BESKIDY MTB TROPHY 2008
Zaczęło się nieciekawie. Wyścig zostanie zapamiętany jako ten, na który najbardziej nie chciało mi się wyjeżdżać z domu. Takiej awersji do ścigania nie miałem od września ubiegłego roku. Zapaliło się już gdzieś czerwone światełko. To dopiero koniec maja a ja mam już za sobą tyle startów - wszystkie wyścigowo do kompletnego upodlenia. Zmęczenie dotychczasowymi startami, deszczowa pogoda, która wróżyła błotną masakrę - sportowo koledzy na tego rodzaju wyścigach dokładali mi zawsze kilkadziesiąt minut, a w tym roku aspekt sportowy ma być przecież najważniejszy.
Etap pierwszy, puszczona w odwrotnym kierunku zeszłoroczna Transcarpatia poszedł jeszcze całkiem nieźle.Pierwszy dzień to tylko preludium. Na szczytach Stożka i Czantorii znajdowało się dużo kamienistej nawierzchni. Jazdę utrudniała jednak gęsta mgła. Na szczęście obeszło się bez ulewnych deszczów a z nieba sączył się jedynie lekki kapuśniaczek. . Mulące błoto tak właściwie na dobre pojawiło się dopiero w końcówce etapu.
Widać ile tracę technicznie. Na górze jedziemy jeszcze razem z Lajkonikiem a po zjeździe tracę do niego trzy minuty, nie uwzględniając jeszcze tego, że chłopina się gdzieś zgubił.
Udaje mi się jeszcze objechać Piotrka. To na nich dwóch będę próbował bezskutecznie wytargetowac się w tym roku. Trophy to pierwsze zawody, na których startuję z Romanem - moim partnerem z TRC. Tutaj plus na psychikę. Widać jak mocno się poprawiłem w porównaniu z ubiegłym rokiem. Dokładam mu dziesięć minut. Brawa dla Norbiego. Przynajmniej on ratuje honor BGŻ. W całym wyścigu w generalce ląduje na 111 pozycji a w takiej stawce to naprawdę duże osiągnięcie.
Mieszkamy w szkole w międzynarodowym towarzystwie polsko- czesko- słowackim. W pokoju jest nas kilkunastu. Najgorsi są Słowacy. Po przybyciu na metę widać, że nastąpiła konsumpcja win klasztornych. Niestety ok. drugiej nad ranem wielkie pukanie do okna i niezbyt dobrze przespana noc. Na całe szczęście nie przeżyją już Raczy, a nas walczących do końca mieszkańców Sali katechetycznej zostanie tylko czterech.
Dzień drugi to błotna masakra. Na początku jedziemy asfaltem i tutaj jeszcze utrzymuję się za Norbim. Później wjeżdżamy w las a mnie zaczyna tradycyjnie mulić. Nie ma co ukrywać, w ostatnim czasie bardzo poprawiłem się technicznie, jestem coraz lepszy na zjazdach. Jeśli na horyzoncie pojawia się błoto następuję jednak blokada psychiczna. Z miejsca wyprzedza mnie kilkadziesiąt osób. Pod górę jeśli jest łatwo technicznie idzie całkiem nieźle. Techniczne zjazdy w błocie to już po prostu dramat.
Wjeżdżamy w okolice Raczy To wjeżdżamy to mocno powiedziane. Rozpoczyna się marsz. Średnia z marszu wyjdzie czterdzieści kilometrów w pięć godzin. Trochę jeszcze brakuje do pierwszego etapu la Ruty gdzie przejście takiego samego dystansu zajęło godzinę dłużej, ale w prywatnym rankingu pieszych etapów Racza zajmuje zaszczytne drugie miejsce. (Pod względem kultowości trochę jeszcze brakuje do Ruty - tam po sześciu godzinach zaczynał się jeszcze trzydziestokilometrowy podjazd). Fragment pamiętny z zeszłego roku i świadomość, że dało się tam przecież jechać źle wpływa na psychikę . Teraz trzeba prowadzić rower. Epokowe odkrycie o ile lepiej jest jechać w butach turystycznych, a te właśnie założyłem na dzisiejszy etap. Jest tylko jedna trudność. Czasami błoto zamienia się w bagno But zostaje gdzieś głęboko w dole i niepotrzebnie traci się siły na wyciąganie obuwia z błotnej mazi.
Warto było jednak dźwigać ważący już chyba ze 20 kg błoto - rower, aby przejechać się jednymi z najlepszych singli w naszym kraju. Ile jest jeszcze takich: Hale Łabowska, Pisana, okolice Turbacza. Szkoda, że mgła uniemożliwia delektowanie się pięknymi widokami.
Rozpoczyna się walka z limitem . 5 godzin na 40 kilometrów. Śmiałem się z tego na starcie. Co to dla mnie twardziela zaprawionego w wieloetapowych bojach. Beskidzkie błoto pokazało jednak swoje pazury. Na bufet dotarłem dziesięć minut przed czasem. Zjazd z Przegibka to samobójstwo. Wszystkim, którzy znaleźli się tam na styku, org powinien zakupić dodatkowe polisy. Które towarzystwo odważyło by się jednak na taki deal. Czas na spowiedź. Z perspektywy trzeba się przyznać, że były chwile zwątpienia i już wizualizowałem sobie jazdę poza wyścigiem w górach w dwa ostatnie dni przedłużonego weekendu – Równica, Salmopol, wreszcie po asfalcie, wizyta na piwku u Bociana, wszystko tylko nie błotna rzeź.
Dzięki ci rowerze, że pomimo błota i patyków, którymi nafaszerowałem twój napęd pozwoliłeś jechać do końca. Przepraszam cię jednocześnie za to,że skatowałem ten napęd w ciągu zaledwie dwóch dni.
Sportowo wyprzedziłem Lajkonika, który złapał gumę . Na mecie widzę jednak Piotrka, i trochę się wkurzam bo myślałem że jest za mną . Podejmuję decyzję o walce w następnym dniu.
Trzeci etap poprowadzony został głównie po czeskich szlakach. W zeszłym roku to właśnie w Czechach znalazła się chyba główna atrakcja wyścigu w postaci pamiętnego zjazdu serpentynami. W tym roku orgi zapowiadają coś równie ciekawego.
Trochę podłamałem się tym ile dołożył mi Piotrek w dniu wczorajszym i rozpoczynam walkę. Idzie mi całkiem nieźle. Początek znany z ubiegłego roku. Podjazd na Stożek Tylko przekraczamy granicę i od razu żegnamy się z błotem. Patrząc na dystans i przewyższenia wydawało się, że ten etap będzie najtrudniejszy. Okazało się, że nic jednak nie pobije błotnej masakry w okolicach Raczy poprzedniego dnia.
Zaraz za granicą downhill po polu z półmetrowym uskokiem – tu mam szczęście bo ktoś mnie ostrzega. Wreszcie przekraczamy ruchliwą szosę i wjeżdżamy w znany z zeszłego roku górotwór. Rozpoczyna się alpejski podjazd a później już bardzo przyjemne i łatwe w porównaniu z poprzednim dniem trasy. Dzisiaj już widzę Piotrka przede mną i nie ma wytłumaczenia gorszej dyspozycji. Chyba jednak wczorajszy dzień daje się we znaki. Na podłazie wyprzedza mnie jeszcze Lajkonik. To przełom. Kryzys kryzysów. Niestety bez sprawdzenia spożywam nowy rodzaj żeli i batonów – dodatkowo pojawiają się jeszcze odruchy wymiotne.
W takiej chwili zwątpienia zamiast o wyścigu zaczynam rozmyślać o całym sezonie. Jeszcze za wcześnie jeszcze jestem jednak za słaby To tutaj właśnie podejmuję decyzję o rezygnacji ze startu w Salzkammergucie. Zamuliło mnie w tym błocie i mówiąc szczerze mam już dość gór – właśnie wypiłem 12 kufel piwa. W czerwcu stawiam na orientację. Tutaj na pewno nie doprowadzę organizmu do takiego upodlenia. Gór w tym roku będę miał jeszcze pod dostatkiem. Żegnaj Głuszyco, witaj Waypoincie, Dymno i Bike Oriencie. Walcząc w Pucharze Polski w maratonach na orientację mam zresztą większe szanse na lepsze miejsca w stadzie.
Są kryzysy i kryzysy. Są jedne z wielu , które przechodzą szybko , są też takie, które wpływają na zmiany, wskazują jak słabi jeszcze jesteśmy w walce z potęgą gór. Mimo tego, że mój kryzys należał do tej drugiej kategorii nie ma co ukrywać, że jestem jednak wytrenowany i spokojnie (poza 200 Salzkammergut) stać mnie na ukończenie najtrudniejszych wyścigów na świecie. Nie można zapominać jednak o tych innych mniej wytrenowanych ,ludzi z końca stawki. Sam kiedyś to przeżywałem na Transcrecie średni czas z 9 etapów wyszedł mi 9 godzin codziennej jazdy. Chwała bikerom z końca stawki, którzy ukończyli wyścig. Do legendy przechodzi ten, który w momencie kryzysu wydoił stającą na trasie krowę by napić się świeżego mleka.
Bardzo długo siedzę na bufecie. Pojawia się Roman. Z walki już zrezygnowałem W drugiej części wyścigu jedziemy cały czas razem przegadując pół etapu. Za dwa miesiące główny cel sezonu, w TRC jedziemy przecież razem w parze, jest więc czas na dotarcie, można zobaczyć kto jest lepszy na zjazdach kto na podjazdach . Cały czas widzę, że oprócz zjazdów jestem szybszy ale na pewno nie spocznę na laurach. Chociaż wyprzedzałem go codziennie to czwartego dnia dołożył mi już pół godziny, a wiem przecież, że zrobi wszystko by być jeszcze lepszym.
W międzyczasie jeszcze największa atrakcja. Kapitalny downhill po korzeniach. Nie ma błota więc jadę i po raz pierwszy nie nogi a ręce dostarczają najwięcej bólu.
Czwarty etap. Po wczorajszym wypoczynkowym postanawiam , że jeżeli wszystko wewnątrz zagra znowu targetuje się na Lajkonika i Piotrka . Jakoś tak mało błota a gdy jest widać,że radzę sobie z nim coraz lepiej. Chyba mocno zyskałem na wyścigu technicznie i przestają mi już nawet przeszkadzać moje semi slicki. Podjazd szutrówką, wjedżdzam na Skrzyczne, rywale za mną rozpoczyna się zjazd. Wiem że muszę mocno napierać i zjeżdżam jak szalony. Niestety łapię gumę i widzę najpierw Lajkonika, później Piotrka. Na zjeździe nie mam już szans nawiązać z nimi walki a czy będę 180 czy 190 to już nie ma dla mnie większego znaczenia. Dalsza część etapu to właściwie tylko rozjazd. W sumie dobrze będzie dla organizmu stopniowo zmniejszać katowanie Jeszcze tylko lekko przyspieszam bo trzeba przecież objechać tego, który mocno zgrzeszył w ubiegłym roku obrażając bikerów i ich instytucję
Wreszcie meta, zielony finisher i radość bo naprawdę poza sportowym aspektem impreza wyszła niesamowicie. Zobaczymy, czy trening górski zaowocuje w przyszłości. Na dzień dzisiejszy trzeba powiedziec jedno – pomimo tego, że nie zawsze jechałem na 100% organizm skatowałem na co najmniej 200.
MTB Trophy zasłużenie trafia do galerii ośmiotysięczników. Mamy naprawdę czym się pochwalić i jestem przekonany, że wyścig stanie się dużą międzynarodową atrakcją. Brawa dla Andrzeja Kajzera, który bezapelacyjnie wygrywa zawody, chociaż wygląda na to, że w przyszłości będzie mu coraz trudniej. Organizacja – jeśli coś jest źle to widać natychmiastową reakcję. Przed krytyką często lepiej posłuchać, co orgowie mają do powiedzenia. Jak trudno jest znakowac trasę w ulewnym deszczu, jak życ z bezmózgowcami, którzy zchodzą z trasy nie zostawiając wiadomości i stawiają w nocy na nogi całe grupy poszukiwawcze, jak radzić sobie z 70 -ciu osobami, które nie wiedzą, że w Polsce obowiązuję ruch prawostronny.
Cudowna atmosfera w szkole, filmy, świetne jedzenie a przede wszystkim ludzie. Miłośnicy gigowego upodlenia wzmocnieni zagranicznymi załogami – naprawdę byłoz kim powalczyć w środku stada.
Niestety jest jeden minus. Kultowość tego wyścigu możliwa jest jedynie w przypadku deszczowej pogody. Bez tego trophy jest tylko jedną z wielu imprez. Zabrakło pół godziny. Coraz bardziej zaczynam powątpiewać, że uda mi się kiedykolwiek spędzić w siodle przewidzianą polskim kodeksem pracy ośmiogodzinną dniówkę.
Słabsza dyspozycja i braki techniczne sprawiły, że wyścig nie wyszedł sportowo.
Wszystko poza tym rewelacja. Genialne trasy. Podziękowania dla Wieśka, Ludmiły, orgów i wszystkich współtowarzyszy błotnego upodlenia. Na 100% do zobaczenia w przyszłym roku.
InżynBiKer
galeria:
![]() |
mtbtrophy |