98. Cape Epic 21-28.03.2009

Co może mnie spotkać lepszego w tym sezonie skoro zacząłem go od tak mocnego akcentu ? - relacja

ddddddd




99. Łódź 05.04.2009

Tydzień po powrocie z CE będąc dodatkowo w trakcie największego katowania nie mogłem liczyć na jakiś rewelacyjny wynik. Wyścig trzeba było jednak zaliczyć myśląc o jakimś przyzwoitym sektorze w przyszłości. Trzeba było też sprawdzić nowy rower w warunkach bojowych no i oczywiście spotkać się z kolegami.

Nadszedł moment dziejowy i z TCP Velmar pozostał już tylko Velmar. Ja na swojej niebieskiej koszulce startowej noszę jeszcze napis Towarzystwa Cyklistów Pruszków, a cząstka tego, co było pozostanie na pewno gdzieś głęboko w sercu na zawsze. Na starcie pojawiło się akurat dużo TCP-owców był Filip, Sebastian, Hania a przede wszystkim pojawił się Tow Rybka, z którym nie ścigałem się wieki całe, szkoda jednak, że zepchnięty gdzieś do ostatniego sektora.

Ja startowałem z trzeciego. Rewelacyjnie z tym sektorem, oczywiście pod warunkiem, że ma się go zdobytego. Stojąc w sektorze bez tłoku wspominaliśmy zeszłoroczną tragedię. Po starcie szybko zająłem miejsce gdzieś z przodu, wkrótce dochodząc do pierwszych trupów z drugiego sektora. Bardzo niesprawiedliwa ta Mazovia. Siadłem sobie na kole i jechałem jak pasożyt przez pierwszą część dystansu.

Wyścig bez historii. Trasa jak na okolicę ok. ale tęsknie już do gór. O tym, że jest całkiem nieźle przekonałem się gdzieś na 50 km, wyprzedzając braci L. Później jeszcze przyspieszyłem, jechało mi się całkiem dobrze. Pod koniec zrobiło się naprawdę trudno. Orgi jak na złość te ostatnie 20 km połączyły z dystansem mega. To jakaś paranoja powstała konieczność wyprzedzenia kilkuset osób dodatkowo jeszcze częściowo po singlach . Tak zacząłem wyprzedzać jadąc gorszą nawierzchnią. To oraz dodatkowo chyba za szybkie tempo spowodowały, że zaczęły mnie łapać skurcze. To dziwne, bo w Afryce nie miałem z tym najmniejszego problemu. Początkowo zacząłem winić też nowy rower (inna geometria itp.) ale po namyśle chyba jednak niepotrzebny był gainer przed wyścigiem a i pewnie znowu za mało piłem ( w tym miejscu znowu wieczna uwaga do Mazovii – gorąca gazowana woda na bufetach, kiełbasa po wyścigu, stale się powtarzam ale wielką zagadką zostaje dla mnie powodzenie tej imprezy. Gdyby nie ciasto drożdżowe byłaby dwója)

Na mecie nie byłem zbyt zadowolony, ale patrząc na wyniki nie ma naprawdę co narzekać. Oprócz brata Sławka udało mi się wyprzedzić wszystkich, a tylu minut Tow. Rybce to chyba jeszcze nie dołożyłem nigdy w historii. Biorąc pod uwagę ukryty jeszcze potencjał naprawdę optymistycznie trzeba patrzeć w przyszłość.

Czas na zasłużony odpoczynek i miejmy nadzieję superkompensację.

ddddddd




100. Murowana Goślina 19.04.2009

Stało się. Trzeba zacząć się oszczędzać na stare lata. Powyższe oraz dodatkowo śnieżna zima a więc mało długich treningów i oczywiście nieszczęsne 11 miejsce na Giga w generalce w ubiegłym roku spowodowały podjęcie strategicznej decyzji o startach w tym roku na mega –bezdyskusyjnie w mtbmaratonach.

Tak jakoś dziwnie czułem się przed wyścigiem. Nie tak jak na Giga, znowu trzeba było w miarę wcześniej ustawić się na starcie, średnia wieku trochę niższa, brakowało tych rozmów ze znajomymi piernikami.

Start wyszedł bardzo dobrze i dobrze kręciło mi się do 50 kilometra. Niepotrzebnie jednak załapałem się do dwuosobowej ucieczki narzucając bardzo mocne tempo, zapominając trochę o nawadnianiu, co znowu skończyło się stanami przedskurczowymi i koniecznością zwolnienia. Poza tym wyścig właściwie bez historii, no może poza momentem, w którym wyprzedzili nas championi z giga. Po płaskim to tak nawet poruszaliśmy się z podobną prędkością, gdy zaczął się jednak wjazd na dziewiczą to już tylko mogłem sobie popatrzeć na oddalającą się w postępie geometrycznym żółto- czerwoną dhl-owską koszulkę AK.

Zdecydowanie zdołałem odpocząć po CE. Do trzech razy sztuka. W ubiegłych latach w MG osiągałem najlepsze rezultaty w roku. Tym razem wyścig wyszedł dobrze (aczkolwiek na pewno w szczytowej formie nie jestem), wykręciłem niezły czas (w Karpaczu będzie już sektor), tylko miejsce, które zająłem poniżej oczekiwań. Cóż trzeba po prostu wszystko jeździć i nie czekać aż będzie najlepsza forma, ale aż trafi się wyścig, na który przyjedzie mniej cyborgo – pierników. Coś mi się jednak wydaje i widać to po wynikach, że tradycyjnie znowu wzrósł poziom i z czekania będą nici. Pierwsza 10-tka i szerokie podium na zakończenie sezonu zdecydowanie jednak pozostają w zasięgu możliwości. W sumie zająłem 8 miejsce w kategorii i 63 open. Na te prawie 600 osób to chyba nieźle.

Na dzień dzisiejszy pozostaję się też cieszyć z 1 miejsca w rywalizacji bgżetowskiej. Na dalszych miejscach kompletne przetasowania i najwieksza niespodzianka w postaci drugiego miejsca kolegi Strzały, który wystrzelił z formą niesamowicie i już zapowiada walkę w przyszłym roku.

Co do trasy naprawdę przyjemnie zrobiony odcinek wokół dziewiczej, reszta bardziej jednak podobała mi się w latach ubiegłych ale może to przez te piachy i kompletnie niedostosowane do nich ogumienie. Organizacja jak zwykle bez zarzutu i tylko trochę przesadzili z tymi 5 nie zapowiadanymi kilometrami pod koniec.

Wyścig w MG przechodzi już do historii, a z jednego powodu jest ponadprzeciętnie historyczny. To zawody nr 100 w mojej karierze. Szkoda, że nie mogę napisać, że w swoim 100tnym wystąpieniu zająłem 6 miejsce i stanąłem na szerokim podium – zabrakło 2 i pół minuty.

ddddddd




101. Karpacz 1.05.2009

W swoim wyścigu otwierającym drugą setkę startową zająłem pierwsze miejsce w kategorii M4 – niestety w drugiej dziesiątce. Na dobre trzeba już chyba odłożyć marzenia o szerokim podium na starcie któregoś z mtb- maratonów, została tylko walka o pierwszą dziesiątkę w generalce.

Z drugiej strony znowu udany start. Na plusy dyspozycja w jakiej się znalazłem, chociaż brakuje jeszcze tego czegoś. Niby już wypocząłem po CE, ale te 7 godzin dziennie przez 7 dni dały się mocno we znaki, a podświadomie czuje, że są jeszcze rezerwy. Przed startem obawiałem się jak poradzę sobie po raz pierwszy na zjazdach na sztywniaku w porównaniu z ubiegłymi latami na epicu. I tu zaskoczenie. Potwierdza się to o czym mówił mi jeden z uzytkowników nano matrixa – ta rama naprawdę ostro pracuje – może nie jest aż tak komfortowo ale bez bólu kręgosłupa zjechałem na metę a na podjazdach na pewno było łatwiej dźwigać dwa kilogramy mniej.

Powoli zdobywam doświadczenie taktyczne. Trzy godziny startu wymaga trochę innego wysiłku niż sześć. Muszę coś jeszcze zrobić z tymi kryzysami – zarówno w Goślinie i Karpaczu dopadły mnie na krótko przed metą . Na Giga jest później spokój na następne trzy godziny, tutaj niestety traci się cenny czas.

Zaczynam też poznawac swoich nowych targetów. Na giga było nas zawsze mało i właściwie każdy zlokalizowany biker powodował przyspieszenie. Na mega inaczej – tłok jak na Marszałkowskiej, co chwila ktoś objeżdża lub kogoś się objeżdża. Ja spoglądam w twarz i jeśli wygląda na piernika to w celu potwierdzenia patrzę jeszcze na numer startowy. Osłabłem na ostatnim podjeździe ale to właśnie ktoś kto mnie wyprzedził z kategorii spowodował brawurową końcówkę na zjeździe Gdybym wiedział że walczę o 11te miejsce….

Spadłem do drugiej ligi i zostałem megowcem. Megowiec wjeżdża na metę, myje rower, uzupełnia ubytki, siada przy stole, zajada karkóweczkę i dyskutuje w przyjemnej atmosferze. Po dwóch godzinach z zazdrością patrzy na schodzących z trasy gigowców Norberta, velmarowców Kubę, Filipa i Piotrka… ech życie. Zdecydowanie przygoda z mega jest tylko przejściowa – to nie moja bajka – chyba zaliczę tylko 6 mega do generalki, a w Szczawnie i Głuszycy wracam do epickiej przygody.

A trasa – płakać mi się chciało czytając przed wyścigiem o atrakcjach na giga. Podjęcie decyzji o mega jak na razie jednak chyba słuszne z uwagi na zmęczenie po Cape Epic. Mega ułożona została zresztą też genialnie. Asfalt na początku pozwolił ustawić stado, zjazd pierwszy miodny, szkoda jednak że nie dało się go zjechać swoim tempem, chociaż i tak miałem pewnie lepiej niż ludzie jadący dalej. Zjeżdżając wspominałem sobie czasy Extrino, bo to przecież tam przebiegała pierwsza część dystansu – kto zreszta wie –szkoda imprezy - może teraz po paru latach Extrino by się sprawdziło. Później znowu pod górę także odpocząć dało się dopiero na ostatnim zjeździe. Przed sezonem nie podobało mi się, że w tym roku w mtbmaratonach są te same lokalizację co w ubiegłym . Widać jednak, że da się spokojnie wycisnąć więcej z tego czym się dysponuje - brawo Bartek i oby tak dalej panie GG- spokojnie zasługujesz na miano Polish Dr. Evil! Jeden drobny minusik za to że przydałoby się jeszcze pół godziny na trasie.

Co jest jeszcze dobre. Rośnie frekwencja. Mamy w Polsce 800 osób które wolą jeździć lexusem a nie maluchem, przedkładają jazdę w maratonach mtb nad ściganiem się po lasach na rowerach mtb.

ddddddd




102. Dymno Łochów 9.05.2009

Tym razem org mnie nie zaskoczył. Po ubiegłorocznym starcie wiedziałem już, że te 100 kilometrow orientowania w rzeczywistości trzeba pomnożyć przez 150 procent. Ponieważ w zeszłym roku nie skończyłem zawodów gubiąc jeszcze dodatkowo mapę w tym roku założenie było takie aby Dymno po prostu ukończyć. Nie łudźmy się, to zdecydowanie najtrudniejsze zawody orientacyjnie w których startuje, tutaj przede wszystkim trzeba się orientowaće a dopiero później się ściga. Nie ma drugiej takiej szkoły orientacji jest więc szansa na trening a powalczyc spróbuje na następnych wyścigach.A kilka orientacji w kalendarzu oczywiście jest – nie ma nic lepszego na walkę z rutyną po ciągłym wypruwaniu flaków.

Oczywiście zaraz po starcie zmieniłem zdanie i trzeba przyznać, że nawet nieźle mi wyszedł początek. Później błąd na trzecm z koleii punkcie odebrał wolę walki. Jakie było moje zdziwienie gdy po kilkudziesięciu minutach znowu spotkałem przecinaków na odcinku specjalnym. Odcinek specjalny polega na tym że narysowany jest odcinek na mapie a wiadomo jedynie tyle że punkty są na tym odcinku . Orgowie trochę przesadzili ustawiając jeden punkt nie dla rowerów a dla kajaków i naprawdę trudno oczekiwać, że będzie się przeczesywać cały teren. Ja tym razem miałem szczęście, bo punkt ktoś znalazł przede mną.

Jeśli na początku trzymałem w miarę przyzwoite tempo to zdeydowanie siadłem na drugim etapie. Po jakimś czasie zorientowałem się, że poruszam się szybciej jadąc wolniej a więcej myśląc o mapie. Za dużo tych punktów mapa sprzed kilkudziesięciu lat, możliwość orientacji właściwie tylko po punktach w terenie –było naprawdę ciężko. Zrobiłem kilka błędów Największy wstyd z dwójką bo tutaj to szukałem punktu będąc w zupełnie innym miejscu. Punkt fajny szczególnie to że trzeba było chodzić po uda w wodzie.

Specjalność zakładu to jednak punkt zaznaczony na mapie po drugiej stronie Bugu bez żadnej przeprawy w okolicy kilkunastu kilometrów. Na szczęście okazało się że to starorzecze. Punkt ukrytuy był gdzieś w haszczach. Rozbroil mnie wędkarz.mówiąc „schowali go wam bez sensu to go wyniosłem na zewnątrz”

Ani się człowiek spostrzegł a zapadł zmrok. Ostatnie punkty jechaliśmy już w pięciu. Byłem już tak zmęczony że wyłączyłem się z orientowania jadąc na sępa. Kilometrowy spacer i zaliczony przedostatni punkt. Ostatni już praktycznie po ciemku mimo że byliśmy przy nim nie zaliczony. Ponieważ nie było już czasu zjechaliśmy do bazy końcówkę zakazanym asfaltem ,nie załapując się w limicie czasowym. Spóźniliśmy się dwie minuty, co spowodowało dyskwalifikację. Trochę wkurzające te 120 sekund przy 12 godzinach.

Tym samym rysuje się już przyszłoroczny cel - trzeba to ścierwo wreszcie ukończyć. W ogóle coś mi wygląda na to, że w przyszłym roku zdecydowanie będę jeździł więcej orientacji. Uf jest kawałek zmęczenia naprawdę wielki szacunek dla zawodów. 150 kilometrów przejechane w 12 godzin – na Harpie w takim czasie przejeżdżam 210-230 kilometrów.

ddddddd




103. Międzygórze 16.05.2009

ddddddd



W ubiegłym roku Międzygórze, gdy okazało się, że wystarczy tylko 400 km od Wielkiego Miasta by znaleźć się w Szwajcarii, było objawieniem. Bardzo przyjemny szutrowy maraton stał się miłą odskocznią od ciągłego taplania się w błocie. W tym roku zorganizowany został jednak trochę za wcześnie – po jednym technicznym Karpaczu jeszcze nie czas na odskocznie. W niczym nie zmienia to faktu, że przyjeżdżać tutaj warto.

Edycja 2009 zdecydowanie zostanie zapamiętana jako mgielna. Przejechałem już kilka wyścigów we mgle, ale chyba po raz pierwszy zaliczałem przy słabej widoczności takie szybkie zjazdy. Była atmosfera – te wyłaniające się nagle postacie, obawa czy w dalszym ciągu jest się jeszcze na trasie. Atmosfera była też oczywiście na Śnieżniku. Ten odcinek to rewelacja. Szkoda, że zabrakło pięknych widoków chociaż mgła, ponure nastroje, błotko, kamienie , trochę techniki to woda na młyn. W takich chwilach łapie jakieś pozaziemskie klimaty, ten odcinek zdecydowanie najbardziej utkwi mi w pamięci.

Sportowo 12 miejsce wśród pierników. Przed startem, patrząc na listę startową i pamiętając ubiegły rok były nadzieje na pierwszą szóstkę. Niestety przyjechała jakaś brygada miejscowych cyborgów i w pierwszej szóstce załapali się ci, którzy normalnie mieli nadzieję na pierwsze miejsce. Mamy skończone trzy edycję. Po generalce widać, że mam jeszcze szanse na TOP 10, ale muszę naprawdę mocno się starać. Niestety pozostaje ciułanie punktów. Naprawdę będzie ciężko, trzeba wszystko jeździć, zawsze może się trafić przecież punktodajny maraton. Tym samym niestety rezygnuje z planu wybranych startów na giga w 3 tegorocznych mtb maratonach. Zresztą, tak jak o mega w Międzygórzu powiem, że zasłużyło na miano średniego górskiego maratonu i wreszcie trzeba było się namęczyć długo na trasie, tak giga jak na długi dystans była trochę za krótka (różnica 20 kilometrów jest za mała).

Na trasie zacząłem za mocno, tak jakoś dziwiąc się nawet przy wyprzedzaniu znanych cyborgo pierników. Później zatkałem się i musiałem na chwilę zsiąść z roweru. Przypomniał mi się artykuł w Wyborczej, że jedynie pies może zabiegać się na śmierć. Trzeba się jednak cieszyć, cały start pokazał, że potrafię utrzymać tempo wyścigowe przez cały czas. Pod koniec znowu udało mi się wyprzedzić jakiegoś piernika – tutaj zdecydowanie procentują treningi glikolityczne. Nie ma co ukrywać że w porównaniu z CE jeżdżę jednak nieznacznie gorzej. Oczywiście jest ten plus, że wcześniej czy później wyjdę z dołka i forma zacznie rosnąć. Zgrzeszyłbym jednak narzekając. Giga wystartowało pół godziny wcześniej, a ja po dwóch godzinach dogoniłem już Piotrka. Tutaj widać w którym miejscu stada się znalazłem. Jeszcze rok temu objeżdżaliśmy się wzajemnie na trasach. No właśnie czy jest jednak sens. Z kolegami piernikami wygrywałem przecież w ubiegłym roku. Czy te poświęcenia treningowe warte są 12 miejsca? Czy jest sens poważnie podchodzić do tematu? Jak na razie odpowiadam „yes”

Pozasportowo na pewno zapamiętana zostanie wizyta na stacji w Bystrzycy w piątek o 22giej i widok mocno zdziwionej policji, gdy grupa dresiarzy wpadła na stację benzynową i zamiast dyskutować jaki gatunek piwa wybrać na piątkową imprezową noc jeden zaczął szukać jogurtów, a drugi narzekać, że nie ma mleka. Trochę to ściganie jednak zmieniło w moim życiu. W niedzielny poranek zamiast alkoholowego kaca cierpię na kac pomaratonowy.

ddddddd




104. Szczawanica 30.05.2009

Mtb maraton staje się cyklem kompletnym. Po nowej technicznej trasie w Karpaczu i szutrówkach w Międzygórzu przyszedł czas na kąpiele błotne. Opady deszczu a powyżej 1000m śniegu wpłynęły na fakt, że wyścig zapamiętany zostanie jako najbardziej błotnisty ze śnieżnymi czapami na drzewach. Dodatkowo najpiękniejsze widoki, szczególnie w drugiej części dystansu na Pieniny i Tatry – czego chcieć więcej?

Wreszcie była okazja, aby sprawdzić nowy rower w warunkach bojowych. Bardzo dobrze wypadła strona techniczna. Wszystko chodziło be żadnych zastrzeżeń i wreszcie nie miałem problemów ze zmianą biegów, co w epicu w błotnistych warunkach zdarzało się często. Niestety Szczawnica okazała się też maratonem, na którym najbardziej tęskniłem za epiciem. Wcześniej jakoś nie odczuwałem przesiadki na sztywniaka.

Nie mogę się przełamać, wciąż łapię błotnistą blokadę. Chociaż jeżdżę nieźle technicznie to na błocie niestety w dalszym ciągu mam problemy z szybkim zjeżdżaniem. W Szczawnicy zablokowałem się gdzieś na 30 tym kilometrze, tracąc ok. 15 miejsc. Co najgorsze jechałem już na 6tym miejscu wśród pierników, bo ktoś z cyborgów złapał gumę. Ostatecznie miejse 9 i pewien niedosyt, chociaż mocno równoważony przez stopień przeżytej epickiej przygody. Tym razem objechały mnie wszystkie pierniki, chociaż pewnie częściowo dlatego, że niektórych nie zauważyłem. Po tym wyścigu znowu nikt mi nie powie, że wygrywa się tylko na podjazdach. Dużo gorszych wspinaczy dochodziło mnie na zjazdach i poruszaliśmy się tym samym tempem. Jeżeli wyścig był porażką od strony technicznej to zdecydowanie zaczynam być zadowolony z rosnącej formy. Nie ma co ukrywać, że jestem człowiekiem z nizin i w górach nigdy sukcesów większych nie będzie i bardzo dobrze było to widoczne przy trawersowaniu stoków, gdzie po płaskim wyprzedzałem wielu.

Są oczywiście pierniki, ale tak jakoś nie ma się z kim ścigać w tym roku a ze znajomymi można było tylko porozmawiać po wyścigu. Jak na razie nie ma też wewnętrznej rywalizacji w drużynie. A u pszczółek kończy się pewien etap. Czasami jedno zdarzenie może sprawić gorycz i tak było w tym przypadku. Idziemy jednak do przodu i sam jestem ciekaw jak to będzie wyglądać w przyszłości. Największy akcent humorystyczny to oczywiście utrata męskiej dumy narodowej i objechanie kolegi Strzały przez żeńską część drużyny. Jak tak dalej pójdzie to w przyszłym roku chyba tylko będziemy rowery czyścić Woman Bank BGŻ Team.

Trasa w Szczawnicy jest kompletna i tutaj nie trzeba już nic zmieniać. Jakby nie patrzeć org trochę jednak rutynowo podchodzi do sezonu i mam nadzieję, że w całym roku w porównaniu do ubiegłego zmieni się trochę więcej niż jedna trasa.

Kilka zdań na temat sektorów. Na starcie ustawiłem się pół godziny wcześniej. Istnieją dwie listy sektorowe, jedna oficjalna na stronie i druga nieoficjalna, bo widziałem że do sektora wchodzili ludzie, którym wjazd się nie należał . Jako biedny mały żuczek nie mam na to wpływu. Na znak protestu mogę sobie obiecać, że nie zjem nigdy zupy w proszku pewnej firmy, ale z lektury pewnego portalu rowerowego niestety nie zrezygnuję, bo jeszcze jest za mała konkurencja.

Reasumując nie ma co narzekać . Zaliczone kolejne potężne mega, chociaż już raduje się serce, raduje się dusza że wracam do dłuuugiego ścigania. Istebna czeka i aż strach pomyśleć co się będzie działo na Trophy patrząc na urzymujące się od jakiegoś czasu opady.

ddddddd




105 Beskidy MTB Trophy Istebna 11-14.06.2009

W zeszłym roku na Beskidy Trophy osiągnąłem ostatnie stadium upodlenia, a start zakończył się totalną awersją do roweru i w konsekwencji rezygnacją ze startu na 200 km w Salzkammergut. W tym sezonie do zagadnienia podszedłem inaczej. Dużo długiego ścigania było w marcu na epicu. W mtb maratonach startuje na mega - głód giga był więc przed startem ogromny.

Optymalnym założeniem było jednak przejechanie wyścigu treningowo (wiadomo w takim doborowym towarzystwie nie ma co liczyć na wynik), później odpoczynek a potem nic tylko czekanie na wzrost formy.

Główny cel na środek sezonu jasny – trzeba zaliczyć 200 Salzkammergut i to pod ten wyścig jestem ustawiony, to właśnie teraz mam największe katowanie treningowe, łącznie z ciężkimitreningami zaraz po wyścigach. Sam już nie wiem jak to wszystko wytrzymuje. Organizm chyba mocno się już przystosował.

Niestety zgodnie z przewidywaniami z treningowego przejazdu nic nie wyszło. Na liście startowej znaleźli się koledzy. Do zdrowia wrócił już Norbi i znając chłopinę i słysząc jak to ostatnio nie miał czasu na trening nieśmiało można było spokojnie podejrzewać, że ostro nastawia się na zawody.

Wśród startujących pierników znalazł się też Roman, z którym po epicu tez było coś do udowodnienia. Już w pierwszych słowach podczas naszej rozmowy zwrócił się z pytaniem, co to jest, ze każdy do niego podchodzi i pyta o zapowiadaną walkę ze mną na trasie– co napisałeś o mnie pierniku w relacji? Faktycznie coś tam było pisane na adrenalinie powyścigowej , ale kiedy to było. Oczywiście, że się pościgamy, ale też nie wierzę w te jego zapewnienia, że nie miał czasu na trening – wystarczy tylko spojrzeć na zgubiony brzuch który jeszcze na Epicu przeszkadzał mu w podjazdach. Znam nasze charakterystyki ścigania i wiem, że na początku jednak będę lepszy, czy taka przewaga pozwoli mi zniwelować przewidywane straty z ostatnich etapów.

ddddddd


Pierwszy etap. Tradycja lubi się powtarzać i Roman zgodnie z przewidywaniami został objechany o kilkanaście minut. Ja oczywiście zacząłem tasować się z Norbim. Na prowadzeniu raz jeden raz drugi i dopiero udało mi się go wyprzedzić po drugim bufecie dokładając ostatecznie 5 minut. W międzyczasie wypadek na płytach na zjeździe, rozbita na całe szczęście niegroźnie noga.

I jeszcze te pierwsze wrażenia z wyścigu – gdzie podziała się ta zeszłoroczna kultowość? W okolicach Skrzyczanego, tam gdzie w zeszłym roku błoto do łydek teraz szutrówka, podobnie odcinek techniczny za Salmopolem, przerobiony na szeroką szutrową autostradę. Śmiać mi się z tego chce wspominając, co przeżyłem przez dwa kolejne dni.

Drugi dzień pod znakiem deszczowej pogody. Jak mówi piernik jestem meteo sensitive i już dzień wcześniej czułem ten deszcz, mocno zresztą zapowiadany. Jakoś podświadomie organizm przygotowuje się do tego wszystkiego. Na śniadaniu zjedzone dziewięć bułek – zastanawiamy się, co będzie na dzisiejszym etapie. Orgi coś tam przebąkiwali o przewyższeniach (w sumie wyszło 3400m), o najtrudniejszym dniu. Z drugiej strony wiadomo, że po czeskiej stronie było zawsze najwięcej szutrówek. Wreszcie komunikat o zmianie trasy - załamka. A więc znowu nie da się długo pościgać, znowu przez pogodę skracają, znowu zero kultowości .

Dopiero następnego dnia rano okaże się, że ta zmiana to nie z uwagi na bezpieczeństwo a przez to, że Czesi ze względu na budowę nie dali zezwolenia na puszczenie wyścigu przez pierwotnie planowaną trasę. Staniemy się dzięki temu uczestnikami jednego z najdłuższych wyścigów w historii krajowego mtb i chwała za to.

Sportowo Roman zgodnie z oczekiwaniami powoli zaczął się rozkręcać i pognał gdzieś z przodu, Norbi gdzieś z tyłu. Cały drugi etap to walka z Lajkonikiem. Dzień wcześniej pomagał połamanej Ukraince, także w drugim dniu nastawienie bojowe. Znowu nikt mi nie powie, ze nie wygrywa się na zjazdach. Wyprzedzał mnie na zjazdach, ja go dochodziłem na podjazdach, aż do czasu słynnych serpentyn gdzie widziałem go po raz ostatni. Spotkaliśmy się dopiero następnego dnia na starcie, gdy żądny rewanżu dowiedziałem się, że szarże zakończyły się pękniętą ramą i dalej nie jedzie.

Na trasie drugiego etapu pomału przypominały się stare pionierskie czasy startów. Nie wypruwanie flaków, ale raczej walka ze sobą. Ściganie trochę innego rodzaju. Bezbłędnie się nawadniałem, bezbłędnie odżywiałem, swoim nie jakimś totalnym tempem dotarłem do mety. Jaki postęp, w jakim miejscu się znajduję, bo czas przecież nie tragiczny, pomimo tego, że czuć, ze są jeszcze rezerwy.

Na trasie opady gradu – tak sobie myślę, spośród tych ponad stu maratonów, które przejechałem, wcześniej chyba tylko w kultowym Sokołowsku w 2004 roku.

Podłazy, techniczne zjazdy, strome podjazdy – to jest właśnie to, ani chwili na odpoczynek, to jest mtb, tak powinien wyglądać prawdziwy wyścig, to jest wyznacznik kultowości.

Upadek na serpentynach, kilkumetrowy rzut rowerem, który po Trophy zestarzał się o 3 lata. Aż płakać się chce patrząc jak wygląda, obdrapana rama, dziura w siodełku

Dobrze rozłożyłem siły, koniec bez kryzysu, tutaj pamiętałem jakich podjazdów i podłazów można spodziewać się w okolicach Czantorii. Czas 8 godzin 35 minut. Co to jest - rekordziści na trasie spędzili godzin 13cie docierając na metę o jedenastej w nocy przy pomocy latarek. Czapki z głów!

ddddddd


Trzeciego dnia Racza. To jeden z najlepszych jezdnych singli w kraju – niestety, gdy nie pada, a na trophy pada przecież zawsze. W tym roku i tak dobrze, bo nie było burzy w trakcie Deszcz zaczął jedynie mocno zacinać na początku, ale później zgodnie z zapowiedziami icm około dwunastej wyszło słońce. Błota mniej niż w ubiegłym roku i dało się praktycznie wszystko na Raczę podjechać. Niestety single mało przejezdne, błoto, błoto, błoto i wkurzający odcinek na Rycerkę - po co to chodzenie? Widoki na hali na okoliczne górotwory a później zabójczy downhill pozwoliły wybaczyć i na sto procent zrozumieć orga dlaczego puścił tędy trasę.

I tak sobie jechałem bezstresowo w miarę przyzwoitym tempem dopóki na horyzoncie nie pojawiła się żółta koszulka Norbiego. Ciach, ciach, ciach znane tempo na ścianach coraz bliżej, bliżej, bliżej Z zeszłego roku miałem w pamięci podjazd pod Ochodzitą. To jasne, że na taką końcówkę w swoim wydaniu nie mam co liczyć. Czy podczas wyścigu można jechać 30 procent szybciej – odpowiedź jest twierdząca, trzeba tylko zobaczyć na horyzoncie żółtą pszczelą koszulkę, nic tak nie motywuje do lepszej jazdy. Strategia była prosta, jechać wszystko w trupa na umęczenie przeciwnika, mniejsze góry, płasko odchodzę, ściany widzę jak mnie dochodzi.

Na końcowej ścianie jestem już tak zmęczony, że zsiadam i podbiegam do mety, sześć sekund przewagi a ja leżę jak na krzyżu zmeczony ogromnie, choć nie powiem odczuwając ogromną satysfakcję, bo nie tylko zwycięstwo, ale walcząc bronią którą przeciwnik włada najlepiej.

Norbi mówi, że już nie ma szans w generalce - 23 minuty to naprawdę dużo. Spokojnie to przecież wieloetapóka, ile już przejechanych wcześniej i wiem, że tutaj naprawdę wiele się jeszcze może się zdarzyć.

Czwarty etap i pierwszy wreszcie dobrze przespany nocleg w szkole. Start i czuje tę wczorajszą końcówkę. Norbi gdzieś z przodu. Nienawidzę tych ścian na początku wyścigu. Jest zmęczenie a ja po katowaniu na ścianach nie mogę się utrzymać na singlu. Norbi ucieka mi gdzieś z przodu, ale widzę, że Roman zerwał łańcuch. Nic innego nie zmusiłoby mnie do większego wysiłku. Niestety starte klocki z tyłu i zostaje mi tylko przedni hamulec. Jest to naprawdę bardzo męczące i wkurzające. Ta świadomość, że choć niedużo to traci się przecież czas na zjazdach.

Jak stracić z mozołem zdobywaną 23 minutową przewagę w ciągu jednego najkrótszego etapu? Nie sprawdzić klocków przed startem, nie wziąć dodatkowych klocków, które przecież zebrało się do Istebnej. W siódmym roku startów popełniam błędy. A taki byłem z siebie dumny, jak dobrze się nawadniałem , jak dobrze odżywiałem.Śmierć frajerom!

Przed ostatnim zjazdem tracę jeszcze klocki z przodu. Na zjeździe strata 7 minut. Zyskuje jednak to, co mam najcenniejszego a mianowicie własne życie. Takiego manewru już chyba nigdy nie powtórzę. Hamowanie bez klocków, taki hamulec ma gdzieś 20% swoich właściwości, wysokie temperatury, stukot w piaście, która rozgrzała się do czerwoności, to ciągłe wypatrywanie co będzie za górką co pojawi się za zakrętem, czy zdołam się na nim wyrobić. Wszyscy wyprzedzający śmieją się, że wystraszę całą zwierzynę w Beskidzie Śląskim. Jest dobrze, na szczęście w konsekwencji jedna tarcza jedynie traci swój kolor - choć czerwony jest ładny to podobno hamować się już na tym nie da – żal tego roweru w tym roku przegląd po tegorocznym trophy kosztuje mnie 550 zł. To i tak lepiej niż w zeszłym gdzie było 700.

ddddddd


Reasumując jeżeli w zeszłym roku bez trudu twierdziłem, że trophy spokojnie trafia do galerii światowych transów w tym roku nabieram już przekonania, że staje się jednym z najlepszych transów. Krokodyl ma wysoką temperaturę, Transalp walkę z przewyższeniami na szutrówkach, La Ruta skrajne strefy klimatyczne a Trophy ma to, co jest najcenniejsze – techniczne trasy, wzbogacone stałym podbijającym kultowość elementem w postaci błota i tutaj zajmuje drugie miejsce zaraz po Transrockies.

Nigdy Trophy nie będę traktował w kategorii celów sportowych, boli jednak przegrana w generalce z Norbim, pomimo zwycięstwa w etapach 3:1. Przegrana z Romanem też, na szczęście nie do zera i świadomość, że pewnie byłoby lepiej gdyby przyszło nam ścigać się bez błota, a w takim Bike Adventure to by mnie pewnie nie widział ani razu na trasie.

Takich wyścigów jednak ani on ani ja wybierać nie będziemy. Przedłużony weekend bożociałowy do czasu osiągnięcia 64 lat zarezerwowany będzie w moim przypadku na 100% dla Beskidy MTB Trophy.


106 Złoty Stok 20.06.2009

ddddddd


Start tydzień po Trophy to właściwie tylko dobre dla samobójców … albo ciułaczy punktów w kalsyfikacji generalnej. Ten maraton zawsze był punktodajny i z tego powodu trzeba było go zaliczyć.

Faktycznie. Złoty Stok okazał się punktodajny, ale wszystkie dodatkowe punkty zjadła gorsza dyspozycja wynikająca ze zmęczenia wieloetapówką. Wynik gorszy niż zwykle o te kilka minut, chociaż trzeba się cieszyć z dyspozycji, bo udało się cały czas utrzymać naprawdę przyzwoite tempo. Szkoda tych straconych punktów.

Z tegorocznych górskich mtb maratonów ZS wypadł najgorzej. Bezsensowny start i pierwszy wąski ośmiokilometrowy podjazd gdzie nie było gdzie sensownie wyprzedzać, beznadziejne połączenie mega giga (tutaj na szczęście byłem megowcem i nie ja miałem problemy), największy współczynnik podłazów w sezonie.

Na plus końcówka. To właśnie lubimy. Widać, że zjeżdża się na metę, już słychać głos spikera, ale nie - nasz polski Dr Evil zafundował nam jeszcze przejazd pętlą XC i to zdecydowanie najlepszy moment wyścigu.

Niestety biedny ZS musi znieść konfrontację z Trophy i pewnie dlatego te narzekania. Oprócz ogólnego zmęczenia po Trophy, dochodzi jeszcze jeden wielki ból rąk i dłoni, który odezwał się od razu na pierwszym zjeździe. Niestety na zjazdach znowu trochę dziadoszczyłem, choć wielce jest to usprawiedliwione popsutymi blokami w butach (kolejna ujawniona strata po Trophy – ile jeszcze tego będzie).

Fajne zjazdy szczególnie ten szlakiem granicznym, dawno nie było tylu korzeni – za bardzo jednak tęsknie za specem. Do zapamiętania niesamowita kultura czołówki GIGA, naprawdę byłem w szoku nie słysząc, jak jeszcze kilka lat temu k…, ale przepraszam, może udałoby się wyprzedzić z prawej strony. Klasa biało, czarno czarnych koszulek – brawo - wszystko potwierdzone miejscami na mecie. No właśnie nigdy nie pasjonowałem się zbytnio, co się dzieje na czele stawki, ale szkoda, bo widać, że dużo lepszych teamów przeszło do konkurencji.

To martwi. Cieszy natomiast, że na starcie jedynych prawdziwych zawodów mtb w kraju staje coraz więcej amatorów, a przede wszystkim amatorek. Miało być żółto na podium w damskiej kategorii a skończyło się w jednym przypadku wizytą w szpitalu a w drugim na 13tym miejscu – konkurencja rośnie, wszystko idzie do przodu i już nie wystarczy tylko tak jak kiedyś stanąć na starcie i ukończyć zawody.

Ogólnie maraton bez wyrazu (chociaż na pewno duża w tym zasługa porównań z Trophy). Po latach w pamięci pozostanie jak znam życie tylko ze względu na niemiłe wspomnienia związane z odwiedzinami szpitala w Ząbkowicach Śląskich i oczywiście sesje fotograficzną pszczółek na dzień przed zawodami.

Co robi się na dzień przed zawodami po pracy? Zamiast wyjechać na zawody organizuje się sesję fotograficzną i jeździ po błocie przy strugach padającego deszczu, pozując do fotografii, która zawiśnie gdzieś w klopie w Singapurze.

ddddddd




107 Bikeorient Ręczno 27.06.2009

Bikeorient wypadł akurat pod koniec okresu totalnego katowania treningowego przed głównym celem tej części sezonu,. Z tego względu nie był potraktowany w kategoriach sportowych. Świadomie wybrałem tylko krótszy dystans i skupiłem się głównie na orientacji.

Orientacyjnie wyścig wyszedł ok. Nie popełniłem jakiś większych błędów. Widać, ile śmiałych pomysłów orientacyjnych wychodzi zawsze ze zmęczenia. Tak sobie jechałem w tych miłych okolicznościach przyrody do czasu, gdy nie zobaczyłem Marcina. Końcówka nieco szybciej - tylko bezpośrednia walka może mnie zmusić do większego wysiłku.

Bardzo mi odpowiada konwencja Bikeorientu. To nie Dymno gdzie od szukania gęsto rozmieszczonych na mapie punktów rozbolała mnie głowa. Tutaj jest akurat jak być powinno, współczynnik orientowania do ścigania jest optymalny.

Orgi trzymają standard. Wszystkie punkty rozmieszczone zgodnie z mapą i bardzo dobrze dobrane. Dla mnie do zapamiętania oczywiście szczególnie siódemka. To bardzo przykre, jeżeli staje się po drugiej stronie rozległych bagien i widzi przed sobą rozstawiony punkt i śmiejących się i machających zawodników. Zawsze na bagnach łapię jakąś blokadę. Nie wiem dlaczego przychodzi wspomnienie jakiegoś radzieckiego filmu wojennego, gdy bohater właśnie tonie na bagnach. Przed oczami staje mi też scena z Aleksandra Newskiego. Tonący Krzyżacy pod pękającym lodem – nie te okoliczności, nie ta pora roku, ale co zrobić – blokada jest.

Mocno się zdenerwowałem postanawiając objechać bagna dookoła. Droga niestety zaprowadziła mnie na kolejne bagna. Jakie było uczucie zadowolenia, gdy wreszcie gdzieś po 10 - 15 minutach dotarłem na punkt i jakie było uczucie wkurzenia, gdy zobaczyłem, że jednak dało się przejść nieznacznie mocząc jedynie termometr. Cóż młodzież nie miała tylu okazji do oglądania największych dzieł kinematografii radzieckiej.

Na mapie po raz pierwszy znalazło się tyle zaznaczeń „bród”. Pilica była pokonywana kilka razy (w pamięci szczególnie pozostanie to ostatnie przy godpodarstwie agroturystycznym z zamoczonym termometrem i kluczykami od samochodu w zębach) były mostki, i był też przewóz krypą (przynajmniej wiem już co to znaczy)– bardzo przyjemne kolejne doświadczenie chciałoby się napisać wyścigowe, ale gdybym się ścigał to pewnie bym nie skorzystał.

Podsumowując impreza pod każdym względem udana. Bikeorient stanowił rewelacyjną odskocznie od ciągłego wypruwania flaków. Żadnej komercji - widać ile serca zostało włożone, aby znaleźć takie punkty, jak dużo było do zaoferowania za tak niskie wpisowe. Tak trzymać!

Szkoda, że zawody wypadły w takim okresie i ze względu na przewidywaną utratę glikogenu nie mogłem pozwolić sobie na wjazd na drugą pętle. Mocno zarysowuje się już jednak koncepcja ścigania w przyszłym roku – w moim prywatnym kalendarzu startowym zdecydowanie więcej miejsca przypadnie na orientację.

ddddddd




108 Krynica 4.07.2009

Na początek org zaserwował bardzo przyjemną niespodziankę w postaci stworzenia trzeciego sektora startowego, tym bardziej przyjemną, że się do niego załapałem i dało się przejechać pierwszy wąski podjazd własnym tempem.

Podjazd pod Jaworzynę – przy tym stopniu wytrenowania jakiś taki krótki. Później już czerwony szlak, niestety na krótko. Szkoda, że ograniczeni jesteśmy miejscem startu i nie można było pomknąć dalej na Halę Pisaną czy Łabowską – mam nadzieję, że przyjdzie na nie czas na Transcarpatii.

Trasa skręciła na Runek a później dała możliwość przeżycia najfajniejszego fragmentu całego maratonu - zjazdu niebieskim szlakiem. Szeroka błotna autostrada z błotkiem po łydki, co najważniejsze bez żadnej większej zwałki – to jest to!. Mocno się wkurzałem przed wyścigiem, że nie zmieniłem larsenów na NN, ale okazało się że maxisy w miare nieźle radziły sobie w tym błocie.

Na górze parkowej gdy dało się słyszeć głos spikera, tradycyjnie już wiadomo było, że coś tam jeszcze org przygotuje. Faktycznie tor saneczkowy i ostre ściany na zjazdach to kolejne atrakcje.

Zjazdy w drugiej części szły mi całkiem nieźle aż do czasu, gdy wyprzedziła mnie Ludmiła (tutaj można się załamać widząc w jaki sposób zjeżdza) i zaliczyłem pierwszą zwałkę. Jakoś tak zacząłem sobie wspominać zeszły rok i zjazd z trasy do szpitala na prześwietlenie, za dwa tygodnie Salzkammergut jednym słowem pod koniec trochę podziadoszczyłem.

Szkoda tych kilku minut, szczególnie patrząc na wyniki - do szerokiego pudła zabrakło 6 minut. Kto wie gdyby niebiosa mi sprzyjały w tym roku i ciągle nie padało może kiedyś udało by się do pierwszej szóstki wskoczyć. Z drugiej strony trzeba się cieszyć, bo i tak poprawiłem mocno jazdę w błocie. W ubiegłych latach traciłem nie kilka a dwadzieścia kilka minut.

Ciężka sytuacja zrobiła się w generalce. Wszystko powoli się krystalizuje. Wciąż są szansę na top 10 w piernikach, ale tutaj jestem już uzależniony bardziej nie od własnej dyspozycji a od tego, że jakiś piernik przestanie się ścigać, albo trafię na punktodajny wyścig (o dziwo pomimo skrócenia dystansu Krynica nie była punktodajna i nie będzie się liczyła do generalki). To już szósty wyścig w serii, pozostaje się cieszyć bo osiągnąłem po szesciu edycjach, najwyższe w historii – 4 miejsce – teraz czas na spadek.

Reasumując pomimo fatalnych opadów przed zawodami i zapowiedzi błotnej masakry wyszedł bardzo fajny maraton. Wystarczyło wyciąć najbardziej błotne kawałki i dało się naprawdę przez trzy godziny bardzo przyjemnie pokatować po trasach Beskidu Sądeckiego i Niskiego. Do zapamiętania jeszcze kolejne objechanie kolegi Strrzały przez damską część teamu, upojne trzy godziny w korkach przepuszczając pielgrzymów na trasie przez Górę Kalwarię i oczywiście nietypowa przejażdżka pomaratonowa, która tym razem wypadła na XVI Święcie Roweru w Lubartowie.

ddddddd




109 Salzkammergut trophy 18.07.2009

Przez środkową Europę przechodził zimny front atmosferyczny. W Austrii w ciągu kilku godzin temperatura spadła o 20 stopni. Prędkość wiatru dochodziła do 90 kilometrów na godzinę. Nawałnice połamały drzewa, zerwały dachy domów. Wiele ulic zostało zalanych, a wysokogórskie drogi pokryły się śniegiem.

A ja w tym oto dniu stanąłem na starcie Salzkammerguta, wyścigu, który wybrałem sobie za główny cel środka sezonu.

O tym załamaniu pogodowym można było przeczytać już kilka dni wcześniej. Jako, że sprawdzalność pogody w tym roku jest niemal zerowa po cichu liczyłem jednak do końca na jakieś przesunięcie. Tym razem prognozy co do opadów sprawdziły się w 100%. Było tak jak miało być Totalny opad od początku do końca wyścigu. Niestety synoptycy nie przewidzieli temperatury. Miało być 13, a skończyło się na opadach śniegu na szczytach.

W tej części sezonu temu wyścigowi podporządkowałem wszystko. Większy udział trenażera imitującego górskie warunki w treningach, ciężkie treningi nawet bezpośrednio po maratonach, wreszcie cała ta logistyka. Przyjemny camping z widokiem na Dachstein z dala od wyścigowego zgiełku 15 km od startu.

Camping okazał się niezbyt przyjemny. Nieprzespana noc przedwyścigowa ze względu na wiatr – zaczęło już wiać tak silnie, że musiałem przestawić samochód, aby chociaż trochę ochronić namiot przed podmuchami wiatru i nie czuć na plecach uginających się stelaży. Na starcie już burza, im wyżej tym jakieś walące pioruny i oczywiście to przenikające zimno. Już po zjeździe na metę po raz pierwszy w życiu dostałem ataku drgawek, sine palce u rąk i dopiero po kilkunastu minutach wszystko przeszło przy włączonym na full ogrzewaniu w samochodzie.

Ten start to właściwie tylko pro forma. Niby jeszcze jakieś nadzieje, że przestanie padać, ale od czasu osiągnięcia szczytu właściwie tylko czekanie na nadarzającą się okazję do zejścia z trasy. Tych na szczęście nie brakowało. Na równolegle rozgrywanym Transalpie nie mieli takich możliwości i po raz pierwszy w historii odwołano etap.

W tym dniu nikt nie miał szans przejechać 200 km. Orgi skróciły dystans a okrojoną o kilkadziesiąt km wersję soft przejechała niecała setka z 500 startujących. Trochę się jednak zmieniło moje podejście do sportu. Kilka lat temu może bym sobie jeszcze ze 3 godziny pozostał na trasie, powalczył z własnymi słabościami. Teraz jestem na trochę innym etapie. Po co marnować glikogen wiedząc, że nie skończy się wyścigu.

W tym roku byłem psychicznie przygotowany na pokonanie dystansu. Zostało tylko wkurzenie. Miałem spędzić 16 upojnych godzin na trasie. Skończyło się niestety 3 godzinami na rowerze i 13toma za kółkiem kierownicy – przynajmniej tutaj padł rekord, bo nigdy czegoś takiego nie przeżyłem jadąc samochodem.

Przykre to wszystko. Sezon, w którym osiągnąłem najwyższą dyspozycję będzie prawdopodobnie tym, w którym osiągnąłem najniższy poziom realizacji celów. Z drugiej strony to może i dobrze. Miałem wielkie problemy z zaplanowaniem celów przyszłorocznych a tutaj proszę z pomocą przyszła natura i znowu wiem,na co poświęce przygotowania w środku przyszłorocznego sezonu.

ddddddd




110 Mikołajki 26.07.2009

Najpierw zapiek żeby dojść sektor z przodu, jako, że w Polanbike startowałem po raz pierwszy i sektor mi nie przysługiwał, później chwila na oddech, później zajęcie miejsca w swoim peletonie, następnie jazda w peletonie i finisz przed metą. Tak wyglądał wyścig. Zupełnie inna ta specyfika ścigania, szczególnie widoczna tutaj przy małej liczbie startujących.

Na mecie pojawiłem się na piątym miejscu w kategorii osiągając tym samym najlepszy tegoroczny rezultat. Tym razem do podium zabrakło 107 sekund i tak sobie myślę, jak wyglądałby wynik gdybym startował na sztywniaku, co niestety ze względu na szprychową stratę i scentrowane koło po Salzie było niemożliwe. Wynik chyba niezły patrząc nawet na tylko 17- procentową stratę do najlepszego. Co z tego skoro w miarę niezłej dyspozycji nie udało się wykorzystać tydzień wcześniej.

Wyścig niby bez historii. Trochę głupio jechać na Mazury (gdzie jest przecież gdzie porowerować), żeby przejechać dwa 25km kółka po niezbyt udanej zarówno technicznie jak i widokowo(chociaż tutaj głównie napatrzyłem się na oponę przede mną) trasie.

Z drugiej strony jednak coś jest w tym cyklu. Może to przez ten kameralny charakter, nie ma tych tłumów w porównaniu do Mazovii i na pewno impreza stanowiła bardzo przyjemną odskocznię od epickiego górskiego ścigania.

ddddddd




111 Urle 01.08.2009

Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że pakując się na dzień przed zawodami włożyłem do plecaka dwa numery startowe. Los miał zadecydować, który numer zamontuje na kierownice. Właściwie nie los a kierownik drużyny. Gdy przed snem zobaczyłem, że zawody w Głuszycy są nie opłacone, wyjazd na wyścig po raz pierwszy nie zorganizowany, nie chciało mi się jechać samemu taki kawał drogi,wybrałem więc Polandbike’a.

Szkoda bo miał to być przecież mój ostatni występ w żółtej koszulce. Straty muszą być, osa zadała znowu cios poniżej pasa, tym samym obok kolegi Strzały stałem się jej drugą ofiarą wśród pszczółek. Śmialiśmy się przed zawodami, że jak tak dalej pójdzie w przyszłym roku założymy team „wyrzuceni z begieża”. Żałosne to wszystko, na szczęście w tym roku osa nie pobyła zbyt długo wśród pszczółek a w przyszłym to już nie moja bajka.

To niesamowite mieć swoją pasję a jeszcze bardziej niesamowite móc ją realizować z pomocą pracodawcy, co już pewnie nigdy się nie powtórzy. Kiedyś podsumował nas z Norbim Konrad „o jedzie BGŻ zawodnicy jeszcze gorsi niż Bank”.

A ja wiem, że miał tylko połowiczną rację - to właśnie jedynie ludzie w tym banku stanowią kapitał. Tylko te chwile wśród swoich w pracy i w Teamie zapadną w pamięci – a wyścigowych momentów było przez te trzy sezony tak wiele - od Nieporętu do Krynicy.

Niebieski rulez! wracam do Velmaru Pomimo, że zaliczę jeszcze dwa wyścigi w pszczelim teamie, to nie będę na pewno ubrany na żółto.

Obawiałem się tego startu, nerwy z robotą, dwie nie przespane noce, połączone ze spadkiem wskaźników treningowych w tygodniu. W porównaniu do Mikołajek miałem już jednak sztywniaka i stanąłem w sektorze. I to jest właśnie to. Jeszcze nigdy w historii nie zdarzyło mi się w wyścigu osiągnąć wskażnika straty do najlepszego na poziomie 12,5% Średnia prękdkość z licznika 30.2 km/h średnie tętno 183 – same rekordy . I tylko niestety 9 miejsce. Przy takim wskaźniku w Mikołajkach byłoby spokojnie podium. Niestety, tutaj się za zdobyte miejsca płaci i mnóstwo dobrych pierników przyjeżdża gdy wyścig jest w okolicach W-wy.

Strasznie szybka trasa. Tym razem pierwsze kółko na sępa a na drugim uformowała się 3-osobowa grupa i ze zmianami jechaliśmy do mety. Potwierdza się to co w sumie wiedziałem. Stopniowo wchodzę w wyścig a gdyby trafiło się jeszcze trzecie kółko byłoby naprawdę dobrze.

Podczas wyścigu były oczywiście chwile słabości. Mam nowe panaceum. Wystarczy zacząć sobie wizualizować, że goni mnie nie wydepilowana cienka po zdjęciu gipsu łydka– to naprawdę pomaga z miejsca jadę 20% szybciej.

Trenuje te interwały, trenuje i praktycznie w górach nie widzę efektu. Dopiero tutaj szybkie zmiany tempa, finisze, naprawdę widać jak dużo dają te ciężkie treningi. Tyle radości zaczyna mi to wszystko sprawiać, zero epickiej walki ze sobą wśród górskich szczytów ale tylko totalny zapiek od startu do mety, kto wie może i czas na zmiany w podejściu do ścigania. Chyba zaczynam chorować na Polandbike’a.

ddddddd




112 Transcarpatia 16-21.08.2009

ddddddd



W którymś z zeszłorocznych numerów Extreme znalazł się artykuł o Transcarpatii, a w nim zacytowana została między innymi bardzo ciekawa wypowiedź Sławomira Michalaka na temat wyścigu:

„Podstawowy dylemat w tym wyścigu: mieć czy być? „Mieć” oznacza walkę na całego w celu osiągnięcia jak najlepszego wyniku w klasyfikacji. „Być” to przejechanie TC w miarę lightowo, nazwijmy to bardziej turystycznie i przygodowo. Wśród wszystkich załóg istnieje oczywiście duża różnorodność i wiele jest takich, które w jakimś stopniu starają się łączyć te dwie cechy. Są też takie które ewoluują podczas wyścigu, wciągając się w walkę, są takie które nastawiają się na określone etapy…”

Wjedź do relacji


113. Kraków 30.08.2009

W ciągu roku jest zawsze kilka takich wyścigów gdzie trzeba dać z siebie trochę więcej niż zwykle. Już przed startem wiadomo było, że będzie należał do nich Kraków. Walczę cały czas o TOP-10 w piernikach i nie mogło być inaczej w wyścigu uznawanym za punktodajny.

Niestety start wypadł tydzień po Transcarpatii. Po tych 6-ciu latach startów bardzo dobrze znam swój organizm i wiem, że start tydzień po etapówce to nic innego jak dziadoszczenie. Teoria ta pewnie by się potwierdziła, gdyby start był dwa dni wcześniej. Karpatia zakończyła się w piątek, Kraków był w niedzielę i zdaje się, że te dodatkowe dwa dni wystarczyły by złapać kompensację.

Jeśli chodzi o wynik start zdecydowanie należy uznać za udany. W porównaniu z poprzednimi mtb-maratonami znalazłem się trochę wyżej, a co najważniejsze dobrze wypadłem w porównaniu z innymi piernikami, także szanse na dziesiątke są już naprawde duże (mam nadzieję że Istebna nie straci charakteru nisko punktodajnego wyścigu i nie będzie liczyła się do generalki).

Kraków, jako maraton zdobył już renomę najbardziej upierdliwego wyścigu w historii i nic się nie zmieniło. Tutaj przez te ponad trzy godziny trzeba po prostu cały czas być na jak największych obrotach. Bardzo dobrze rozegrałem wyścig taktycznie, dobrze przespana noc w akademiku, poprawna dieta, wizualizacja przed snem (to naprawdę działa!). Podczas wyścigu nie było prawie żadnych wielkich zrywów, a cały dydtans przejechałem swoim naprawdę tego dnia mocnym wyścigowym tempem. Wzorowo się nawadniałem i odżywiałem, także obyło się bez kurczów. Chociaż Kraków odstaje od reszty golonko-maratonów to jeśli chodzi o końcówkę to jest ona jedną z lepszych. Zawsze widząc tabliczkę 10 km do mety jeśli jest siła to się przyspiesza. Tutaj to jedyny start gdzie zwalniam i zjadam dwa ponadprogramowe żele starając się dodatkowo jak najbardziej nawodnić. Po tych latach wiadomo już jak walczyć z tą końcówką, przyznam jednak, że na tym ostatnim brukowanym podjeździe chciało mi się już płakać.

Po starcie przeprowadziłem rozmowę z psychologiem sportowym. Pytanie zasadnicze było następujące. Jak to jest, ze przez okres dwóch godzin podczas wyścigu odczuwałem nie odpartą chęć załatwienia potrzeby fizjologicznej a po przyjeździe na metę pomimo wypicia bardzo dużej ilości płynów praktycznie o tym zapomniałem. Interpretacja mogła być tylko jedna. Ciekawe co by było gdybym się zatrzymał –jadąc z mniejszym obciążeniem być może zdołałbym jeszcze poprawić swój wynik o trzy minuty, na czym by mi bardzo ale to bardzo zależało.

Kończy się powoli sezon na wypruwanie flaków - została właściwie tylko Istebna - a rozpoczyna przygoda orientacyjna. Drżyjcie Harpagani bo biorę się mocno do roboty i rozpoczynam przygotowania orientacyjne. Kończy się też powoli mega przygoda. Jeszcze tylko jeden epizod i wracam do przygody giga – tam jest moje miejsce, może nie w Goślinie ale 1 maja w Karpaczu rozpocznę swój giga pochód na pewno o godzinie 10-tej a nie 11-tej.

ddddddd




114. Istebna 19.09.2009

Czas kończyć sezon 2009 - Istebna zaplanowana została jako ostatni akt wypruwania flaków.

Nie ma co ukrywać , że przez ostatnie tygodnie nie trenowałem a jeździłem na rowerze. Oczywiście ten odpoczynek od interwałów nie spowodował specjalnego spadku formy.

Zaczęło się naprawdę obiecująco. Od samego startu zacząłem wyprzedzać i znalazłem się trochę wyżej w stadzie niż normalnie. Niestety gdy normalny dla człowieka z nizin podjazd o niskim stopniu nachylenia przekształcił się w strome ściany zaczęło się dziadoszczenie. To naprawdę przykre gdy na pierwszej ścianie wyprzedza cię ze trzydzieści osób. Braku wrodzonych cech nie da się jednak do końca wytrenować a i trzeba przyznać, że nie udało się w sezonie utrzymać wagi i wskazówka we wrześniu pokazuje pięć kresek więcej niż w marcu.

W zaistniałej sytuacji pozostała walka ze sobą i delektowanie się naprawdę przyjemną trasą. Znowu udało się wykroić coś nowego, znowu tyle serca zostało włożone w ułożenie trasy.

Niestety nie było mi pisane w całości podziwiać dzieła mistrza Wiesława. Z przyczyn niezależnych ukończyłem jedynie dystans mini. Przy zjeździe za Ochodzitą już po singlach usłyszałem „prawa” a po dwóch sekundach poczułem że ktoś zawadza mnie kierownicą i polecieliśmy na glebę przy prędkości blisko 40 km/h.

Zawsze przerażają mnie tacy ludzie. Nie wiem zupełnie co stoi na przeszkodzie delikwentowi, który chce się zabić żeby zrobić to samemu, dlaczego mają jednak cierpieć inni.

Upadek bardzo przypominał zeszłoroczny z Krynicy. Tam zawadziłem kierownicą o gałąź, tutaj zawadził moją kierownicę jakiś Słowak. Też walnąłem głową i też poharatałem sobie nogę, niestety skończyło się także na bólu w okolicy żeber.

Jeszcze zjechałem trochę w dół ale przy pierwszym podjeździe stało się jasne, ze podobne jak w zeszłym roku muszę wycofać się z wyścigu i pozostało tylko zastanawiać się czy jest to stłuczenie, pęknięcie czy złamanie.

Pojawiło się nowe fatum. Początkowo przez kilka kolejnych lat prześladował mnie Karpacz, teraz od dwóch sezonów w ostatnim wyścigu sezonu łapię DNF ze względu na (jak się na szczęście okazało, że nic gorszego) stłuczenia żeber.

Czarna passa trwa i zgodnie z prawem Murphy’ego już zacząłem myśleć o podobnie jak w zeszłym roku pierwszym po szerokim podium miejscu w generalce. Wyliczenia przed zawodami wskazywały przecież, że mogę zająć miejsca od 7 do najbardziej znienawidzonego 11tego.

Stało się - jest dziewiąta pozycja i na pewno nie poprawiłby tego ukończony maraton w Istebnej. Przez te siedem sezonów to właśnie wejście na podium w najlepszym cyklu było moim największym marzeniem i nie ukrywam, że sprawiło mi to mnóstwo radości i wzruszeń. Fajnie też że dostaliśmy jakieś medale – wreszcie mam jakiś jeden z konkretnym miejscem w naprawdę klasowej imprezie bo te dotychczasowe to tylko finishera.

Trochę przesadziłem w rozmowie po dekoracji . Gdy usłyszałem, że znajomy staje też na podium w Mazovii odparłem, że jest mała różnica pomiędzy Formułą 1 a wyścigami gokartów. Ale przecież to prawda i bardzo dobrze to widać jakie miejsca zajmują mazowieckie leśne piaszczyste pierniki - cyborgi w królewskich mtb-maratonach.

Niestety ten rok to już był ostatni dzwonek na wejście na podium. Przy stale utrzymującym się geometrycznym wzroście poziomu wytrenowania pierników o takim wyniku w przyszłym roku można będzie tylko pomarzyć Dodatkowo chcąc powalczyć w generalce trzeba by się nastawić tylko na generalkę. Chyba jednak wolę tak jak to się dzieje dotychczas wypruwać wyścigowo flaki przez 30 dni w roku niż cieszyć się , ze przykładowo poprawiłem swoją tegoroczną dziewiątą pozycję o jedno oczko startując w dziewięciu wyścigach. Tym samym w przyszłym roku raczej nie będę nastawiał się na generalkę, a raczej na przejazd najlepszych tras - oczywiście na Giga.

Po Istebnej został zrealizowany drugi z głównych celów sezonu. Biorąc pod uwagę poziom realizacji celów w meczu pomiędzy celami zrealizowanymi a nie zrealizowanymi utrzymuje się wynik 2:1.

Rok 2010 jeszcze nie został w pełni zaplanowany czuję jednak że kończy się jakiś etap. Pomimo, że pewnie będą jakieś suplementy to zakończył się etap transowy, na pewno (jako ostatni start w którym reprezentowałem drużynę) oficjalnie zakończyła się „przygoda” ze ścierwo- bankiem i nieoficjalnie w leśniczówce żołądkową zakończyła się przygoda z Bank BGŻ Teamem.

Na koniec roku miałem jeszcze zaplanowane 3 orientację. Mam nadzieję że stłuczenie nie pokrzyżuje mi planów a w połowie października strzelę trzecią zwycięską bramkę dla drużyny zrealizowanych celów na boisku w Redzie.

ddddddd




115. PreHARP Celestynów 26.09.2009

Najważniejsze, że tydzień po zderzeniu ze Słowakiem i stłuczeniu żeber w ogóle stanąłem na starcie. Jeszcze z bólem z plastrem chłodzącym i na proszkach przeciwbólowych ale udało się już osiągnąć jako taką prędkość przelotową.

Lubię takie klimaty na starcie– „na mapie macie zaznaczone drogi główne, z których nie można korzystać ale kto chce niech sobie korzysta, skala mapy jest trochę większa niż w rzeczywistości, ale tak się wydrukowało” To jest właśnie to – już sama nazwa imprezy wskazywała, że preHARP będzie tylko bardzo dobrą rozgrzewką przed głównym celem jesiennym. Do zawodów stanąłem więc bez jakiś większych ambicji sportowych jednak na wieść, że główną nagrodą jest beczka piwa serce zabiło mocniej, odezwał się zew natury i włączyło dodatkowe zasilanie.

Na początku jednak trochę straciłem. Dobre kilkanaście minut zajęło mi przyzwyczajenie się do mapy a przede wszystkim do umiejscowienia punktów kontrolnych. Za bardzo przywykłem do lampionów – tutaj na punktach był jedynie perforator i ścinki papieru. Orientyacyjnie w miarę nieźle, jeden poważny błąd, kilka być może gorszych wariantów. Ten błąd to zresztą zaraz bezpośrednio po upadku. Jadąc piachem jak tylko zacząłem myśleć, żeby się nie wywalić od razu oczywiście zaliczyłem zwałkę i odezwały się mocniej bolące żebra. Zawody na pewno pokazały jedno – po ostatnich treningach orientacyjnych nie ma co popadać w samouwielbienie – jest jeszcze trochę do zrobienia. Zdecydowanie muszę też poprawić prędkość.

Tereny rozgrywania preHARPA na pewno nie należą do najatrakcyjniejszych turystycznie (niestety piaszczystych) rejonów, ale widać że miejscami udało się znaleźć naprawdę przyjemne punkty. Bardzo mi się podobały stogi siana, do zapamiętania zdecydowanie jednak 13-tka – lipowy pomnik przyrody – miejsce nie powiem magiczne. Był to zresztą najtrudniejszy chyba punkt orientacyjnie. Dzięki wizycie pod lipą przekroczyłem o 12 –cie minut limit czasu, za co odjęto mi 12-cie punktów. Biorąc pod uwagę, że według zasad za lipę było 15-cie punktów wyszedłem jednak na plus i z przyjemnymi wrażeniami ( to niesamowite ale już dwadzieścia minut po przyjeździe na metę) odebrałem dyplom ze zdobytymi 115 punktami kontrolnymi w czasie 7 h12 min przejeżdżając strasznie długi świadczący o cieniactwie orientacyjnym dystans 106 km..

Podsumowując impreza rewelacyjna. Dobrze, że są jeszcze ludzie którym się chce i dzięki nim można bardzo przyjemnie poorientować się po okolicznych lasach. Ojcze Dyrektorze – wielkie dzięki!


116. Odyseja Stryszów 3-4.10.2009

W tym roku nie udało nam się niestety z Norbim stanąć wspólnie na starcie Transcarpatii. Na Odyseję wystawiliśmy już jednak wspólny zespół Ścierwo-bank Team / TCP Velmar Team.

Z Norbim tniemy się już od trzech sezonów. Raz wygrywa jeden raz drugi, jeden jest lepszy na wiosnę, drugi na jesieni, jeden jest specjalistą od gór drugi od nizin. W drużynie ważne jest jednak aby osiągnąć synergię i myślę, że w jakimś stopniu nam się to udało i zespól mobilizował się i jechał szybciej niż jechałby każdy z osobna. Tym razem charakterystyka stromych ścian wskazywała, że przyjdzie mi niestety głównie oglądać przed sobą żółtą koszulkę. Do drużyny wniosłem jednak dużo w postaci nawigacji oraz szybszej jazdy po płaskim, chociaż dużo tego płaskiego na tegorocznej odysei nie było. Najważniejsze, że w jeździe nie przeszkadzały mi już stłuczone żebra.

Sportowo zawody miały dwa oblicza. Pierwszego dnia jak nam się wydawało strasznie się obijaliśmy, tracąc dodatkowo czas na wymianę dętki i (niestety z mojej winy) problemy z klockiem hamulcowym, wizytę w sklepie oraz nie tracąc czasu na robienie zdjęć, podziwianie naprawdę pięknych widoków okolicy i jeszcze piękniejszych widoków kalwarianek pielgrzymiarek. Pomimo tego ze zdziwieniem wylądowaliśmy w połowie stawki. Szkoda tego jednego nie zaliczonego punktu bo spokojnie było nas na niego stać.

Drugi dzień to już zdecydowanie nastawienie bojowe. Pięć pierwszych punktów przejechanych zostało w czołówce i do tego samodzielnie. Później w swojej kilkuletniej historii startów orientacyjnych po raz pierwszy dopuściłem do sytuacji, że byliśmy na punkcie, po czym go opuściliśmy szukając dalej. Oczywiście po tym zdarzeniu znowu nerwy i szybko dała o sobie znać stara prawda żeby nie popadać w odruchy stadne. Niestety starą prawdę znowu miałem gdzieś i pojechaliśmy w inną stronę. Na szczęście naprawdę orientacyjnie nie jest źle i przynajmniej jeśli się zgubię to w miarę wcześniej to do mnie dociera. Jeśli chodzi o cele mocno wytargetowaliśmy się na wschodnie triady, udało się odrobić jednak jedynie sześć ze straconych w pierwszym dniu dwunastu minut.

Jako się rzekło widokowo i nawet technicznie to najlepsza odyseja w jakiej uczestniczyłem. Przez Słowaka nie udało mi się pojeździć po istebskich łąkach ale odbiłem to sobie z nawiązką w okolicach Stryszowa, poznając (szczególnie pierwszego dnia) wszystkie okoliczne szczyty. Punkty to czym zawsze charakteryzuje się odyseja łatwe do znalezienia, mapa chyba najlepsza z tych dotychczasowych. Podziękowania, przede wszystkim za to, że się odbyła, bo z wiadomych względów mogło przecież odysei nie być. Chwała kompasom za organizację, wszystko na szóstkę bo i ośrodek i wybór trasy i inne okoliczności.

Orientacyjnie, przy tych popełnionych błędach nie ma co ukrywać że jest coraz lepiej. Wszystkie tegoroczne orientacje w moim przypadku służyły jak najlepszemu przygotowaniu się do harpaganowego orientowania i to ten wyścig zadecyduje jak się wytrenowałem orientacyjnie i na co mnie stać

Odyseja jurajska w 2003r była moją pierwszą orientacją. Od tego czasu jeśli tylko mogłem w odysei startowałem i tak już zostanie.

ddddddd




117. Harpagan Reda 17.10.2009

Mocno nastawiałem się na ten wyścig – to był główny cel końca sezonu. Jako że spokojnie już od kilku lat jestem w stanie przejechać w ciągu 12tu godzin do 220 km tym razem ( mając dużo czasu dzięki ścierwo-bankowi) nastawiłem się głównie na trening orientacyjny.

Od początku harpaganowych startów cel był jasny – zdobyć zaszczytny tytuł. Po ogłoszeniu miejsca zawodów ze względu na górotwory został jednak zmodyfikowany do zajęcia jak najlepszego miejsca w stadzie.

W zeszłym roku mit Harpagana prysnął i byłem bardzo ciekaw czy 38 edycja potwierdzi (chyba nie tylko zresztą moją opinię), że źle się dzieje z rowerową edycją od czasu zmiany autora tras.

Niestety sytuacja się potwierdza. Wciąż na mapie znajdują się punkty, które wypaczają rywalizację a ich odnalezienie uzależnione jest nie tylko od zdolności orientacyjnych. Albo się krąży bez sensu w poszukiwaniu okolicy albo ma się szczęście spotykając akurat kogoś zjeżdżającego albo pieszych napieraczy, którzy mają dokładniejszą mapę.

W moim przypadku jako jeden z pierwszych punktów robiłem 17tkę i półgodzinne jej poszukiwanie skutecznie potrafiło osłabić morale. Pewnie twórca sobie nie zdaje z tego sprawy ale harp ma jedną rzecz wspólną z transcarpatią - kontynuowana jest tradycja 100krotkowych punktów kontrolnych.

Przy wszystkich uwagach do autora tras nie da się jednak ukryć, że największe pretensje o wynik trzeba mieć do siebie. Jak sięgnę pamięcią do tych ponad stu swoich startów jeszcze nigdy chyba nie miałem takiego wyścigu gdzie nic, ale to dosłownie nic mi się nie układało.

Nieprzespana noc na sali gimnastycznej (zawsze się trafią jakieś pijące czereśniaki), ujemna temperatura w pierwszych godzinach wyścigu (chyba należę do tych zapadających w sen zimowy) brak nawadniania (w pierwszej godzinie zamarzała woda w bidonie), słabsza już forma (od początku września przestałem trenować a zacząłem jeździć na rowerze), źle rozplanowana trasa, wybór złych wariantów, trudności z namierzeniem punktów (tylko jeden zdobyty bez problemu) – już nawet w pewnym momencie śmiać się z tego zacząłem bo jeden punkt na godzinę, półtorej to nie mój standard.

Wszystko to spowodowało, że pokręciłem się jeszcze trochę po okolicznych lasach, pochodziłem potwierdzając brak harpaganowych zdolności po okolicznych polach, zwiedziłem deptak w Wejherowie i po 8 godzinach zjechałem na metę pokonując dystans 106 km i zdobywając najgorszy wynik w historii – 5 zaliczonych punktów. W historii swoich startów harpaganowych w Przodkowie doszedłem do 19-tu zdobytych punktów. Od tego czasu staczam się w harpaganową przepaść a przy utrzymaniu obecnej tendencji żeby zdobyć tytuł muszę przejechać 400 kilometrów.

W wyścigu były oczywiście pozytywy, a największy to teren rozgrywania zawodów. Przez te kilka godzin udało się naprawdę bardzo przyjemnie porowerować po okolicy i tylko pozazdrościć lokalesom że mają takie przyjazne cyklotereny. 19tka widokowo zostaje najpiękniejszym moim zdobytym punktem harpaganowym. Wszystko idzie do przodu, rewelacyjny pomiar czasu, wyniki od razu po zawodach, charakterystyka punktów umieszczona na mapie – idzie nowe. Kto wie może już czas, żeby coś zrobić z mapami. Jedno jest pewne – przy stale rosnącym poziomie wytrenowania i wiedzy orientacyjnej nie może być tak, że nikt nie zostaje harpaganem a najlepsi potrafią zdobyć tylko maksymalnie 18cie z 20tu punktów.

W moim rankingu Harpagan spada do drugiej ligi prywatnych celów. Po tych kilku tegorocznych startach orientacyjnych widać że wiele zawodów ( a chyba nawet wszystkie, w których uczestniczyłem) są po prostu fajniejsze i dostarczają o wiele więcej przyjemności z jazdy i nawigowania. W moim przypadku to już pewne - w obecnej formule skończyła się harpo- legenda, a zaczyna się era przyjemnego zakończenia sezonu, a przy odrobinie szczęścia ( bo od tego to głównie u mnie zależy) możliwość zajęcia dobrego miejsca w stadzie. Dużo jazdy przez 12cie godzin, mało orientacji – odpowiadała mi ta formuła, dużo farciarskiej orientacji – to nie dla mnie.

Harpagan był ostatnim tegorocznym rozdziałem księgi startów. Koniec sezonu to czas podsumowań. Niestety w sezonie najlepszej osiągniętej w życiu dyspozycji osiągnąłem bardzo słaby stopień realizacji celów. Biorąc pod uwagę to wszystko co mnie ostatnio spotyka w życiu aż dziw że udało się zrealizować szerokie podium w mtb maratonach. Wyszły cele golonko-epicowe, nie wyszły harpagano-salzkammergutowe i będzie naprawdę o czym myśleć ustanawiając cele przyszłoroczne.




inżynBiKer


wjedź do strony głównej

ddddddd