Dostałem bzika na punkcie mtb. Od czasu kiedy kupiłem pierwszego górala i wjachałem z nim do lasu, wiedziałem, że jazda poza asfaltem będzie moim ulubionym rodzajem spędzania czasu na dwóch kółkach. Z czasem jednak zaczyna czegoś brakować w rowerowaniu. To coś to rower szosowy. Doszedłem do tego dwa lata temu. Kupiłem szosówkę, lecz w zasadzie służyła tylko do jazdy rekreacyjnej czy też treningowej przed udziałem w maratonach mtb.
Wyścigi szosowe? Owszem, ale w telewizji. Szczególnie TdF, przede wszystkim górskie etapy. Wreszcie wiadomość o Tour de France amatorów – wyścigu La Marmotte. 174-km trasa z podjazdami na 3 przełęcze. Na dźwięk takich nazw takie jak Alp d’Huez , Telegraf , Galiber ciarki przechodzą po plecach przywołując wspomnienia godzin spędzonych na oglądaniu transmisji i wyczynów Armstronga, Pantaniego, Virenqua, Ulricha. Wgląd w kalendarz – wyścig jest tydzień przed Salzkammergut, na które trzeba jechać jeśli się przyjęło założenie, że zaliczamy wszystkie edycje PP- i decyzja o wyjeździe.
Na nocleg wybrałem camping położony 35 km od startu. Wolę w ciszy i spokoju przygotowywać się do zawodów. Wyścig rozpoczyna się w sobotę i mam cały piątek na aklimatyzację. W południe wybieram się na rowerową przejażdżkę. Jadę w stronę startu jutrzejszego wyścigu, do pokonania 35-40 km lekko pod górę. Gdy dojeżdżam na miejsce widać, że w mieście trwa rowerowe święto. Jeśli chcę się zarejestrować dzisiaj mogę to zrobić ale na górze w Alpe d’Huez. Przede mną ważna decyzja. Jutrzejszy wyścig to 174 km z totalnymi podjazdami na trzy przełęcze. Musze odpowiedzieć sobie na pytanie czy jest sens katować się na najtrudniejszej z nich dzień przed wyścigiem. Według stosowanych przede mną zasad zawsze przed maratonem staram się robić dzień odpoczynku, a tutaj jeżeli wjadę na przełęcz w dniu dzisiejszym pokonam sto km a przed samym startem to trochę za dużo. Długo się nad tym zastanawiam, ale widok wjeżdżających kolarzy no a przede wszystkim urodziwych bikerek powoduje, że podejmuje decyzję o wjeździe. Przyjmuje jednak jedno założenie – postanawiam jechać powoli, wolniej niż swoim tempem.
Wjazd do ośrodka narciarskiego Alpe d’Huez to mekka kolarstwa szosowego. Ścinające z nóg, a właściwie roweru słynne 21 agrawek, do pokonania 13 km o średnim nachyleniu ok. 10%. Zaczynam jechać. Szybko się okazuje, że tego podjazdu nie uda mi się wjechać tak jak planowałem niskim tempem. Na pulsometrze wyświetla się 160 i jest to minimum bo przy niższym tętnie nie udaje mi się utrzymać na drodze. Po raz pierwszy odczuwam, że coś będzie nie tak w tym wyścigu. Jadę jak mi się wydaję w miarę przyzwoicie a wszyscy mnie wyprzedzają. Nie podejmuję walki, siły trzeba zachować na jutro. W duchu zobowiązuje się, że wjadę bez zatrzymywania, co mi się udaję i z czego w jakimś stopniu jestem dumny już na szczycie. Dzień później wkurzam się że ambicja wygrała ze zdrowym rozsądkiem. „Spokojny wjazd swoim tempem zajął mi 1h40min. Już później podczas TdF zobaczyłem, że mistrzowie zrobili to w 40 min i pewnie nawet nie mieli jak ja czas na tyle kryzysów. Przy każdej agrawce jest tablica z numerem zakrętu. Pierwszy kryzys miałem już przy trzeciej, bo świadomość, że mam przed sobą jeszcze18-cie była, delikatnie mówiąc dołująca.
Wreszcie upragniony dzień startu. Mało brakowało i nie wystartowałbym wcale. Wszystko przez francuskie przepisy. Jeden z nich mówi, że w określonych godzinach campingi są zamknięte i nie ma możliwości wyjazdu samochodem. Dowiaduje się o tym w ostatniej chwili i cudem udaje mi się zaparkować auto poza campingiem. Trzęse się całą noc bo w aucie zostawiłem dwa rowery. Dobrze, że nie jesteśmy w Polsce bo chyba bym musiał nocować w samochodzie.
Rano parkuje samochód gdzieś przed stacją benzynową. Jest 6 rano, start o 7.15. Temperatura 6 stopni. Jeszcze nie wiem, że najwyższa jaką przeżyję tego dnia to będzie 35. Ustawiam się na starcie. Mój „piekielny” numer startowy to 6066. Zawodnicy na starcie ustawiani są według numerów startowych. Przede mną stoi więc 6 tysięcy osób. To mój pierwszy wyścig w takim gronie. Czekam spokojnie na start i liczę upływające minuty. Wreszcie przychodzi upragniona chwila. Wystartowałem 34 minuty po starcie pierwszych zawodników a najgorsze jest to, że czas stania w kolejce na start liczy się do łącznego czasu przejechania wyścigu.
Od samego początku złapałem się na koło jakiegoś Francuza. Jedziemy coś koło 40 km/h wyprzedzając kolejnych zawodników. Dziwnie to jakieś zjawisko, same cieniasy w tym wyścigu, myślę sobie i cieszę się bo po 10 minutach jazdy jestem już chyba na 5800 miejscu. Szczęście nie trwa jednak długo i zostaje sprowadzony na ziemię po 10 minutach jazdy przy pierwszym podjeździe. Jest coraz cieplej, zdejmuje kurtkę. Z mapy widzę, że zaczyna się pierwszy podjazd na przełęcz. Teraz to ja zaczynam być wyprzedzany, łapię jednak spokojnie swoje tempo i zaczynam podjeżdżać.
O dziwo, za chwilę pierwszy zjazd. Jest bardzo krótki pozwala mi jednak na chwile refleksji na temat roweru. To mój pierwszy start na szosówce. Zwykle na maratonach nie biorę ze sobą plecaka, tutaj jednak mam na plecach dodatkowy ciężar. Aparat fotograficzny – trzeba przecież mieć jakąś pamiątkę z wyścigu, ubranie – trzeba za sobą wziąć coś ciepłego, na tych wysokościach możliwe są nawet opady śniegu. (najniższy punkt wyścigu to 546m, najwyższy 2642). Plecak na szosówkę nie okazuje się dobrym pomysłem i żałuję, że nie upchałem sobie kieszeni. Oprócz bolącego kręgosłupa zauważam, że moje szczęki hamulcowe to dobre, ale na mazowieckie doliny a nie na alpejskie przełęcze. Gdy hamuje ogarnia mnie totalny wstyd bo wydaję odgłosy niczym bydło w rzeźni. Cały czas pamiętam o głównym założeniu. W tym wyścigu nie jadę dla dobrego wyniku. Przede wszystkim chcę go ukończyć i zapoznać się ze specyfiką kolarstwa szosowego.
Col de la Croix de Fer – to nazwa pierwszej przełęczy. Startowaliśmy z wysokości 719m, przełęcz na którą się wspinamy jest na 2068m. Postanawiam na początku jechać spokojnym tempem, tak jak lubię rozgrzewać się i przyspieszać coraz bardziej w miarę trwania wyścigu. Pamiętam doskonale trudy wczorajszego dnia po przejechaniu 21 agrawek. To samo czeka mnie w dniu dzisiejszym ale dodatkowo po przejechaniu 161 km. Znowu zaczynają mnie wyprzedzać, ale nie daje się wciągać w żadną walkę. Gdybyśmy się ścigali nie po asfalcie ale trudniejszej trasie mtb ja bym wam dopiero pokazał. Wreszcie po 27 ( z małymi zjazdami) km podjazdu przekraczam 2000 m, jeszcze kawałek i jestem na szczycie. Na górze organizatorzy zorganizowali bufet. W swej historii startów czegoś takiego jesczcze nie widziałem. Stoły zastawione jak na weselu. Jest wystawione wszystko a jedzenie podzielono na sektory. Są wędliny, sery, warzywa, owoce, pieczywo, a wszystko w niesamowitym wyborze. Ja osobiście upodobałem sobie suszone ananasy. Brakuje jedynie żeli energetycznych. Na całe szczęście te wziąłem ze sobą.
Zaczyna się zjazd. Jest coś pięknego, że zawsze po totalnym podjeździe czeka cię nagroda. Z ulotki wiem, że przez najbliższe 30 km stracę 1520 m wysokości. Niestety zjazd poprowadzony jest serpentynami i nie udaje mi się osiągnąć większej prędkości niż 50 km na godzinę. Sytuację pogarsza dodatkowo fakt, że wyścig odbywa się przy ruchu otwartym i naprawdę ciężko jest jechać gdy na trasie jest kilka tysięcy osób i kilkaset samochodów. Co chwilę któryś z nich próbuje wyprzedzać i momentami jest naprawdę niebezpiecznie. Coraz bardziej boli mnie kręgosłup i zaczynam tęsknić już za podjazdem.
Zjeżdżamy do doliny. Kilkanaście kilometrów lekko pod górę. Formuje się kilkunastoosobowa grupa i jedziemy bardzo szybko. Wszystko przez jednego Francuza z brzuszkiem który narzucił totalne tempo i jedzie na czele. Poznaje zachowania właściwe dla szosowca, wiem, że przed przeszkodą należy podnieść rękę. Francuz jedzie jak opętany, my wszyscy w tunelu aerodynamicznym męczymy się mniej. Jazda taka mści się totalnie. Po godzinie widzę go siedzącego w autobusie z napisem koniec wyścigu. La Marmotte to nie to samo co maraton mtb, gdzie wszystko odbywa się w promieniu kilkunastu kilometrów od startu. Jeśli brakuje sił lub stało się coś z rowerem każdy z uczestników może wsiąść i wrócić na miejsce startu specjalnie do tego przeznaczonym autobusem. To śmieszne bo najpierw widać, że autobusy jeżdżą puste, później siedzi w nich coraz więcej kolarzy a pod koniec wyścigu zapełnione są w 100% i widać, że organizatorzy nie dają rady zebrać na czas wszystkich, którzy się poddali.
Zaczynam podjazd na drugą przełęcz Col du Telegraphe to nazwa znana każdemu kto śledzi transmisję TdF. Startujemy z 712 m przełęcz na 1570m a wszystko na odcinku 11,5 km. Na dole totalny ukrop temperatura ponad 30 st. Jeszcze niedawno było 6, na szczycie znowu pewnie będzie zimno. Bardzo śmiesznie wygląda droga asfaltowa. Widać, że wszyscy na początku podjazdu zaczęli zdejmować kurtki, rękawniki i inne części garderoby. W ferworze walki duża część upada na asfalt, a może ci przebrzydli kapitaliści wyrzucają to chcąc się pozbawić niepotrzebnego balastu. Ilość rowerowych gadżetów można jedynie porównać z ilością leżących bidonów przy sławetnym kamienistym zjeździe maratonie w Polanicy. Podjazd jest strasznie upierdliwy i to dosłownie. Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego na wyścigu wstyd się przyznać ale głośno wypuszczam piarda. Jadący obok mnie Francuz poklepuje mnie śmiejąc się i rzucając jakiś żart. Mówię mu merci ale za chwilę uświadamiam sobię, że palnałem głupstwo bo przepraszam po francusku to przecież pardon. Po chwili doganiam klienta w pomarańczowej koszulce Euskatela. Widać, ze dopadł go kryzys a ja przeżywam szok bo po raz pierwszy na wyścigu widzę zawodnika który cały dystans zamierza przejechać na rowerze górskim. Baskowie to jednak twardziele, podjeżdża niczym Iban Majo i później po kilkunastu kilometrach gdy przezwyciężył kryzys znowu dogania mnie na trasie.
Skoro jesteśmy przy koszulkach. Wiadomo, że każda nacja wybiera swoich bohaterów i w przypadku ¾ zawodników po koszulkach można rozpoznać z jakiego są kraju. Najwięcej oczywiście Francuzów, w tym wielu w koszulce w czerwone grochy najaktywniejszego, która już chyba na zawsze będzie się kojarzyć z Virenquiem. Niemcy to oczywiście Deutsche Telekom, widać jeszcze wielu Włochów Bianchi. Ja oczywiście też staram się wprowadzić jakieś akcenty polskie i jade w koszulce BM. Profilaktycznie, że by Ojczyźnie wstydu swoją jazdą nie przynieść koszulka jest przysłonięta przez windstoper.
Wreszcie podjeżdżam na Telegraf. Ze zdjęć pamiętam, że tutaj w zeszłym roku był bufet. Niestety w tym roku przenieśli go 5 kilometrów dalej. Nie mam już siły mimo tego, że te 5 kilometrów to w większości lekki zjazd. Totalnie odwodniony ustawiam się w kolejce do pompy. Po 15-tu minutach udaje mi się zaspokoić pragnienie, napełnić bidony i jadę dalej. Wreszcie dojeżdżam do bufetu. W porównaniu z pierwszym zaopatrzony znacznie gorzej a może to przez to, że jadę gdzieś na szarym końcu. Patrzę na mapkę. Przede mną Col du Galibier i znowu ciarki mnie przechodzą bo to chyba druga po Alpe d’Huez najbardziej dla mnie znana przełęcz. Przewyższenia nie wyglądają zachęcająco. Startuję z 1430, szczyt jest na 2642 wszystko na przestrzeni 17 km. Zaczynam podjazd. Na początku kurz i smród. To wszystko przez quady, które akurat dzisiaj mają jakieś zawody w pobliżu. Nie dość, że cały czas ma się do czynienia z samochodami to jeszcze te małe szatany. Wreszcie jednak osiągam wysokość na których już ich nie ma. Po chwili z przyjemnością zjechałbym jednak niżej bo widać, że powietrze coraz bardziej rozrzedzone a mnie jedzie się coraz gorzej. Robię założenie, ze zatrzymuję się co 4 kilometry. Po przejeździe 1,5 zmieniam częstotliwość na 2 km. Po krótkim odpoczynku jadę znowu lecz udaję mi się przejechać jedynie 500m. Coś takiego przeżywam po raz pierwszy w życiu. Jak mi się wydaję mam jeszcze dużo sił, nie czuję totalnego zmęczenia. Nie mogę jednak kręcić. Naciskam na pedały a tu nic, nie ruszam z miejsca. Myślę sobie, że to tylko chwilowy kryzys i wszystko za chwilę wróci do normy. Niestety rzeczywistość jest nieubłagana. Kryzys nie przechodzi i podejmuję ostateczną decyzję o zejściu z roweru i podejściu. Coś co w świecie mtb uznane jest za rzecz normalną w przypadku kolarstwa jest zdradą. I to nie tylko przez zawodników, ale także kibiców. Kibiców na trasie jest tysiące i kibicują niezależnie od tego czy jedzie się z przodu czy z tyłu stawki. Teraz kiedy stoją na zakręcie i widzą podjeżdżającego kolarza słychać krzyk ale! ale!
Kiedy ja podchodzę słyszę tylko pomrukiwanie i gwizdy. Instynktownie zasłaniam jeszcze koszulkę, żeby się upewnić, że nikt nie rozpozna jakiej narodowości jestem kolarzem. To dziwne, nie wiem jak to robie ale idąc poruszam się z taką samą prędkością jak jadący. Widoki twarzy jak zawodowców na jakimś najtudniejszym etapie. Widać, ze każdy daje z siebie więcej niż wszystko. Jeden wielki grymas. Co jest w ludzkiej naturze, że chce prowadzić taką walkę, przekraczać kolejne progi. Ja nie daje się zwieść i podchodzę. Wiem przecież, że na końcu czeka mnie jeszcze najtrudniejsze 21 agrawek. Im bliżej szczytu tym coraz więcej podchodzących. Osiągam wymarzoną górę. Wreszcie cudowny widok bo muszę przyznać, że jeśli chodzi o wartości krajobrazowe jak dotychczas byłem rozczarowany. Wyciągam aparat i robię kilka fotografii. Także pewnemu Włochowi, który leży na noszach. Karetka pogotowia, uwijający się lekarze i sanitariusze, widać, ze nie wytrzymało mu serce. Leży cały rozdygotany, serce wali niemiłosiernie, słychać pojękiwania. Jak można było doprowadzić się do takiego stanu myślę sobie. Każdy z nas ma przecież jedno życie i nie koniecznie trzeba je skończyć na 2642.
Cieszę się bardzo bo wydaję mi się, że przezwyciężyłem kryzys. Radość potęguje fakt, że przede mną ponad 35 kilometrów zjazdu. Na początku jeszcze serpentyny a później już to co tygrysy lubią najbardziej. Trochę się boję, że zabłądzę, co jakiś czas wyprzedzam jednak tych którzy wyprzedzili mnie na podjeździe i wiem, że znajduje się na właściwej drodze. Docieram wreszcie do Bourg d’Oisans. Przede mną już tylko a własciwie aż 21 agrawek. Wjeżdżam do bufetu, by posilić się przed ostatnią walką i tutaj szok. Okazuje się, że wjazd już zamknięty i nie puszczają dalej. Razem z jakimiś Włochami zawiązujemy koalicje i kłócimy się z organizatorami. Nic to nie daje i trzeba się pogodzić z tym, ze ten wyścig zostanie nie ukończony. Pytam się jeszcze o której zamknęli trasę. Okazuje się, ze spóźniłem się 40 minut. Po 10 godzinach jazdy takie ścierwo , ale w sumie po zastanowieniu to może dobrze się stało bo pewnie wjechał bym na górę, ale nie wiem czy nie wyglądałbym tak jak ten Włoch na poprzedniej przełęczy.
Po wyścigu zostałem sprowadzony na ziemię. Teraz już wiem, że moje umiejętności są żadne. Wiem też coś innego. Na pewno wrócę tam w przyszłym roku z lepszą formą, taktyką ulepszonym rowerem i pokażę wszystkim polish tradition.
InżynBiKer
strona wyścigu
POST SCRIPTUM
Nie będzie Francuz pluł nam w twarz. Gdy stanąłem u podnóża Alp d’Huez mając do mety 13 kilometrów i usłyszałem, że trasa już zamknięta a dalej nie wpuszczają wiedziałem, że za rok tu wrócę pomścić wyrządzoną krzywdę. Wiedziałem też, że wcale to do końca nie była wina orgów, ale przede wszystkim moja. Niewystarczająca forma, pierwszy start w tak wysokich górach, do tego po raz pierwszy na szosówce, nieznajomość realiów, chociażby tego, że zapisując się na końcu można wystartować dopiero po 35 minutach.
Nie często planuje się wyjazd na wyścig rok przed rozpoczęciem. Tak było w tym przypadku Pomny doświadczeń zapisałem się już w styczniu uzyskując w miarę początkowy numer startowy.
Co zapadło w pamięci.
Na pewno język holenderski. Niesamowite jest to, że Holendrzy stawiają się regularnie na starcie w liczbie kilku tysięcy a zdobywane przełecze uważają za swoje narodowe góry.
Zatrzymany wyścig zaraz na początku zjazdu po pierwszej przełęczy i leżący ludzie, którzy wypadli z trasy przy prędkości kilkudziesięciu kilometrów na godzinę – już po wyścigu dowiem się, że dla jednego z nich był to ostatni start.
Rok wcześniej zostałem zatrzymany przy wjeżdzie na Alp d’Huez. Teraz wreszcie udało mi się wjechać i przeżyć deser w postaci ścinających agrawek. To coś naprawdę trudno jest opisać. Przed wyścigiem zrobiłem sobie założenie, że za żadne skarby nie będę podprowadzał roweru. Zadanie wykonane, ale naprawdę wielkim kosztem. Te ściany dosłownie ścinają z nóg. Jedzie się w upale dodatkowo w smrodzie wydzielanym z wyprzedzających aut.
I jeszcze to wrażenie już po linii mety gdy zjeżdża się do doliny i widzi tych ostatnich . Na samej górze jeszcze w miarę niezłe tempo , później już coraz gorzej, a na koniec zwłoki tych którzy przeżywają niesamowite kryzysy. Najbardziej utkwił mi w pamięci ten jeden - leżący na środku drogi z rękami rozłożonymi jak na krzyżu przy którym stanęło dwóch próbując go reanimować. Później już na dole kolarze bez numerów. To ci, którzy tak jak ja rok wcześniej nie zmieścili się w limicie.
Podczas czasówki na Tour de France zawodowcy wjeżdżają na Alp de’Huez w 40 minut. Przez szacunek dla nich nie podam swojego wyniku.
Galeria z tego ukończonego:
![]() |
LA MARMOTTE |