80. Otwock 12.04.2008

Na tę chwilę czekałem od co najmniej 4 lat. To ściganie sprawiło, że nietypowo jak najwcześniej chciałem zostać piernikiem, aby zajmować lepsze miejsca w stadzie. Zgodnie z obietnicami w piernikowych latach M4 stawiam na jakość nie ilość. Podstawowym, ulubionym cyklem pozostanie zdecydowanie mtb maraton. Tu chcę przeżywać epickie przygody na długich górskich trasach. W Mazovii wypruwam flaki na mega.

Pierwszy start zaliczyć należy do udanych. Jeżeli przez cały tydzień nastrój był wysoce bojowy to do walki zdecydowanie zniechęcił jednak widok klasyfikacji sektorowej. Start z ostatniego sektora spowodował, że ten wyścig zostanie zapamiętany jako ten, w którym wyprzedziłem najwięcej osób. Niestety jako takie tempo udało się osiągnąć dopiero na 18tym kilometrze. Tutaj niestety pojawiła się zapora nie do przebycia w postaci 40cio osobowego peletonu, na szczęście pędzącego już w miarę przyzwoitym tempie. Ten cykl nie powinien mieć w nazwie mtb maraton. Bardziej adekwatna nazwa to ściganie jak na szosie po lasach na rowerach górskich.

W międzyczasie wypity Isostar. Jakoś tak zapomniałem, że zawsze łapią mnie po nim skurcze.

InżynBiKer speed udało się osiągnąć dopiero na rozjeździe. Fakt, że w końcówce wyprzedziłem trochę osób (ze 121 na 97 miejsce) oraz to, że treningowo w tym okresie jestem w trakcie największego katowania a ponadto zdobyty już sektor każą z optymizmem patrzeć w przyszłość.

W tym roku w Mazovii jeżdżę w Velmarze. Dodatkowa radość, bo zdobyłem dla drużyny punkty. I jeszcze ta refleksja. Co się stało z pruszkowskim odłamem? Zostaje nas coraz mniej.

ddddddd





81. Murowana Goślina 20.04.2008

Kiedyś godzina 3.34 kojarzyła mi się jednoznacznie z pierwszym porannym pociągiem z W-wy do Wiecznego Miasta, którym zazwyczaj wracałem z piątkowej albo sobotniej imprezy. 20.04.2008 roku godzina ta powinna mi się kojarzyć z pakowaniem manatków po sobotnim Harpaganie, gdzieś w szkole na Pomorzu. Niestety w kolejnym stadium wyścigowego upodlenia, w jakim się znalazłem, wstałem tego dnia (chociaż jako wielbiciel zwierząt obiecywałem sobie, że tego rodzaju leśnych wyścigów robił nie będę) szykując się na rzeźnię Mordowanej Gęsiny .

Z drugiej strony ta trasa ma coś w sobie. Może to wszystko przez te wspomnienia – to przecież tutaj w zeszłym roku wykręciłem najlepszy rezultat.

Mój osobisty dramat wciąż trwa. Dlaczego najlepszych wyników nie osiągam w górach w błocie, kąpiąc się w strugach deszczu i walcząc na kilkukilometrowych podjazdach, a w szybkich wyścigach gdzie przez 4 godziny bez żadnej przerwy wypruwa się flaki pracując na największych obrotach.

Wynik jak dla mnie nie powiem, że rewelacyjny. Nie mogę powiedzieć też, że jestem zadowolony. Po prostu to za mało powiedziane. Jak dotychczas nigdy wcześniej nie znalazłem się w tym miejscu peletonu. – 47 miejsce GIGA (10 w kategorii) szok. Tylko 18% straty do AK, a tym samym po raz pierwszy zdobyty sektor.

Zaczęło się nerwowo. Znowu spóźnienie na starcie i ustawienie na końcu stawki. To jednak nie Mazovia. Tutaj po kilku kilometrach dało się już jechać swoje. Jazda z końca stawki ma też swoje plusy. Nic tak nie poprawia humoru jak widok wyprzedzanych, tych z którymi walczyłem w ubiegłych latach.

Z humorystycznych akcentów warto odnotować jeszcze wykrzyczane przez wyprzedzanego Wilka „do zobaczenia na trasie”. Chociaż pewnie jeszcze powalczymy w tym roku to wiedziałem, że tego dnia spotkamy się raczej dopiero na mecie.

Dzięki końcówce udało się wyprzedzić wszystkich tisipovelmarowców. Byłem też lepszy od Norbiego w naszej wewnętrznej rywalizacji bgżetowskiej – jak na razie udaje się więc rewanż za końcówkę zeszłego sezonu.

Trochę powoziłem się na kole, szczególnie na początku, trochę ja powoziłem na kole. Tempo momentami było szalone. Nic tak nie potrafi uskrzydlić jak świadomość, że jest się już tak blisko czuba. Szczególnie gdy stojący na rozjeździe Cyklotyk przekazał informację, że jestem 9 w kategorii. Gdy wyprzedziłem jednego z 4 na numerze z przodu zostało przecież tylko dwóch do miejsca na scenie obok podium.

Co zostanie jeszcze w pamięci z wyścigu. Na pewno przemiłe towarzystwo. Trójkącik na trasie – w tym miejscu podziękowania dla Airbikowca. W ogóle jakoś tak inaczej przebiega walka w tym miejscu stawki. Ponadto ja dumaju czto eto pierwyj raz w istorii maratonow kagda u mienia była wazmożnost razgaworow w ruskom języku.. Mocno ekologicznie w tej Puszczy Zielonej szczególnie po tym jak widziało się pięć przebiegających przez drogę saren.

Podsumowując, jak na początek sezonu, na rozgrzewkę, rewelacja – trasa, organizacja, przyjazna rowerowaniu gmina. Niech Gąska na stałe zagości w mtb maratonach, a na pewno znajdzie się w moim kalendarzu startowym.

I jeszcze na koniec ta refleksja w porównaniu z ubiegłym tygodniem Naprawdę nie mogę zrozumieć jak to jest, że większość ludzi mając do wyboru jazdę Fiatem i Lexusem wybiera Fiata. Z niecierpliwością czekam jeszcze na to, co nas teraz czeka. Lexus już za chwilę wjeżdża przecież w stokroć piękniejsze górskie rejony, a jeżeli naprawi się jeszcze licznik czasu to ja już nie mam uwag. No może poza jedną, dlaczego trasy w dalszym ciągu są takie krótkie? Nawet przecież w zeszłym roku mordowaliśmy gęś przez 120 km.

ddddddd




82. Łódź 27.04.2008

Ten wyścig miał dać odpowiedź na pytanie, w którym się znajduje miejscu megowego stada. Zdobyty sektor, zejście z obciążeniami treningowymi, wszystko zapowiadało, że ma być coraz lepiej.

Zacząłem tak jak trzeba a więc pełna rura. Mazovia ma w sobie wiele cech z wyścigu szosowego, a krótki dystans to bezustanna jazda na maksa plus czasami jazda na totalnego maksa.

Wszystko było dobrze do 45 kilometra. Niestety złapana guma uniemożliwiła dalszą walkę. Ten wyścig to nie 6 godzinna epicka walka w górach, gdzie wszystko da się jeszcze odrobić. Straciłem kilka minut, co w tym przypadku oznacza kilkadziesiąt miejsc.

Po wynikach widać, że jeszcze jednak trochę brakuje. Na dzień dzisiejszy jestem w stanie zajmować 6 miejsce w piernikowym stadzie.

Kto wie może już niedługo będzie lepiej. Powoli zaczynam uczyć się tego rodzaju startów. Tak w ogóle to ratunku, bo zaczynam postrzegać tego rodzaju ściganie jako epickie wypruwanie flaków.

Organizacja tym razem bez zarzutów, chociaż gdybym jechał giga i był zależny od bufetów orgi dostały by wielką dwóję (dodatkowo z wpisem do dzienniczka) za brak wody.

Rewelacyjna trasa. Wreszcie coś nowego, bo w Łodzi ścigałem się po raz pierwszy. O ile lepiej wypadają tego rodzaju trasy w porównaniu z rutynowymi przejeżdżanymi po piaskownicach wokół W-wy.

Łódź była pierwszą edycją Pucharu Polski w maratonach. Panowie pomysłodawcy Pucharu! Miejcie jednak trochę szacunku dla mojej ukochanej dyscypliny, bo sorry, ale czas zwycięzcy w okolicach 2h20’ do tego po jeździe po trzech pagórkach (pomimo tego, że zawody stanowiły naprawdę przyjemny wyścig) to nie jest maraton mtb.

ddddddd




83. Karpacz 1.05.2008

ddddddd



Blizna na kolanie, podbite oko, potłuczenia, które przez okres dwóch tygodni nie pozwalały wsiąść na rower, wypadek w drodze na zawody. To miejsce prześladowało mnie co roku. W tym sezonie podstawowym celem było przejechanie bez żadnych przygód.

Karpacz miał być już pierwszym maratonem po okresie odpoczynku. Miał ale nie był. Niestety cztery dni wcześniej chcąc zaliczyć wymaganą ilość do generalki w Mazovii przejechałem Łódź. Pozostałe dni zamiast na odpoczynek po kilkanaście godzin dziennie na pracę Zmęczenie było już chyba naprawdę duże, bo w noc poprzedzającą zawody nie przeszkadzało mi nawet chrapanie kolegi Strzały w jeleniogórskim pensjonacie.

Rura, skurcze, rura na 90% - tak w skrócie wyglądał mój start. Z perspektywy czasu chyba za słabo się nawodniłem. Fakt, że serce pracuje rewelacyjnie i są jeszcze rezerwy napawa jednak optymizmem. Odcinek przed i za dwoma mostami, późniejsze single tam chyba bardziej upajam się jazdą niż walką.

Szacunek dla Norbiego. Coś mi się wydaję, że musiał porozumieć się z Towarzyszem Rybką i jechał na tajemniczym cieście z ulicy Kościelnej. Jak wielka jest różnica w ściganiu po płaskim i w górach widać po naszych czasach. W Goślinie dołożyłem mu 17 minut, a tutaj dostałem w plecy 20. Nic nie może załamać i wyprowadzić z równowagi jak widok jak poodjeżdża pod strome zbocza, nic nie może wkurzyć tak jak szarpany styl jazdy, który uprawia na trasie. Niestety zostały już same góry także ciężko będzie nawiązać z nim walkę w sezonie. Zapożyczając metodologię Łukiego w naszej rywalizacji wciąż jednak remis 1:1. Przed sezonem straciłem 8 kilogramów. W przyszłym roku trzeba jeszcze dołożyć drugie tyle.

Na osłodę objechałem wszystkich tisipovelmarowców i o dziwo z dosyć dużą przewagą. Widać jedno. Zdecydowanie poprawiłem się na zjazdach. Jest więc szansa, że w tym sezonie dam im tylko powalczyć w błocie.

Mamy w BGZ trzeciego gigowca. Jeśli utrzymamy formę jest szansa na naprawdę niezłą lokatę w klasyfikacji zespołowej

I jeszcze trochę o organizacji. Powrót po przerwie do wodospadu to dla mnie znak, że trasy będą trudniejsze, szkoda, że takie krótkie. Kto wie może kiedyś doczekam się w kraju mtb maratonu z co najmniej 150 kilometrową trasą i 5 tysiami przewyższeń. SMS z wynikiem i miejscem w kategorii 5 minut po zawodach, profesjonalne zdjęcia – lexus przyspiesza - naprawdę zrobiło się światowo.

ddddddd




84. Bardo 10.05.2008

ddddddd



Wreszcie start po okresie odpoczynku. W tym wyścigu miałem znaleźć się w najlepszej dyspozycji. Zamiast lepszego niż zwyczajnie czasu otrzymałem jednak lekcje pokory. Wynik kilka minut gorszy niż zwykle.

Na pewno na rezultat miał wpływ rodzaj trasy. Już lektura dystansu w porównaniu do przewyższeń wskazywała, że będzie dużo ostrych podjazdów i podłazów, a tego właśnie nie lubię.

Wynik pewnie by był jeszcze gorszy o kilka minut gdyby nie Wilk, który pojawił się na jednym z podłazów. Pojawił się Wilk rozpoczęła się więc czysta przyjemność tradycyjnej epickiej walki. Jest coś pięknego w tej naszej rywalizacji i cieszę się, że po w sumie dość długiej przerwie wreszcie się tego doczekałem.

Mam już potwierdzenie, że poprawiłem się na zjazdach. Dogoniłem go na ostatnim a miałem przecież jeszcze rezerwy – fulik jednak rządzi. Jego mina, gdy zobaczył mnie na asfalcie po skończonym downhillu – bezcenne. Tyle razy w ubiegłych latach wygrywał ze mną dzięki temu, że był szybszy na zjazdach. To właśnie to wspomnienie pozostanie mi na zawsze w pamięci po Bardzie.

Później niestety już uwierzyłem w zwycięstwo i zostałem ukarany. Niepotrzebnie siadłem młodemu na koło, co skończyło się skurczami. Dodatkową cegiełkę dołożyli orgowie, bo co jak co ale po co pisać, że będzie przejście przez rzekę, a później z tego rezygnować.

Strasznie się rozkleiłem i wyprzedziło mnie dość dużo osób, w tym mój nazwisko-imiennik, z którym jechaliśmy razem przez dużą część dystansu. Wspaniale wygląda to samo wielkie, potężne imię i nazwisko razy dwa obok siebie w wynikach.

Pomimo małego minusa za rzekę wielkiego plusa orgi dostają za to za rozdzielenie startów. Genialne – wreszcie po kilku kilometrach nie trzeba męczyć się wyprzedzając młode zwłoki, którym starcza sił jedynie na pierwszych kilkanaście minut. Oby orgom starczyło sił, aby organizować zawody dla garstki stu kilkudziesięciu gigowców- zapaleńców, oby z każdym rokiem było nas coraz więcej, oby uczestniczyć w wyścigu po trasie, która zapewni nam samokatowanie minimum przez 6 godzin.

Jeszcze na temat trasy. Pierwsza pętla wspaniała. Trochę za mało technicznych odcinków, ale widoki i okoliczności przyrody może poza leśnikami mruczącymi coś pod nosem i przestawiającymi strzałki- rewelacja, Nie wiem czy mi się wydaje, ale chyba jakoś musieli wynieść trochę kamieni z drogi krzyżowej, bo zjazd w porównianiu z wcześniejszymi startami poszedł nadzwyczaj gładko. Druga pętla jak dla mnie beznadzieja i jeśli na siłę ma się robić takie trasy to lepiej zrezygnować i jechać drugi raz to samo. Jedynym plusem było wspomnienie – tam przecież z Tow Rybką mieliśmy swój bardzo dobry występ na Bike Challenge, to tam właśnie rozgrywał się drugi etap, który (z uwagi na to, że pomylili się przy wytyczaniu trasy i zamiast 90 było 120 kilometrów) ukończyło jedynie 20 zespołów. Tylu kilometrowy wyścig chciałbym wreszcie przeżyć. Może w Głuszycy wreszcie orgi zdecydują się na rzeźnie – w końcu miłośnicy gigowego upodlenia zostaną tam wzmocnieni towarzyszami rzeźniczej niedoli z sąsiednich krajów. Gigowcy wszystkich krajów łączcie się !

ddddddd



85. MTB TROPHY Istebna 22-25.05.2008

Doczekaliśmy się nie tylko międzynarodowej, ale można już chyba powiedzieć, że równocześnie kultowej imprezy - relacja



86. Way Point Race Pruszków 31.05.2008

ddddddd



Budzę się rano we własnym łóżku, myję zęby, zakładam numer i po pięciu minutach jestem na starcie. Taki komfort miałem po raz pierwszy w życiu. Orientacja w okolicach Wielkiego Miasta - w tym wyścigu naprawdę liczyłem na wiele.

Na starcie optymalnie wyznaczyłem trasę, co z tego skoro po pierwszym punkcie zacząłem pomyłkowo jechać na drugi, jednak nie ten pierwotnie planowany. Spacer po pokrzywach, bezsensowna jazda po polach, zgubienie w okolicach Utraty, niepotrzbne nerwy, bezmyślne decyzje o dalszej trasie – wstyd. Trochę już zapomnieałem jak się orientować w terenie – w końcu ostatni orientalistyczny start miałem kilkanaście miesięcy temu. 88 kilometrów, które przejechałem wobec 72 przejechanych przez zwycięzce – no comments.

InzynBiKer speed udało się odzyskać dopiero po czwartym punkcie. Tutaj widać jaką przewagę daje znajomość terenu. Taka jazda to nie orientacja. Wystarczyło tylko zobaczyć gdzie jest następny punkt i dalej już jechać bez patrzenia na mapę, jak po sznurku po optymalnej trasie.

Wyścig był stosunkowo krótki i początkowych strat nie dało się już odrobić. Ostatecznie zająłem 11 miejsce co w tym przypadku jest porażką. Stać mnie było na znacznie więcej. Szkoda, bo w tym roku nie będzie już pewnie takiej drugiej okazji.

Jest jeden wielki plus zawodów. Na pewno pozwoliły nieco odmulić się po trophy. Powoli odzyskuję radość rowerowania, jeszcze tydzień i odzyskam już może chęć trenowania i opuszczą mnie myśli o kompletnym braku formy. W miesiącu czerwcu jeszcze dwie orientacje – mam nadzieję, że uniknę waypointowych błędów.

Brawa i podziękowania dla zerozeroseven. Organizacyjnie bez zarzutu. Tylu startujących w pierwszej edycji to ogromny sukces. Tylu zadowolonych po pierwszej edycji to szansa, że każdego roku będziemy mieli wielkie orientacyjne rowerowe święto w Wielkim Mieście. Oby w przyszłości chłopina dał nam jeszcze szansę większego upodlenia wydłużając trasy.

ddddddd




87. Żyrardów 08.06.2008

Świetna trasa. Niesamowity początek, koła tańczące na pustyni, piaskowy taniec z gwiazdami. Później epickie proste poprowadzone po okolicznych wioskach i aż szkoda, że trasa nie poszła trochę dalej w kierunku Wysoczyzny Rawskiej, dając szansę upodlenia na największym górotworze w okolicy. Zawodnicy dostali jednak możliwość walki w pagórkowatym terenie. Szczególnie zapadnie w pamięć górska premia w okolicach torów kolejowych, później już najtrudniejsze techniczne odcinki na trasie, a mianowicie przejazd po betonowych podkładach, który zebrał swoje żniwo w postaci ogromnego bólu kręgosłupa. W międzyczasie pojawiła się chyba największa atrakcja – przejazd ekspresu IC a pan maszynista to nawet zatrąbił. Zaraz za torami trasa skręciła do lasu dając okazję do niesamowitej przejażdżki, kwintesencji mtb, miodnych ciężkich technicznych singli w lesie. Na całe szczęście spiker przed zawodami ostrzegał żeby uważać na tym odcinku, a niektórzy mocno wzięli sobie to do serca blokując trasę. Trochę się zakorkowało, ale z drugiej strony to dobrze, bo przy tak morderczej trasie był czas na chwilę wytchnienia – a dystans 48 kilometrów to nie przelewki. Jak ciężki to był wyścig (co ja piszę to przecież maraton) – niech świadczy fakt, że udało mi się go pokonać w czasie 1h46’. To naprawdę rzeźnia i niech się schowa trophy, gdzie dystans 42 kilometrów jechałem pięć godzin. Na koniec już tylko wielki plus na psychikę, wyprzedzanie setek uczestników dystansu mini – nic tak nie potrafi uskrzydlić i ponieść jak widok wyprzedzanych matek z dziećmi na krzesełkach.

Teraz na serio. Zmyliły mnie wyścigi w Otwocku i Łodzi i zapomniałem o tym, co potwierdził Żyrardów. Ściganie po piaskownicach w okolicach wielkich miast to nie moja bajka. Za łatwo, za krótko – w tych dwóch słowach można streścić ten wyścig. Po wcześniejszych mazoviach polubiłem wypruwanie flaków -wypluwanie płuc to nie dla mnie Największym tegorocznym błędem staje się zakup pakietu i konieczność uczestnictwa w czymś takim w przyszłości. Mam cichą nadzieję, że kolejne starty bardziej będą przypominały jednak Łódź.

Dziwnie wyścig ułożył się sportowo. Przegapiłem trochę start i widać jak ciężko wykrzesać z siebie siły, gdy nie ma z kim walczyć na trasie. Za krótka trasa, nie udał się pojedynek z Markiem. Pomimo złego wyniku dyspozycja już chyba całkiem niezła i znowu mogę pracować na dużych obrotach.

Reasumując, Żyrardów staje się pierwszym wyścigiem w tym roku, który trafia do galerii zakuć, zdać, zapić, zapomnieć. Po przemyśleniu, biorąc pod uwagę jakość trasy, jest chyba najgorszym wyścigiem, jaki udało mi się kiedykolwiek ukończyć. Osiemdziesiąt siedem startów na to czekałem.

Z uwagi na fakt, że trzeba myśleć pozytywnie odnotowuje jeden plus. Ogłaszam zakończenie okresu odmulania po Trophy. Wznawiam treningi .Teraz czas na zabawę w orientacje.

ddddddd




88. Dymno Pułtusk 14.06.2008

ddddddd

ddddddd



Kto by pomyślał, że zamiast wybrać epicką przygodę górską w Głuszycy pojawię się na starcie w Pułtusku. Po Trophy postanowiłem jednak odpocząć trochę od gór. Z Głuszycy zrezygnowałem z premedytacją wiedząc, że i tak wyścig nie będzie liczył się do generalki, a golonkowa generalka to jeden z moich tegorocznych celów no.1. Do startu w Głuszycy przekonałaby mnie tylko możliwość totalnego upodlenia. Po wynikach widać, tak jak przewidywałem, z dużej chmury mały deszcz. Znowu się powtarzam. Przy obecnym poziomie wytrenowania nigdy nie doczekam się w kraju imprezy gdzie będę mógł spędzić na trasie ponad osiem godzin –tutaj byłoby coś między 7 a 7,30. Mija kolejny rok a my w dalszym ciągu nie mamy w kraju swojego Salza, Willingen czy Cannondale Trophy.

Jeśli chodzi o Dymno startowałem tam po raz pierwszy i okazało się, że zastałem zupełnie coś innego niż oczekiwałem. Ten wyścig to zawody bardziej dla orientalistów niż dla ścigantów.

Duża liczba punktów kontrolnych i konieczność ciągłej uwagi spowodowała, że z biegiem czasu miałem bardziej trening tlenowy. Ale co za trening.. Wszystkie punkty zgodne z mapą, bardzo przyjemny odcinek specjalny, a więc punkty nie umieszczone na mapie a gdzieś na zaznaczonym odcinku, pozostałe punkty ciekawie dobrane - na zawsze zostanie w pamięci 10tka czyli drzewo nad strumieniem i konieczność przeprawy oraz 11tka na wale – tutaj w życiu tyle się nie naganiałem po chaszczach. Podczas ścigania zawsze najbardziej klnie się w takich momentach. Po zakończeniu to właśnie te chwile najbardziej zapadają w pamięci. Dla mnie niestety nie będą to do końca dobre wspomnienia, bo straciłem tam licznik. Bardzo często orientuje się na dystans, także od tego momentu pogorszyła się możliwość nawigacji. Tradycyjnie tak się tym zdenerwowałem, że zgubiłem gdzieś po drodze mapę z dokładnymi punktami. Wstyd. Ostatni raz zdarzyło mi się to pięć lat temu podczas pierwszych zawodów na orientację, w których uczestniczyłem.

W takiej sytuacji nie pozostało nic innego jak wrócić na metę i zakończyć zawody z jedenastoma zaliczonymi punktami. Na drugi dystans już nie chciało mi się wjeżdżać, zero motywacji a i przyznam, że te 70 kilometrów po naprawdę ciężkim terenie też dało się mocno we znaki (org przewidział na pierwszy 50-kilometrowy etap limit 5 godzin – zdaje się, że zaliczyła go tylko jedna osoba)

Reasumując, chociaż zaskakująco trudna, jeśli chodzi o dystans i orientację oraz teren, w jakim przyszło się orientować, bardzo przyjemna, godna polecenia impreza. Kapitalny wypoczynek od wypruwania flaków. Organizacja bez zarzutu. To był naprawdę dobry trening przed głównym jesiennym celem harpaganowym.

Tak chyba będzie wyglądało moje rowerowanie, gdy przejdę na wyścigową emeryturę. Na dzień dzisiejszy bardziej jednak odpowiada mi konwencja harpaganowa - mniej orientacji - więcej walki.

ddddddd




89. Bikeorient Wolbórz 21.06.2008

ddddddd



Ten wyścig najbardziej mi odpowiadał sportowo. Mało punktów, dużo walki. Wynik poniżej oczekiwań. Po czerwcowych orientacjach widać, że największe problemy mam z wyborem optymalnych tras. Tym razem zachciało mi się jeździć wokół całego zalewu i zrobić dodatkowe 13 kilometrów. O dziwo bardzo dobrze wyszło jednak odnajdowanie punktów.

Tradycyjnie kilka punktów półharpagana (bo tak trzeba nazwać bikeorienta ze względu na konwencję i dystans) zostanie na zawsze we wspomnieniach. Przede wszystkim schron. Kiedyś czytałem na ten temat i przyjemnie było na własne oczy zobaczyć tę wielką konstrukcję, pod którą da się schować pociąg. Wreszcie coś nowego. Przyjemne są góry, ale ile razy każdego roku wytrzymam jeszcze podziemne miasta, kopalnie złota, generalnie wciąż te same mtbmaratonowe trasy.

Trzy z plusem dostają orgi za punkt numer dwa. Piątke za wartości estetyczne, dwóje za ponad dwa kilometry spaceru po piachach. Ostatecznie jest to maraton rowerowy a nie biegowy.

Dobrze, że nie padało bo strach pomyśleć ilu topielców trzeba by wyciągać po nieudanej przeprawie po śliskich deskach przez kanał na punkcie nr 3.

Pozostałe punkty bardzo dobrze dobrane zarówno estetycznie jak i orientalistycznie. Zero problemów z mapą – ze wszystkich zawodów na orientację w których uczestnczyłem ta mapa najlepiej odzwierciedlała rzeczywistość. Compass rulez!

Organizacja bez zarzutu. Tak wiele za tak niewielkie wpisowe. Po raz pierwszy w historii startów orientalistycznych tak dobrze zaopatrzony bufet – szkoda, że prawie dla wszystkich umiejscowiony był albo na samym początku, albo pod sam koniec wyścigu. Humorystycznie dla mnie zostanie zapamiętana jeszcze jedna rzecz – numery startowe, które miały zostać oddane po zawodach i wykorzystywane w kolejnych latach. Na szczęście nic z tego nie wyszło, moja kolekcja się powiększy i będę miał co oglądać w długie zimowe wieczory wspominając tę naprawdę przyjemną imprezę.

Sportowo wszystkie czerwcowe orientacje nieudane. Szkoła życia otrzymana. Wiem co należy poprawić, drżyjcie więc harpagani przed pażdziernikiem. Minąl czas odpoczynku – wracam w góry.

ddddddd




90. Bikeadventure Duszniki-Zdrój 26-29.06.2008

ddddddd



Stało się. Dziewięćdziesiąt startów musiałem czekać, aby osiągnąć swoje największe marzenie – prawdziwe wejście na podium. Jest tylko kilka dni w roku, gdy można tak pojechać. Mój dzień przypadł 26.06.2008 na pierwszym etapie Bikeadventure.

Przydał się odpoczynek i zabawa w orientację .To, że jest dobrze wiedziałem już po piętnastu minutach, gdy wyprzedziłem Norbiego. Później totalna walka, jak w transie. Może to te wspomnienia. Ile to pięknych wyścigowych chwil przeżyłem w Górach Bystrzyckich. Nasz pierwszy pojedynek z Wilkiem w Polanicy i to, że dzięki temu właśnie wyścigowi wyprzedziłem Rybkę w generalce, Odyseja z 007, chyba najwspanialsze jeśli chodzi o dobór punktów Kłodzko mtbo oraz ostatnie- wspomnienie prorocze – nasz pierwszy Bike challange, uszkodzona opona i wizyta podczas wyścigu w sklepie rowerowym w Dusznikach. Te obrazki były jedynymi przerywnikami ciągłej walki. Te trzy godziny to największe obroty wyścigowe na jakich kiedykolwiek się znalazłem.

Trasa łatwa, ale końcowy podłaz zabójczy. Właśnie tutaj wywalczyłem drugie miejsce. Później to wspomnienie, gdy wsiadłem na rower i ze zmęczenia nie mogłem utrzymać kierownicy. Wreszcie głos spikera na mecie, podającego nazwisko i informację, że zająłem drugie miejsce w kategorii..

Była dekoracja, było podium. Może wystartowało mało zawodników, może po prostu M4 w mtbmaratonach jest za mocna. Z drugiej strony końcowy rezultat tylko 20% gorszy od Cesarza oraz fakt wyprzedzenia kogoś z piernikowej trójcy kieleckiej naprawdę wskazuje, że było dobrze.

Z wielką nadzieją przystępowałem do kolejnych etapów. W drugim dniu do czterdziestego kilometra jechałem na trzecim miejscu. Ile więcej potrafimy z siebie wydobyć, ile jeszcze granic można przejść, ile limitów pokonać . Po drugim bufecie nastąpił przełomowy moment. Złapałem gumę. Wyprzedził mnie Darek. Jeszcze zdążyłem mu krzyknąć, że właśnie tracę trzecią pozycję. To niesamowite, ale chciał się zatrzymać i poczekać aż zmienię dętkę i walczyć fair play. Kazałem mu jednak jechać. I dobrze, bo po kolejnych 10 kilometrach znowu usłyszałem znienawidzony pisk. Zaczęły się nerwy. Przy wymianie dętki okazało się, że druga zapasowa jest dziurawa. Minęło trochę czasu zanim wreszcie ktoś zlitował się i zatrzymał ratując zapasową dętką. Przy zdejmowaniu koła zgubiłem gdzieś klocki. Gdy po dłuższej chwili ich nie znalazłem jechałam dalej bez hamulca. „Przygody kosztowały mnie 21 minut a po zakończeniu etapu zamiast czekać na prawdopodobną dekorację musiałem jechać do Kłodzka po klocki.

Strata 21 minut wydawała się nie do odrobienia Ile jednak etapówek się już przeżyło, w których odrabiało się nawet godzinne straty. Trzeci dzień to znowu trans. Znowu walczę na trzeciej pozycji znowu daje z siebie wszystko i znowu łapię gumę To już czarna rozpacz , mijają mnie kolejne pierniki a ja wiem, że grzebię szansę na generalkę. Za chwilę wszystko staje się jasne niewidoczna na założonej obręczy dziura w oponie – diagnoza jest jedna Przestaję walczyć, wszystkie zjazdy jadę ostrożnie, myśląc, że nastawie się jeszcze na walkę podczas czasówki.

Czwarty dzień potwierdza jednak to, co było właściwie jasne. Nie dla mnie krótkie, interwałowe XC. Zamiast 3 lub 4 miejsca ląduje w końcu w generalce na 7 pozycji

Co do zawodów to był mój pierwszy start u konkurencji. Nowi ludzie, nowe zwyczaje, dobrze było trochę rozbić tą epicką monotonnie mtbmaratonów.

Kiedy doszło do rozłamu czytając komentarze w rodzaju „na prośbę zawodników rezygnujemy z kamienistego zjazdu Drogą Stanisława” – wiedziałem że ten cykl nie jest dla mnie. Przy obecnym poziomie wytrenowania za łatwo nie znaczy jednak gorzej. Można się upodlić nawet przez trzy godziny jazdy po szutrówkach , nie podjeżdżając pod Hutę i nie zjeżdżając po kultowych kamieniach Od samego początku nie spodziewałem się zresztą epickiej górskiej przygody. Może były jakieś widoki, może trochę trudnych odcinków, może trochę kamieni, trochę błota (jak śmieszne były te ostrzeżenia orga na starcie co do błota na odcinku 200 m w konfrontacji z 40 kilometrowym spacerem w błocie na Beskidy Trophy miesiąc wcześniej) - ja zapamiętam tylko jazdę w trupa, ciągłe wypatrywanie na plecach trzech numerów startowych, zielonych i czerwonych koszulek i tę świadomość, na jakie wyżyny można się jeszcze wznieść, gdy jest o co walczyć.

Co do tras, trzy dni po tym samym to nawet mimo ciągłego wypruwania flaków lekka przesada Chociaż nie dla mnie, to naprawde za to bardzo dobrze ułożony został ostatni krótki etap. Nie zaliczam się do gadżeciarzy. Czas pokazał jednak, że niepotrzebnie zrezygnowałem z walki na trzecim etapie. Nagrody w generalce naprawdę były wartościowe. Organizacja rewelacja, atmosfera ok. Jeśli miałbym coś zmieniać w tych zawodach to byłaby to nazwa – dla mnie adventure nie był przygodą a okazał się chyba największą rzeźnią jaką przeżyłem w swoim wyścigowym życiu.

Nie ma co ukrywać, że jako człowiekowi z nizin odpowiada mi najbardziej właśnie taka charakterystyka trasy. Bardziej płasko, trochę krócej – tak mówi wyścigowy rozum. Serce tęskni już jednak do (niestety znowu okrojonej) epickiej Szczawnicy.


91. Szczawnica 5.07.2008

ddddddd



Znowu zrobiło się nostalgicznie. Ale jak tu nie wspominać, skoro przyszło się ścigać po trasach gdzie po raz pierwszy w życiu jeździłem na rowerze górskim. Wjazd na Przehybę, później czerwony szlak – to przecież pierwsze korzenie, po których próbowałem zjeżdżać. To tutaj w okolicy Wąwozu Homole totalnie się zgubiliśmy, cudem znajdując drogę powrotną w nocy – a radosny zjazd po ciemku asfaltem do Piwnicznej na zawsze zostanie w pamięci. Ile to razy przebiegała tędy transcarpatia, ze sztandarowym etapem, gdzie Tow. Rybka jechał bez siodełka.

Może trochę z uwagi na powyższe, ale przede wszystkim ze względu na jakość, stwierdzam, że przejechałem zdecydowanie najlepszą trasę w tym roku. Gdyby nie została skrócona napisałbym, że tak właśnie powinny wyglądać maratony. Sześć godzin na trasie (a bez błota byłoby jeszcze mniej) to jednak za mało.

Charakterystyka alpejska, długi podjazd- zjazd – w odróżnieniu od Alp, nie ścigaliśmy się jednak tylko po szutrówkach, a org zaproponował nam genialne single i techniczne zjazdy. Tak właśnie być powinno – bez odpoczynku na zjeździe, czasami z bólem rąk ściskających klamki hamulcowe. Wreszcie nie jakieś interwały, a długie, męczące, upierdliwe podjazdy. Piękne widoki, szkoda, że na dobre nie odsłoniły się Tatry. Podobno czasami było je widać, ale w ferworze walki…. Jadąc na zawody wspominaliśmy Danielki, a tu pod koniec pojawił się nawet prawie psi potok. Szutry, błoto, korzenie, kamienie – było wszystko, co ma do zaproponowania mtb. Minimalna ilość asfaltu. Stosunkowo mało podłazów, chociaż tutaj ze sportowego punktu widzenia powinienem żałować, bo bardzo się poprawiłem w tym aspekcie i prawie zawsze wyprzedzam innych. Dużo dał mi błotny trening w Beskidach, uraz do błota nie został przełamany jednak do końca.

Sportowo wynik niezbyt dobry - widać ile psychicznie i fizycznie kosztował mnie ubiegły tydzień na adventure. Bardzo ciężko było szczególnie na początku, pewnie dodatkowo jeszcze przez deszcz. Raz pada, raz nie pada, bez kurtki za zimno, w kurtce za ciepło, później tradycyjne mulenie w błocie. Dopiero, gdy przestało padać złapałem swoją prędkość i udało mi się utrzymać w miarę przyzwoite tempo do końca wyścigu. Ostatecznie wynik chyba właśnie gorszy o te kilka minut od tego, na co mnie było stać. Odwróciła się sytuacja sprzed tygodnia i wyprzedziłem Norbiego, który złapał gumę. Dzięki wyprzedzeniu mocno przejechałem końcówkę – wciąż widać, że sam z siebie nie mogę wspiąć się na wyżyny, zawsze muszę mieć jakiś impuls, jakiegoś targeta w zasięgu wzroku. Wszyscy pozostali, z którymi się ścigam nie przyjechali albo nie dojechali na metę, także do generalki wynik neutralny.

Duży ruch w pszczelim ulu. Pszczółki mają już na dobre trzech gigowców, pniemy się do góry w klasyfikacji zespołowej. Nie powalczę w tym roku o miano najlepszego bgżetowca, ale miejsce w pierwszej trójce jeszcze będzie. Pozyskaliśmy Rodzynkę, która naprawdę jak na pierwszy raz bardzo dobrze spisała się na trasie. Szkoda tych straconych punktów w Goślinie.

ddddddd




92. Międzygórze 19.07.2008

Myliłem się bardzo myśląc, że w tym roku mtbmaraton – org niczym już mnie nie zaskoczy. Dwa ostatnie wyścigi spowodowały, że tegoroczna oferta wyścigowa w moim odczuciu zdecydowanie zbliża się już do ideału. To był, jest i jeśli się nie zmieni pozostanie mój cykl.

Trochę nudno zrobiło się w pewnym momencie z uwagi na ściganie się cały czas w tych samych miejscach. Dwa tygodnie temu Szczawnica a teraz Międzygórze - okazało się, że są jeszcze punkty na mapie, w których można zorganizować trasy i to jakie trasy. Myślałem, że poznałem już wszystkie miejsca przychylne mtb. Okazuję się, że nie. Właśnie zauroczyło mnie kolejne, gdzie spokojnie można pojeździć po górskich szlakach, gdzie na pewno jeszcze wrócę, także turystycznie.

Tym razem może za mało odcinków technicznych, ale ile można taplać się w błocie, nosić rower pod górę, jeździć non stop technicznymi singlami. Co dwa tygodnie to samo faktycznie znudzi się chyba każdemu. Zamiast tego dostaliśmy wszystkie przejezdne podjazdy, szybkie zjazdy (świetny pomysł z szykanami przed niebezpiecznymi miejscami), piękne widoki

Zdecydowanie bardziej odpowiada mi konwencja trzech długich upierdliwych podjazdów w tym jednego kilera, niż pionowe krótkie ściany, interwałowe podjazdy. Całkiem nieźle rozłożyłem sobie siły, choć były momenty zastanowienia, szczególnie gdy wyprzedził mnie kierownik drużyny. Szybko okazało się jednak, że był to tylko chwilowy wybuch formy. Do zapamiętania z trasy oczywiście jeszcze widok wyprzedzającej Majki Włoszczowskiej, która przygotowuje się do staru w Pekinie.

W tym upojeniu miejscem i trasą zapominam już o kolejnej gumie, którą złapałem przy Hali na Śnieżniku. Zawsze każdego roku przyjąłem zasadę – na początku roku kupuje komplet opon, w środku sezonu zamieniam je miejscami, na koniec roku wędrują do roweru treningowego. Metoda ta pozwalała w miarę bezstresowo przetrwać rok ze średnio dwoma flakami w sezonie. W tym roku jest inaczej 6 gum w ciągu dwóch i pół miesiąca powoduje, że w żadnym wypadku nie polecam zakupu Geax Mezcal – brr.

Końcówka przejechana niezbyt komfortowo, bo drugą zapasową dętkę pożyczyłem koledze z drużyny. Dobrze pamiętałem ile czasu straciłem na adventure czekając aż ktoś się zlituje i pożyczy mi dętkę. Dopiero, gdy wyprzedziłem Piotrka jakoś się uspokoiłem licząc, że w razie czego poratuje mnie zapasem

Startując w wyścigu, będąc w okresie największego katowania przed głównym celem w sezonie nie liczyłem na wiele. Żal jednak tych kilku straconych minut, szczególnie dlatego, że wyścig był stosunkowo krótki i łatwy technicznie a więc punktodajny. Z jednego można się cieszyć. Nawet jeśli nie ma rewelacji to spokojnie potrafię wjechać na swoją prędkość i bez problemu utrzymać ją przez te pięć i pół godziny.

Jest już bardzo blisko, coraz większe są szanse na realizację jednego z głównych tegorocznych celów - objechania wszystkich znajomych pierników.

Jednym z moich głównych marzeń było stanąć w szóstce na dekoracji. W Międzygórzu zająłem ósme miejsce. Gdybym wiedział, że będzie tak mało pierników na krótkim dystansie- pojechałbym na mega, żeby chociaż raz to przeżyć, naładować akumulator i mięć co wspominać gdy nie chce się wyjść w zimie na trening. Kto wie może w przyszłym roku, w ramach walki z rutyną, jeśli mocno przepracuję zimę zacznę jeździć mega. Na giga na pewno nie przebije się nigdy przez 10 pierniko-cyborgów, a na krótkim dystansie naprawdę są duże szanse na lepsze miejsca w stadzie.

I niestety na koniec już po kilku dniach wykryte oszustwo na trasie, szczególnie dotkliwe bo dotyczy kogoś kogo sie zna Jako wyznawca zasady, że po wysiłku rower musi odpoczywać w ciepłym wnętrzu, nawet nie mogę zarządzić swojego prywatnego bojkotu bagażników wiadomej firmy. Gdyby wszyscy grali fair oraz dodatkowo nie złapałbym gumy byłoby wymarzone 6 miejsce na giga.

ddddddd




93. TRANSROCKIES 10-16.08.2008

relacja


94.Kraków 31.08.2008

Na podróż na zawody założona wygrzebana gdzieś głęboko w szafie czarna koszulka z pierwszego krakowskiego maratonu w 2003 r – jeszcze w ramach ligi Bb. Ile to lat, jaka ogromna różnica. Wynik wtedy coś około 8 godzin, teraz 5h30. Jak różne wrażenia z trasy. Zjazdy, wąwozy - wtedy szczyt umiejętności technicznych, teraz po tylu latach a szczególnie po TRC wszystko zjechane bez żadnego najmniejszego problemu.

Przed startem zastanawiałem się, w jakiej będę dyspozycji po wieloetapówce. W ubiegłych latach pierwszy start po takim katowaniu to była zawsze tragedia. W tym roku na całe szczęście od startu upłynęły dwa tygodnie. Zdążyłem się zregenerować, nie da się jednak powiedzieć, ze nastąpiła jakaś superkompensacja i start wyszedł rewelacyjnie – ot wykręcił się średnio- poprawny wynik

Po tym, co przeżyło się na TRC początek wyścigu to po prostu szok. Jakieś proste niby techniczne odcinki, nie wymagające żadnych umiejętności. Zrobiło się prawie jak na Mazovii, potworzyły się mini peletony, każdy dawał z siebie wszystko i tylko konieczność pokonywania od czasu do czasu pionowych ścian przypominała, że uprawiamy kolarstwo górskie a nie ściganie po piachach na rowerach górskich.

Nastrój zobojętnienia i narzekania na warunki, w jakich przyszło się ścigać popsuł dopiero widok żółtej pszczelej koszulki, jak się za chwilę okazało należącej do Norbiego. Nie często w tym roku zdarzało się go wyprzedzać, także zaczęło się mozolne odrabianie strat, wyprzedzenie i w konsekwencji objechanie. Dobrze chociaż, że strzeliłem mu już w tym roku kilka bramek i rywalizacji nie przegram do zera. Nasz poziom wytrenowania bardzo się zbliżył i dobrze wróży to jeśli chodzi o Odyseję, gdzie startujemy razem.

Poza tym naszym współzawodnictwem wyścig by przeszedł do historii bez żadnych innych wspomnień, a pewnie został by wkrótce zapomniany totalnie trafiając do galerii zakuć, zdać zapić, zapomnieć gdyby nie skurcze. Takiego ataku nie miałem chyba jeszcze nigdy w życiu Mniej więcej od połowy dystansu co chwila zaczęły pojawiać się stany przedskurczowe i to w różnych częściach nóg. Na pewno jedną z głównych przyczyn był charakter trasy. Interwały wymagające ciągłej walki powodują, że nie ma chwili na odpoczynek, krótko dół, później znowu góra. Drugą z przyczyn był chyba zbyt mocno rozcieńczony izotonik. Życiową decyzją stało się czy gasić pragnienie i po kilkudziesięciu sekundach odczuwać skurcze, czy jechać bez nawadniania. Dopiero po bufecie gdy uzupełniłem bidon tym razem tylko wodą sytuacja w miarę się ustabilizowała, ale tylko w miarę ,bo największe ataki nastąpiły pod koniec. To jest właśnie jedyna przyjemna sprawa na trasie krakowskiej. Gdy widać tabliczkę z napisem do mety 10 kilometrów niby jest już tak blisko, ale org czuwa i na sam koniec oferuje nam najcięższe podjazdy i podłazy, najbardziej techniczne zjazdy, a to tygrysy lubią najbardziej. W tym roku nie było tutaj elementu zaskoczenia ja po prostu tylko na to czekałem

Chyba trzeba jednak pozazdrościć Krakusom okolic, chociaż do pieknych kilkukilometrowych podjazdów i naprawdę trudnych technicznie odcinków trochę jeszcze brakuje. Na pewno mają gdzie potrenować. Ja w Wiecznym Mieście mam tylko wiadukt. Za kilka lat może jeszcze dojdzie zamknięte wysypisko śmieci - jeśli się zrekultywuje. Bardzo niedobrze wychodzi połączenie giga/ mega pod koniec dystansu. Na całe szczęście w transporcie pogięli mi ostatnio tarcze. To dobra metoda. Każdy megowiec, który usłyszał ogromny pisk wydobywający się z mojego roweru od razu ustępował drogi.

Dramat z klasyfikacją generalną. Fajnie byłoby załapać się do pierwszej dziesiątki i wyjść na dekorację pod koniec sezonu. Niestety zabraknie jednego miejsca. Wszystkie cyborgi pierniki zawitały na start także nie ma już szans. Szkoda. Będzie nad czym zastanawiać się w przyszłym roku. Chyba jednak nie ma sensu nastawiać się na generalkę w jakimkolwiek cyklu. Może zresztą w przyszłym roku zacznę jeździć mega, bo to że mtb maraton jeśli się nie zmieni formuła będzie moim cyklem nr 1 to pewnik. Nie powinny jednak znaleźć się w nim wyścigi typu Goślina (nawet mimo tego, że z wyścigowego punktu widzenia jest dla mnie stworzona) i przede wszystkim Kraków ( pomimo wszystko to chyba był mój ostatni w nim start)

ddddddd




95. Krynica- Zdrój 13.09.2008

Wiele obiecywałem sobie po tym starcie, bo tak coś mi się wydawało że właśnie nadchodzi kompensacja po ostatniej wieloetapówce. Zdecydowanie potwierdził to początek wyścigu. Tempo jeszcze nie jakieś maksymalne a na ostrej ścianie dało się spokojnie jechać za Norbim. Już nawet sobie wizualizowałem, że po zjedzeniu żela jeśli będzie dobrze wyprzedzę go na asfalcie przed podjazdem na Jaworzynę.

Gdy rozpoczął się zjazd, nauczony gdzieś podświadomie po TRC, że po prostu nie zwarzając na okoliczności i przeszkody gna się do przodu, zamiast ominąć krzaki starałem się przez nie przejechać. Zawadziłem rogiem o jakąś gałąź fundując sobie kilkumetrową przejażdżkę po glebie z dużą prędkością. Niestety na końcu mojej drogi znalazło się drzewo, w które uderzyłem, po czym odbiłem się uderzając jeszcze głową w kolejne. Najgorsze okazało się pierwsze uderzenie. Tradycyjnie w szoku, po sprawdzeniu maszyny, zacząłem jeszcze jechać dalej ale powoli dochodzić zaczęło do świadomości, że jest niedobrze. Ogromny bół w okolicy żeber i kłucie w płucach przy oddychniu mogły świadczyć, zę żebra są złamane. Wolno zjechałem z góry i asfaltem wróciłem do Krynicy niemal nie rozpłakując się przy rozjeździe w prawo który wyścig kierował na Jaworzynę a później gdzieś dalej na czerwony szlak. Ja zamiast na nim pojawiłem się w szpitalu na prześwietleniu. Szczęście w nieszczęściu okazało się, że nie ma złamania, a beznadziejną atmasferę uratowała trochę naprawdę kapitalna obsługa, zarówno w szpitalu jak i w karetce.

Ostatnio bardzo poprawiłem się technicznie. Na TRC techniczny zjazd trwał kilkadziesiąt minut i tam się wszystko przecież jechało. Już zjadłem wszystkie rozumy, już wszystko przecież umiałem, już wszystko zjeżdżałem. Góry po raz kolejny pokazały jednak swój pazór, znowu wiem jaki mały jestem w walce z ich potęgą. Pycha została ukarana. Czas skończyć z samouwielbieniem

Bardzo przyjemne zakończenie mtb- maratonowego sezonu. Szkoda, ze w ten sposób nie można cały czas. Impreza po starcie to naprawdę jest to. Spośród wypróbowanych wieczorem leków na zdiagnozowane „stłuczenie prawej powierzchni klatki piersiowej”, a mianowicie wódki, piwa i koniaku polecam zdecydowanie koniak. Po nim ból był najmniejszy.

Jakże dziwnie było oglądać tych wszystkich spożywających i totalnie imprezujących maratonowych cyborgów. Ciekawe czy była to ich pierwsza impreza od paru miesięcy? A może to jest właśnie sposób na dobrą formę. Ubytki w wyścigu uzupełniać nie gainerami i regenarami a zestawem witamin B w chmielowym napoju i białą 40to procentową wodą.

Koniec cyklu to czas podsumowań. MTB maraton „to je ono”.Dostaje szóstkę z przedmiotu, na którym zależy mi najbardziej a więc genialnych tras. Org jako jedyny w kraju stara się promować kolarstwo górskie, a nie jazdę na rowerze górskim. W „przemówieniu końcowym” zapewnił nas, że w przyszłym roku jedziemy dalej tą drogą. W takim razie ja na pewno wsidam do Lexusa, a nie do malucha który jeździ po piachach.

Nigdy nie ukrywałem, że w tym roku nastawiałem się na generalkę i była ona jednym z pięciu celów głównych sezonu. Wiadomym było, że przede wszystkim chciałem objechać znajomych pierników i to zadanie zostało wykonane w 100%. Zabrakło jednego miejsca i nie udało się wejści do dziesiątki. Wśród pszczółek trzecie miejsce, ale po walce. Zresztą jak powiedział Konrad nie ma się co przejmować bo jak na starego piernika nie jest źle. Kończy się drugi sezon z pszczółkami.Atmosfera w zespole jest, będą już możę dwie rodzynki, a po wynikach widać, że idziemy do przodu. Nie ma w kraju lepszego od nas teamu w kategorii pracowników jednej firmy.

Dzięki kontuzji nie będzie Piaseczna, nie będzie Polanicy. Kończy się tym samym tegoroczne wypruwanie flaków. Mam nadzieję, że trzy tygodnie starczą aby wykurować się na Odyseję. Później jeszcze Harpagan, czy zdołam jednak utrzymać formę na drugi z pięciu najważniejszych tegorocznych celów?

ddddddd




96 Odyseja Świętokrzyska - Zagnańsk 4-5.10.2008

Po upadku w Krynicy do zawodów przystępowałem z wielką niewiadomą, jeśli chodzi o dyspozycję. Na szczęście okazało się, że wciąż jeszcze dokuczający lekki ból żeberek nie przeszkadza w jeździe a co najważniejsze nie straciłem całkowicie formy. Z drugiej strony może zresztą przydał się ten 2-tygodniowy odpoczynek od roweru. Dyspozycja naprawdę niezła, przestałem wreszcie być hamulcowym w drużynie.

Po raz pierwszy w tym roku udało nam się reaktywować team z Norbim. Patrząc na listę startową na rewelacyjny wynik nie można było liczyć, także założenie wyścigowe było proste - jedziemy „just for fun”. To „fun” zrobiło się jednak „extreme fun”, a wszystko dzięki pogodzie. Padający przed zawodami i przez cały pierwszy dzień deszcz spowodował, że warunki na trasie mocno zbliżyły się do tego, do czego przyzwyczaiła nas Istebna.

Na szczęście błoto świętokrzyskie jest zdecydowanie bardziej jezdne, chociaż właściwości niszczycielskie ma takie same. Po pierwszym dniu bardzo dużo osób się wycofało, część z uwagi na ekstremalny charakter a część z uwagi na sprzęt.

Bardzo dobrze wyszła orientacyjna część zawodów. Pomimo ostrzeżeń orgów po pańsku wybieraliśmy jazdę nie szutrówkami a zabłoconymi szlakami. Umiejscowienie punktów dziecinnie proste, ale trzeba było się nauczyć mapy. Kompass przyzwyczaił nas do map, które w 100% odzwierciedlają rzeczywistość, tutaj w miarę trwania zawodów okazywało się, że szlaki są momentami trochę inaczej wymalowane (w tym miejscu można mieć pretensję do kogo innego) i niestety odległości nie zawsze są zgodne. Później upojenie zgubieniami, tak jak drugiego dnia, gdy wiedziałem że źle idziemy, ale szliśmy dalej twardo w odwrotnym kierunku – to był naprawdę rewelacyjny trening orientacyjny przed głównym harpaganowym celem jesiennym.

Gdy za trzydzieści lat usiądę przy kominku i zacznę wspominać Odyseję pierwsze wspomnienie to będzie jednak żółty szlak, w który wjechaliśmy pomimo panujących warunków pierwszego dnia. Na nieszczęście Wehrmacht wysadził most i zafundowaliśmy sobie przeprawę przez rzekę. Wystarczy jedna grubsza gałąź, rower zanurzony po siodełko pomagający utrzymać równowagę i jest ok. Później z zimna zaczęliśmy rozgrzewać się biegnąc z rowerem.Wodniście było też drugiego dnia gdy znaleźliśmy się w środku bagna. Właśnie zacząłem wspominać filmy gdzie ludzie topili się na bagnach, gdy zaczęła mi się zapadać noga. Zanurzenie było już po uda – ale spokojnie w razie czego rower by chyba nie pozwolił utonąć w takich warunkach.

Spaliśmy w szkole leśników, co może trochę wyjaśnia liczbę „wyrębów” leśnych w okolicy– chyba dodatkowo eksperymentują w celach naukowych, a my dzięki temu mocno pospacerowaliśmy sobie w wyżłobionych przez traktory koleinach. Okolica przyjemna może nie jakoś totalnie piękna, ale dobrze, że można trochę popodjeżdżać w miarę blisko od Wiecznego Miasta.

Z humorystycznych akcentów oczywiście kolega Strzała, który zapomniał wziąć sztycę i siodełko gdy przepakowaliśmy się w domu. Na szczęście sklepy GS rulez i siodełko można było dokupić na miejscu

Kompass przyzwyczaił nas do dobrej organizacji i tutaj bez zmian. Niedokładna momentami mapa dodała smaczku zawodom. Pierwszą Odyseję przejechałam pięć lat temu i mam nadzieję, że będzie można ją umieszczać w kalendarzu co roku.

Reasumując to jedne z nielicznych zawodów gdzie lepiej wykręcić gorszy czas, zgubić się i mieć później co wspominać. Gdyby wszystko było dobrze stać by nas było pewnie na jakieś 15 miejsce, ale co z tego. Tutaj mamy 21 miejsce - 2 h 45’ kary za nie zdobycie punktów bądź przekroczenia czasu, ale wspomnień nikt nam nie odbierze.

Po TRC byłem w złej kolarskiej psychicznej sytuacji, myśląc że nic pięknego rowerowego mnie już nie spotka. Okazuje się jednak, że doskonale można się bawić taplając się w błocie jedynie 170 km od domu.

ddddddd





97. Harpagan Sierakowice 18.10.2008

ddddddd

W moim kalendarzu sportowym Harpagan zajmował miejsce szczególne. Gdyby ktoś zapytał, co bym wolał - wygrać Harpagana, czy zdobyć 10 miejsce i mieć tytuł Harpagana bez wahania wybrałbym to drugie. Zdobyć tytuł Harpagana to był dla mnie realny choć ambitny cel – dwa lata temu byłem już tak blisko – 19 punktów i dwadzieścia minut wcześniej na mecie.

Aby zdobyć tytuł musi zostać spełnione kilka czynników. Jednym z nich jest szczęście. To że na Harpie zdarza się, że jakieś punkty są w innym miejscu niż zaznaczone na mapie wiadomo od zawsze. Niestety tutaj zdarzyło się to już na drugim punkcie. Fakerzy punktowi rozbili się ze swoim namiotem gdzieś głęboko w lesie a 30 osób spędziło poł godziny przeczesując okolice.

To jest właśnie najgorsze, gdy w 12-to godzinnym wyścigu po 90 minutach wiadomo, że nie zrealizuje się głównego celu. W miarę upływu czasu zaczęło też docierać że głównego celu nie zrealizuje nikt. Wybujałe ambicje twórcy tras (aby zdobyć tytuł trzeba było chyba przejechać 300 km), przewyższenia ( ponad 2 tysiące), wiatr, zimno i inne okoliczności przyrody spowodowały, że nikt nie zdobył tytułu – jedna osoba zaliczyła jedynie 18cie punktów, reszta co najwyżej 16cie. Sam zdobył tytuł – nie da innym.

Czasami zastanawiałem się czy trasę układał miłośnik roweru czy jednak żeglarz. Ile można zrobić punktów nad jeziorem? trzy cztery? Tutaj było dwanaście. Obiektywnie trzeba jednak stwierdzić, że punkty były dobrane bardzo przyjemnie. Ogólnie dzięki jeziorom , pagórkom, żółto- czerwonej jesiennej scenerii bardzo przyjemne wrażenia turystyczno – widokowe choć nie wiadomo ile jeszcze wytrzymam te same trasy. Pamiętam pierwsze Harpagany to było objawienie – nowe piękne tereny odkryte dla rowerowania – teraz po kilku latach powoli wszystko staje się takie samo.

Pomimo przeciwności losu orientacyjnie – do 150 kilometra rewelacja. Bardzo poprawiłem znajdowanie punktów i tu jeśli dobrze się rozstawili nie było problemów.Popełniam jeszcze błędy ale małe i wszystko szybko dało się skorygować. Na 150 kilometrze chwila dekoncentracji i kardynalny błąd z pkt 16tym – znowu zachciało mi się okrążać jezioro i nadrobić 15 km - na następne Harpy na drugą część zabieram bilobil albo ginkofar.

Na 160 km doszedł jeszcze ból kolana, pleców i niestety zaczęły odzywać się potłuczone miesiąc wcześniej żeberka Ponieważ po wyborze beznadziejnego wariantu nie było już o co walczyć, godzinę wcześniej wróciłem do bazy i tym samym zamiast najlepszego osiągnąłem najgorszy harpaganowy wynik w swojej karierze – 13 punktów ,a do tego nie wpisali mi jeszcze trzech punktów i nawet nie chce mi się tego reklamować.

Po upadku w Krynicy zastanawiałem się, jaka będzie forma. Start w Odyseji pozwolił uwierzyć, że uda mi się ją utrzymać. Nie ma co ukrywać – jechałem przyzwoicie ale to już nie to – czas na odpoczynek po ciężkim sezonie.

Patrząc już na przyszłoroczny kalendarz, miałem wielki dylemat czy wybrać Goślinę , czy Harpagana. Przy obecnym autorze tras wybór jest prosty. Magia Harpagana prysła, w obecnej postaci na pewno nie będzie już jednym z moich głównych celów sportowych. Jeśli nic się nie zmieni stanie się jedynie przyjemnym wyścigiem na zakończenie sezonu .

Szkoda ale widać tak musiało być. Zamiast tradycyjnej poharpaganowej radości gorycz porażki. Nie tak miało wyglądać zakończenie wspaniałego sezonu.



inżynBiKer



wjedź do strony głównej

ddddddd