi się mordami narodu wybranego.

Ale jeszcze fajniej że teraz w moim sportowym życiu to nie wszystko. Pojeździłem po górkach najbardziej wypasionym Lexusem ,ale za tydzień mogę zejść na niziny, przesiąść się i pojeździć mercedesem – przebiec maraton a zamiast krystalicznej górskiej ciszy słyszeć tysiące kibiców na trasie. A za dwa tygodnie mogę wsiąść w BMW i mieć i to i to dodatkowo jeszcze po wyjściu z jeziora. I nic mnie już nie znudzi a żaden gorszy wynik mnie nie wkurzy.


ddddddd




138. Ustroń 10.07.2011r.


Bez sensu trochę wyszło, że dwa tygodnie po zakończeniu trophy znowu przyszło stanąć do walki na szlakach Beskidu Śląskiego. Wolny termin a przed samymi zawodami rzut oka na mapę zawodów i obecność zjazdu z Klimczoka przesądził, ze jadę.

Faktycznie, jeśli chodzi o trasę mieliśmy właściwie dojazd i powrót asfaltem na fragmenty dwóch etapów trophy i jedynie szybki początek trochę różnił się od tego co już było. Przerażający ten początek, po godzinie średnia prędkość nie golonkowa i przez chwilę już nawet zacząłem myśleć, ze giga potrwa tylko 4 godziny.

Ale to tylko do czasu. Powoli zaczęły się stromizny, singielki i kamieniste zjazdy a to lubimy. Wielkie szczęście mam, że do GIGA narodu wybranego należę, bo cała kwintesencja maratonu w Ustroniu to właśnie dodatkowa pętelka.

Mocno upierdliwy ten Klimczok ale i nagroda zjazdowa rewelacja. Zjazd po kamorach jakoś gorzej niż dwa tygodnie wcześniej wyszedł, ale to pewnie przez to większe zmęczenie bo jakoś tak winy bumelanckie postanowiłem odkupić i mocniej napierać.

Chyba dobrze mi to napieranie szło bo jeszcze przed szczytem Lajkonika złapałem. Złapał wprawdzie gumę, ale w tym roku dokładał mi znacznie więcej minut .

Dobrym człowiekiem nie jestem bo dętkę mu pożyczyłem, ale z dwoma dziurami. Tak to jest. Dętki zapasowe nie zostały sprawdzone po trophy. Rower z przeglądu odebrałem w sobotę przed zawodami i nie zdążyłem wszystkiego sprawdzić.

W kwestii przeglądu historyczna chwila - po raz pierwszy przegląd po trophy okazał się tańszy niż wpisowe na zawody. Totalnie wygiętą obręcz udało się wyklepać.

Rano nic nie zapowiadało chęci walki. Męczący dojazd przed zawodami w gronie rodzin radia maryja i jakieś kłopoty żołądkowe wskazywały raczej że zawody zakończę zejściem z trasy jak w ubiegłym roku w Głuszycy. Powoli jednak zacząłem wchodzić w wyścig a pierwszą jego część w korespondencyjną walkę z Jarkodromem i Velmarokrzyśkiem się wciągnąłem.

Mam swoją teorię na temat trophy. Kto dał z siebie wszystko długo odczuwa trudy wyścigu, kto się opierdzielał dwa tygodnie po trophy łapie formę. Ja ze swoją dyspozycją znalazłem się gdzieś po środku swojej teorii. Jest już coraz lepiej, ale jest jakieś ale… Generalnie tendencja wzrostowa została zauważona i niech tak zostanie. Niech forma sobie rośnie jeszcze dwa tygodnie do głównego celu w sezonie.

Ważne, że w żadną walkę się nie wciągnąłem, cały czas jechałem swoje - znowu udało się utrzymać bardzo przyzwoite tempo a na końcu nawet finiszować. Mimo, że traciłem trochę na zjazdach (chociaż w ramach rekompensaty żadnej gumy nie złapałem) to tradycyjnie już mocno zyskuje na podłazach. Potwierdziło się też, że odpowiada mi gorący klimat, chociaż ta ściana słońca za Brenną dała mocno w kość.

Jest walka, jest bezmyślność. Nie pamiętam kiedy ostatnio zaliczyłem dwa zgubienia, na szczęście to tylko kilka minut a wkurzenie zgubieniowe to chyba na większą prędkość wpłynęło, szczególnie to w Brennej, gdy źle pokierowali mnie pijący wczasowicze.

I tak można sobie było na większą liczbę prawdziwych turystów popatrzeć, korzystających z największych turystycznych atrakcji w postaci moczenia nóg w rzece i gardeł w piwie i ponarzekać nad swoim biednym losem małego żuczka dla którego główną atrakcją jest katowanie organizmu na rajskich mtb scieżkach wymyślonych przez Dyrektora dżi dżi, a jedyna radością, że 10 lipca naprawdę nieźle mu to katowanie w porównaniu z kolegami wyszło.


ddddddd




139. Bałtyk - Bieszczady Tour 23-26.07.2011r.


W swojej cyklozie wjeżdżam już chyba na najwyższy poziom galaktyczny; wreszcie wiem czego brakowało by dopełnić swoją rowerową ścieżkę; „droga jest celem” a celem mojej drogi były Ustrzyki. ja i on stało się jednym - jego ciało odmierzało puls wraz z każdym obrotem korb a ciało moje sercem biło w rytm wytrenowanego pulsu, aż zaczęła opadać kurtyna. I sprzedałem swą dusze diabłu a jego dusza, którą odkryłem pozwoliła mi zaliczyć 1030 w tym przetrwać najdłuższy 12to godzinny kryzys w życiu, przeżyć najniebezpieczniejsze dwie godziny rowerowego życia i przejechać najdłuższe w życiu 100km.

wjedź


140. Carpathia Venture 15-20.08.2011r.


Góry obroniły się same, trasy pozostały wydłużone, śmiejące się mordy narodu wybranego wciąż te same. Przyszła dobra organizacja i zdaje się, że rodzi się impreza kompletna.

wjedź


2T Borówno 4.09.2011




ddddddd



Pływanie

Pływanie w tym roku traktuje po macoszemu. Ostatnio jednak wziąłem się mocniej za stronę techniczną, wprowadzając pewne modyfikacje w stylu. Kilkunastoletnie przyzwyczajenia trudno jednak wyplenić do końca. I tak płynąc zwracałem uwagę na jedno zapominając o innym. Oddech dobry, głowa źle, nogi bez pracy, tułów nie przechylony – cały czas coś nie tak. Tak mi się to wszystko pomieszało, że po wyjściu z wody miałem odczucia, że źle mi poszło. Po przejrzeniu międzyczasów okazało się jednak, że wynik czerwcowy poprawiłem o 4 minuty, także nie jest źle. Na pewno za to po wejściu na ląd już nie byłem taki zmęczony jak w Szuszu, nie dostałem kołowacizny a wyjście skończyłem całkiem niezłym nurkiem, podpatrzonym od championów na jutubie.

Pływanie tym razem bez tłoku, od razu można było osiągnąć prędkość przelotową, orientacja w wodzie w miarę niezła - raz tylko zboczyłem mocniej z kursu – podsumowując ok.

O 7 rano start zaplanowali iron mani. Przyjemnie było popatrzeć na twardzieli i w sumie nawet się tym nie zestresowałem widząc jak niektórzy pływają a nawet jakieś takie myśli przyszły, że właściwie to mógłbym i w tym roku żelaznego człowieka robić.



ddddddd



Rower

Niby pływanie mniej męczące niż w czerwcu się wydało ale patrząc na pulsometr s4/s5 w T1 się zapodała. Na początku rowerowania mocno pikawę trzeba było więc sprowadzić na mniejsze obroty. Pomny doświadczeń i sugestii prędkość przelotową osiągnąłem do 160 uderzeń na minutę i tak 3 godziny sobie jechałem.

Po kilkunastu kilometrach dostrzegłem kolejne frajerstwo. Po pływaniu wraz z pianką zdjął się chip czego niestety nie zauważyłem. W konsekwencji pierwsze 30-kilometrowe kółko minęło na stresie czy mnie nie zdyskwalifikują. Jakiś uraz po Bałtyk – Bieszczady jednak został gdzie za wszystko jak w wojsku była przewidziana kara. Tutaj (i to właśnie lubimy najbardziej) zamiast dyskwalifikacji dostałem pochwałę za uczciwość a po pierwszym kółku wróciłem po chipa tracąc jednak parę minut. Orgi manualnie poprawiły wyniki i tym samym osiągnąłem rekord przebywania w T1 – 2 minuty 10 sekund – tego wyniku już nie pobije nigdy, ba co więcej w tej kategorii w zawodach osiągnąłem 3 miejsce.

Kolejne kółka nie tak jak w Suszu tym razem z dobrym na psychikę wyprzedzaniem innych zawodników, ale nuda panie straszna i odnotowuje tylko dwie atrakcje - dla nosa gnojówka na zawietrznej, - dla oczu kiczowaty pałacyk jakiegoś miejscowego (tutaj nie wiem kogo).

Generalnie w tri ciężko jednak „góralowi” do roweru się przekonać. I nawet pewnie próbując irona robić rower nie będzie dla mnie niczym innym jak „odpoczynkiem” po pływaniu i „odpoczynkiem” przed bieganiem – chłe, chłe, chłe bo nie raz pewnie zapłaczę.



ddddddd



Bieg

Przejście z roweru na bieg jest zawsze ciężkie ale ściana słońca na pierwszej pętli była wręcz porażająca i nawet myśl o wycofaniu zakiełkowała. Po kilkunastu minutach wszystko wróciło do normy. Trasa składała się z 5cio kilometrowych pętelek a bieganie w fajnej atmosferze płynęło, drafting dozwolony można było sobie pogadać, można było sobie porównać tempo z innymi a przede wszystkim uśmiechy powymieniać i strasznie sympatycznie na trasie się zrobiło. Wynik biegania trochę gorszy niż w Suszu, ale tam byłem wybiegany.

Mocno klimatyczne te triatlonowe zawody. W Borównie zdecydowanie mniej kibiców niż w Szuszu, ale atmosfera ogólna jakoś chyba przyjemniejsza. Na atmosferę na pewno miał wpływ spiker a i atmosfera wśród startujących nie do przecenienia. Małe to nasze krajowe tri środowisko ale mocno zintegrowane. Wszyscy się znają a i ja miałem okazję parę osób poznać, we środowisku trochę tematów nie rowerowych albo rowerowych inaczej posłuchać.

Wspomnieniowo się zrobiło znowu bo wyjazdy pionierskie z towarzyszem Rybką się przypomniały a wspólny nocleg w Żaglu pozwolił dodatkowo na poznanie najbardziej kultowej postaci poza triathlonowej – pani recepcjonistki i przyjęcie najbardziej kultowego waletowego opierdzielu na klatę.

Kończymy sezon tri. Start w dwóch zawodach, ale przemyśleń mnóstwo a roboty jeszcze więcej. Po 6i pół godzinach do mety dobiegłem i znowu życiówkę zrobiłem – tym razem o 20 minut lepiej niż w Suszu, ale do celu brakuje więcej niż więcej. I tych ironmanów jak się nie stresowałem rano pływających widząc, to 10 razy więcej niż normalnie zestresowałem się widząc jak w tym upale biedaki się męczą na bieganiu i od razu bogu podziękowałem że w tym roku startować się nie zdecydowałem.


141. Międzygórze 10.09.2011r.


Za starym piernikiem już jestem i za ciężkie zawody zaliczam, żeby startować co tydzień, dla Międzygórza zrobiłem jednak wyjątek.

Sześć dni po połówce iron mana nie było raczej szans na osiągnięcie dobrego wyniku, do zawodów jednak w bojowym nastroju przystąpiłem chcąc co najmniej z kolegami się pościgać i po bożemu rowerowy sezon wypruwania flaków zakończyć .

Na początku szczęście bo wylosowałem sektor dla VIPów. Rzadko się zdarza żeby jechać w czubie a tu pochwalić się można , że przez 300m zajmowałem w peletonie 3 miejsce a przez następny kilometr nawet dało się tempo utrzymać bo przecinaki rozgrzewkę sobie przedłużyły.

Później niepotrzebnie za mocne tempo progowe zacząłem utrzymywać. Widząc dodatkowo, że koledzy są lepsi z wypruwania flaków znowu trzeba było zrezygnować. Nie ma co ukrywać że zmęczenie sezonem już duże i w tym roku się nie pościgam na rowerze. Jeśli chodzi o rower czas na orientacje.

Z pełnym szacunkiem do najdłuższego podjazdu jednak podszedłem i dało się jechać swoim tempem a w międzyczasie rozmyślać jak to beznadziejna jest rowerowa część triatlonu w porównaniu z mtb.

Gdy zaczęły się zjazdy do schroniska tradycyjnie już złapałem gumę. Nietradycyjnie jednak przeżyłem szok bo okazało się, że dętka leżała cała pół metra za kołem i chyba minutę stałem osłupiały zastanawiając się jak to możliwe.

Ciężkie treningi i starty wpływają na psychikę, jeszcze trochę i lecytynę trzeba będzie zacząć regularnie spożywać. Okazało się, że dętka jest oczywiście w środku opony a druga zapasowa wypadła po prostu z torebki podsiodłowej.

Później zacząłem szukać kluczy które wypadły z torebki podsiodłowej a później gdy okazało się że klucze są w torebce to już się załamałem.

Dętka wymieniona okazało się jednak, że mam popsutą pomkę. Zaczęli jechać czołowi megowcy także o pompkę nawet się nie pytałem i tak postanowiłem, że z wyścigu rezygnuje w ogóle i na śnieżnik sobie wejdę na którym nigdy w życiu nie byłem.

Przy schronisku był jednak Dyrektor Dżi – Dżi a na lawecie była pompka stacjonarna i po efektywnym napompowaniu znowu o ściganiu zacząłem myśleć.

Później już szlak czerwony i zjazd - to lubimy, później ten upierdliwy za stromy już dla mnie podjazd – tego nie lubimy i tak jak w zeszłym roku to właśnie tutaj podjąłem decyzję o zjeździe na mega i zostało tylko just for Fun ( i ten fun naprawdę z dużej litery) po szutrówkach pojeździć. Z perspektywy czasu decyzja słuszna co potwierdza totalnie wypruty już organizm.

Czas kończyć rok, sezon przejściowy, wszystkie urealnione rowerowe cele właściwie zdobyte także ok. Reasumując zupełnie bezstresowa porażka sportowa mocno zniwelowana została duchowym pokarmem i śmiganiem po szutrówkach (jeden szutrowy maraton w roku jak najbardziej ok. i miejmy nadzieję, że Międzygórze w kalendarzu zostanie) i tylko żal że siły już brak, choćby po to aby dojechać na bufet nr 2 w Istebnej.


ddddddd




142. Odyseja ponidzka 1-2.10.2011r.


Bardzo mocno w tym sezonie skaczę z kwiatka na kwiatek, z jednej dyscypliny na drugą , z jednego rodzaju zawodów na inny. Odyseja stanowiła już ostatni skok rowerowy – jesień idzie, czas na orientację!

Nieoczekiwanie sportowo w zeszłym roku zajęliśmy 4 miejsce. W tym sezonie, znowu w składzie starych piernikow wydawało się, że będzie szansa powalczyć o coś więcej.

Niestety, ustalanie wiekowych limitów kategorii w odysei zależy chyba od tego w jakim wieku są przyjaciele królika - tym razem próchna musiały mieć ukończone co najmniej 90 lat. I tak po wyczytaniu regulaminu nastroje bojowe nieco opadły.

Sportowo, po pierwszym dniu wśród geriawitów dopiero na 7 miejscu – nie o to chodziło. Główny błąd przy ustaleniu trasy. Orientacja niby w porządku, były jakieś błędy, ale po przypomnieniu sobie że W na kompasie znaczy zachód to już nawet dobrze szło. Niestety niezliczony jeden punkt i 75 minut w plecy.

Bez sensu tak zamykać punkt na 3 godziny przed zamknięciem mety, ale cóż jak się startuje w zawodach na orientację to trzeba sobie poczytać na mapie o godzinach zamknięcia i harmonogram zdobywanych punktów do sytuacji dostosować – na odysei startuje już przecież od 8 lat.

Jakieś błędy były, ale te 8 lat temu gdyby się cofnąć w czasie, to przy takim przejeździe pudło by pewnie było. Poziom zawodów orientacyjnych rośnie geometrycznie i trzeba się z tym pogodzić, że bez treningu i systematycznych startów sukcesu nie będzie. Przez najbliższy czas orientacja „just for fun” (nie dotyczy oczywiście harpagana).

W jakim tempie trzeba jechać żeby coś osiągnąć pokazał dzień drugi. Orientacja dziecinnie prosta - tak jak lubię, gór niet, asfaltów moc – coś dla mnie. Niestety przegrany o sekundy finisz i 4 miejsce etapowe w piernikach. Na szczęście nadejszła sprawiedliwość i na podium nie stanęli kunktatorzy. Bez sensu ten odysejowy regulamin – tutaj może wygrać ten który nie zaliczył wszystkich punktów ale ma lepszy czas – na szczęście nie na ponidziu.

Odyseja – to już tradycja – ma swój klimat i klimatu nie traci. Dawno już tak nie naładowałem akumulatorów. Może już (nawet i jak na moje standardy ) za łatwa ta orientacja, albo ta odyseja asfaldzka na początku drugiego dnia, ale klimat był.

I nie tylko kultowy ale i pogodowy. Słonko świeciło i mocno przyjemnie udało się po raz pierwszy w życiu przyjemnie po ponidziu porowerować. Może bez rewelacyjnych miejscówek, ale w fajnych klimatach pagórków i kapliczek i tych najfajniejszych dzięki frajerstwu orientacyjnemu zaliczonych.

Do zrobienia na przyszłość - nastawić zegarki, żeby nie opóźniały się o pół godziny i na starcie nie pojawiać się na 40 sekund przed.

Do zapamiętania rekord świata w myciu zebów milady – niestety nie zmierzony, choć zęby zaczęły się myć, później przez 3 min 12 sek „getting away with murder” leciało, papa przestał grać a zęby myły się i myły…..

Do radości i to najważniejsze – rośnie forma - 3 tygodnie odpoczynku od startów przydały się a na koniec roku nabieram świeżości i wreszcie chyba (na razie jeszcze chyba bo nie wiem czy psycha nie spaliła się na całe życie) mogę powiedzieć że po 2 miesiącach odpocząłem od Bałtyk - Bieszczady.


ddddddd




143. Maraton Rowerowy Blisko Otwocka - Łucznica 08.10.2011r


W tym roku jeździłem mało orientacji, także MTBO był pomyślany jako przetarcie przed harpaganem. Celem głównym był trening orientacyjny, z wolniejszą niż zwykle prędkością przelotową dodatkowo momentami przy założeniu trudniejszych wariantów najazdu na punkt.

Punkty w sumie łatwe orientacyjnie, ale mapa czasami mocno niedokładna a kilkukilometrowe różnice w nazwach miejscowości i kilkusetmetrowe w położeniu asfaltów pozwoliły trochę się powysilać w porównaniu z poruszaniem się jak po sznurku tydzień wcześniej na odysei.

Teren niezbyt rewelacyjny krajobrazowo, ale widać że twórca przyłożył się mocno starając się znaleźć coś ciekawego. Rzadko się zdarza żeby rezygnować ze zdobycia jakiegoś punktu, ale po bagnach po uda w temperaturze 8 stopni jakoś nie chciało mi się zapuszczać.

Później najfajniejsze chyba wiślańskie punkty z bezpłatnymi bufetami a na bufetach jabłonie i grusze i nie wiem dlaczego ale jakoś mi się wyścig zaczął kojarzyć z czterema pancernymi i zdobywaniem przyczółka magnuszewskiego.

Później już lasy, mnóstwo piachów, latające nad głową samoloty, a potem największa atrakcja wieczoru w postaci podwójnej tęczy i co by w zgodzie z tegoroczną religią startową być po ponad 6 godzinach na trasie zjazd do bazy.

Organizacyjnie to już potwierdzone bez zarzutu, zawody mają swoje coś i przyjemnie, że niecałą godzinę drogi od domu dało się porowerować i zwiedzić kolejne nie eksplorowane wcześniej na bajku okolice.

. Trening orientacji zrobiony, trudniejsze warianty potwierdziły cieniactwo orientacyjne, a prędkość przelotowa spadła ale głównie przez zmęczenie bo trzeba przyznać że mocno katowałem się cały tydzień przed zawodami począwszy od odysei przez krótką wizytę w Górach Świętokrzyskich na bieganiu kończąc.

Czas na zasłużony odpoczynek i oczekiwanie na kompensację formy w Elblągu i efekty trenowania nawigacji.


ddddddd




144 Harpagan 42 - Elbląg 15.10.2011r


Nigdy nie lubiłem czytać relacji z wyścigów na orientację w „punktowym” stylu. Wybrałem wariant taki, zrobiłem punkt „x”, na punkcie „y” się zgubiłem, a na „z” pościgałem się z kolegą.

W Elblągu po raz pierwszy na starcie nie wybrałem żadnego wariantu. Brak światła a później przegonienie spod lampy przez orgów spowodowały, że na pierwszy punkt postanowiłem dotrzeć na sępa w grupie.

Od sierpnia już wiedziałem, że wyścig pójdzie na wysoczyznę i będą tym samym tylko dwa warianty główne. Icm-owa róża wiatrów mówiła jedno - jadę zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

Grupa na sępa wydawała się porządna i na 10 osób nawet paru lokalesów się znalazło. Niestety po raz kolejny wyszło moje frajerstwo bo złapanie lokalesów skończyło się na wstępie 20 minutami w plecy, bo kilka km od domów nie wiedzieli gdzie skręcić na 8-kę.

Odbiłem to sobie na 15tce przedzierając się przez chaszcze i prując sobie portki na drzewach, ale zaliczając jako jeden z nielicznych starorzecza spuszczanie się po stromiznach i widoki dzikiego zwierza, a co najważniejsze szybciej ścierwem niż asfaltem i szutrówką docierając.

Później nad zalewem ładne widoki także Bałtyku - czysta harpaganowa komercja, później podkładowe atrakcje, przypomnienie la ruty i jazda na 20tke święty kamień a później już tylko błoto, błoto i błoto i chyba najdłuższa harpaganowa jazda z punktu na punkt i powoli zaczęło docierać że od tego 2004 r trafił mi się najcięższy harp, w którym uczestniczyłem. Po 4 i pół godzinie okazało się, że przejechałem dopiero 60 kilometrów.

Pozwiedzałem sobie staropolskie krzyżackie parcela, upadłe pgry, wawozy, starorzecza, popodziwiałem morskie widoki i poprzedzierałem się przez morze błota i tak dotarłem czy też chciałem dotrzeć na punkt 11 najdalej na mapie się znajdujący i gdy się okazało, że znowu dodatkowe 6-7 kilometrów trzeba zrobić w tym następne kilka po błocie, bo gdzie droga na mapie była w rzeczywistości jakiś szczaw, kapusta czy buraki cukrowe rosły to się już na maxa wkurzyłem, z wyścigu zrezygnowałem i do bazy wrócić postanowiłem. Ale co za powrót mi się trafił - 3 godziny czystego asfaltowego treningu w s2 po wysoczyźnie.

Zimno i przemoczone buty, orientacyjne trudności i konieczność naprawdę kombinowania z wyborem taktyki to tylko gwoździe do trumny – główna przyczyna rezygnacji to dyspozycja.

Nie tak miało być – miała być walka totalna Skończyło się brakiem formy. Nie przyszła kompensacja za późno zakończyłem katowanie treningowe a i w zimnie zdolności wyścigowe mam gorsze - z rozrzewnieniem wspominam ostrą walkę w ciepełku na odysei 2 tygodnie wcześniej.

Jako że cos tam jeszcze pobiegać w tym sezonie zamierzam nie było sensu się zakatować. Wcześniejszy powrót i przynajmniej wygrzać się w Wiecznym Mieście na saunie zdążyłem i choróbskiem okrutnym się najtrudniejsze w życiu harpaganowanie nie skończyło.

Po wynikach widać, że decyzja słuszna szkoda było zdrowia i szkoda sprzętu a udowadniać już sobie nie ma co.

Reasumując znowu jakieś pozasportowe wartości zostały. A trochę ich było.

To pierwsza wizyta w okolicach wysoczyzny elbąskiej na rowerze i pozazdrościć miejscowym bo jest gdzie jeździć. Niestety tylko na szosówce bo mtb to chyba tylko po wielkiej suszy. Piękne te nasze polskie krzyżackie ziemie i przyjemnie było wśród gotyckich budowli, jarów wąwozów, starorzeczy, zalewów i upadłych pgrów porowerować.

A na swojego harpa z łatwą orientacją popartą formą i szczęściem orientacyjnym czekam wciąż!


ddddddd




IV.(3) Nicea 20.11.2011r 4:29:15


Nowa świecka tradycja wytworzona pod koniec ubiegłego roku karze sezon uczciwie zakończyć maratonem. Tradycja rzecz święta a w tym roku względy lotniczo - biletowe zadecydowały, że pobiegałem sobie nad morzem śródziemnym.

Tym razem termin wybrałem trochę później po zakończeniu harpagana, na specjalistyczne przygotowania miałem więc trzy tygodnie.

Ciężko. Właśnie minęło 8 miesięcy od pierwszego startu w tym roku a dni startowych trochę się nazbierało i to uczciwych bo na bikeu żadnych etapów poniżej 6 godzin z wyjątkiem etapówki nie było.

I tak miało być w sezonie przejściowym, organizm miał się przygotować na to co czeka go w lipcu przyszłego roku. Startowo w tym roku jednak w większości rower i trochę tego wybiegania brakuje – zdaje się że przebiegłem coś koło 800 – 900 km.

W Nicei liczyłem na życiówkę a nawet przy dobrych wiatrach na złamanie 4 godzin. Niestety wynik o 6 minut słabszy niż w marcu i nie ma co ukrywać, że czuć już to zmęczenie sezonem okrutne a i taktyka wyścigowa pewnie jeszcze do nadrobienia.

Dwie szkoły podstawowe są jak przebiec maraton i w Nicei spróbowałem po raz pierwszy tej drugiej - zacząłem wolniej by przyspieszyć w końcówce.

Niestety, jakieś pagórki mocno demotywujące w drugiej części się zaczęły a jak już pacemakerzy na 4:30 mnie wyprzedzili to już kompletny szok przeżyłem i psycha siadła na amen. Na mecie okazało się jednak, że francuski pacemaker biegał sobie kilka minut wcześniej i później czekał przed metą a ja zrobiony w trambambuko bez życiówki zostałem na którą jeszcze była szansa, choć trzeba przyznać że mała.

Po maratonie wiem jedno - chyba jednak bieganie wolę zacząć mocniej a później zajeżdżać się jak pies, biec do końca na psychice i próbować ratować przewagę uzyskaną w pierwszej części.

Przyjemne te doświadczenia z innego rodzaju ścigania. Po tych epickich walkach z kolegami zupełnie inaczej walczymy ze sobą i z czasem i jakże inny jest ten wysiłek biegowy gdzie cały czas biegnie się na 100%.

Jeśli po maratonie mogę ponarzekać na wynik to są też powody do zadowolenia. Potworne zwłoki po biegu a młody bóg następnego ranka po wybieganiu wskazuje jak szybko się potrafię regenerować i naprawdę widać, że solidne fundamenty zostały wybudowane w tym roku.

I tak jakoś mimo gorszego wyniku to naprawdę odczuciowo dobrze mi się biegło i to biegło należy podkreślić bo cały czas jest to już bieg a nie jakieś człapanie. Radujmy się i weselmy z tego chociaż świadomość że to 42-kilometrowe bieganie w lipcu ma być po 3,8 pływania i 180 km na rowerze „lekki” niepokój wciąż wzbudza.

Mogę się martwić wynikiem ale znowu nie pozostałymi wartościami Trasa przepiękna, cały czas nad morzem cały czas w słońcu cały czas z wiatrem. Z widokami najpierw setek sikających do morza na starcie, później już tylko szmaragdowej toni, w oddali gór a w jeszcze dalszej perspektywie jeszcze wyższych Alp, zabytków Antibes i ta architektoniczna wisienka na torcie powiew wielkiego świata - pętelka na Marina-Baie des Anges, później zabytkowe Antibes, górskie premie i tylko to Cannes przereklamowane trochę chociaż meta i świadomość że czerwony dywan nie tylko gwiazdom Hollywood ale i maratończykom na mecie udostępniają mocno przyjemna nie powiem. A później już bohaterowie finiszserowie w zielonych finiszerach z promocyjnymi plecakami a w środku intermarche i winogrona jabłuszka gruszeczki mandarynki i naprawdę pod tym względem plus wielki nawet przez takiego antygadżeciarza jak ja przyznany.

Trochę tylko dopingu Francjo musisz się nauczyć, rozumiem szum morza ok. ale zbyt cicho na trasie. Przynajmniej po biegu nowe słówko poznaje i dla kurażu nie tylko piwka się napije. Allez! Allez! Courage! Courage! i tylko ten Sławomir im nie wychodzi ale poczekajmy do mistrzostw europy w kopaninie po których Slawek i slavko mam nadzieję będzie rulez!

Przyjemna ta nowa świecka tradycja jesiennego maratonu, ale po wstępnych planach startowych na przyszły rok mimo swej świętości raczej będzie zawieszona a szkoda bo cóż może być przyjemniejszego niż na koniec sezonu, 20 listopada wytargać się „spacerując” średnio z prędkością 9,5 km/h w słoneczku przy 17 stopniach po lazurowym wybrzeżu.




ddddddd




inżynBiKer


wjedź do strony głównej

ddddddd