Kilka lat temu w miesięczniku Bb ukazał się artykuł na temat Transcarpatii a w nim zacytowana została wypowiedź Inżyniera na temat dwóch strategii ukończenia wyścigu – na „mieć” i na „być”. Strategia na „mieć” oznaczała napieranie na całego w celu osiągnięcia jak najlepszego miejsca w klasyfikacji, na „być” przejechanie w miarę lightowo turystycznie i przygodowo. Ultramaratoner czy ultra pochodnik? „Mieć” czy „być” – mój odwieczny dylemat powraca - tym razem w odsłonie ultra i mimo, że „być” to wciąż napieranie w miarę lightowo, turystycznie i przygodowo to ultra „mieć” z walki na całego a jak najlepsze miejsce w stadzie przekształca się w komplet działań, które pozwolą pokonać limit.
To nie tak. Największe szczęście nie jest w chwili oczekiwania, ten moment przed startem, gdy kielich jeszcze nienapełniony ultra nektarem jest najgorszy Dodatkowo start jest jeszcze tak jak nie lubię - w cyklu noc - dzień a nie dzień - noc. Poza tym, w odróżnieniu od startów ubiegłorocznych, gdy było dużo treningowych i startowych okazji biegania nocą, w tym sezonie tylko raz udało się wybiec o tej porze na trening. Tutaj musi mi wystarczyć moje „być”. Moje „mieć” wie za to już dobrze, co mnie będzie czekać przed zawodami - już dobrze znam ten przedstartowy niepokój, już wiem, że zawsze przed startem coś boli i wiem jak sobie z tym radzić a najlepiej sobie w ogóle nawet nie próbować z tym radzić. Problemy same się rozwiążą po starcie, bóle ustąpią, stres minie, trzeba tylko zacząć. Dwa pozostałe do dnia startu dni lepiej jednak poświecić na dobrą książkę i dobry serial, leżenie, aktywny wypoczynek, rozciąganie, masowanie, elektrostymulacje i niech „mieć” skoncentruje się jeszcze na właściwym odżywianiu chociaż niestety elektryka na campingu nie działa i tylko gniazdko elektryczne w kabinie prysznicowej zostało i grzałka by zaspokoić umiejętności kulinarne ale spokojnie. Nie będzie makaronu, będzie kuskus i też nieźle pozwoli się węglowodanami naładować. Niesamowite z tym Lavaredo jeśli chodzi o obecność Polaków. Jedna z najbardziej reprezentowanych na liście startowej nacji, a dzięki relacjom cała logistyka rozkminiona i wiadomo nawet gdzie knajpa najlepsza, gdzie sklep i nawet w ultra king runnerze przed wyjazdem artykuł był co i jak i tylko nikt nie wspomniał, że nie będą wyposażenia przy rejestracji sprawdzać i niepotrzebnie się człowiek nadźwigał.
Wreszcie startujemy. Mimo że 11ta w nocy to na starcie klimaty południowe - to lubimy, ten ryk setek włoskich gardeł, ten południowy temperament okrzyki zagrzewają do boju i to jest to. Przez pierwsze minuty daje się jeszcze ponieść tej atmosferze prawie dwóch tysięcy wyjących gardeł i co najmniej tylu kibiców z okolicznych domów wczasowych i rodzin startujących i podbiegam. Później moje „mieć” karze mi już zwolnić i rozpocząć podchodzenie. Moje „mieć” wyczytało w relacjach, że po kilku kilometrach pod górę na pierwszym zbiegu będzie zwężenie i korki, przy moim poziomie nie ma sensu pchać się do przodu. „Jeżeli myślisz, że zacząłeś zbyt wolno, zwolnij !” - tę ultra maksymę przyswoiłem sobie najbardziej. Niestety zwolniłem chyba za mocno, bo korki pojawiają się od razu po opuszczeniu Cortiny już na początku trailowego podejścia zaraz na zwężeniu, gdy kończy się asfalt. Jakoś tak spokojnie do tego podchodzę, zawsze zresztą obśmiewam się z tych biegnących z wywieszonym jęzorem słysząc te zbyt mocno przyspieszone oddechy na początku. Nie tak Panowie Ultrasi nie tak - realnie czeka nas jeszcze na trasie ponad doba i na wszystko przyjdzie czas.
Podsumowując, początki ciężkie i bardzo trudno wejść w ten wyścig - tłok jak na jakimś maratonie, w dodatku cały czas trzeba uważać żeby nie dostać kijkiem. Ja swoje mam zamocowane chyba nieźle bo youtuba się naoglądałem i nawet jakimś Włochom w poczekalni przed startem pokaz mocowania urządziłem. Zgodnie z założeniami taktycznymi mojego „mieć” kije wyjmę dopiero po pierwszym zbiegu, co będzie nad wyraz słuszne. Moja taktyka zakłada, że kije będą na każdym podejściu, ale na pewno często trafią na plecy, co zdecydowanie ułatwia profil trasy gdyż na te 119km i prawie 6 tyś pod górę cały czas albo będziemy mieli kilka km pod górę albo kilka w dół. Kije na Lavaredo to podstawa i przynajmniej w tym miejscu stada, w którym się znalazłem ma je 90 % startujących. Tutaj musimy pochwalić moje „mieć”, które dużo treningu z kijami zapodało, ale wyprzedzając fakty nie do końca, bo niestety w pewnym momencie „mieć” nie zanotuje, że zaczynam je zbyt kurczowo trzymać, w dodatku cały czas za rączki dźwigając niepotrzebne ciężary a już po zawodach ból spuchniętych dłoni będzie jednym z większych.
Pierwszy zatłoczony zbieg tak jak w relacji z korkami, niestety też z pierwszymi kontuzjami wśród startujących. Wyprzedzam tylko jakiegoś roztrzepańca, który macha tymi kijami i kosi wszystko w promieniu 2 metrów, później już spokojnie. Z tymi roztrzepańcami to ciekawa sprawa. Ultradoświadczenie jeszcze skromne, ale trochę spostrzeżeń na początku wyścigu już można sobie zrobić. I tak są wyścigi choćby nasze 7 dolin, uth ze spokojnym startem, gdzie od razu widać, że 99% wie po co tutaj jest i na co ich stać. I są niestety takie jak tutaj gdzie da się wyczuć że jest dużo więcej przypadkowych i widać to po wynikach bo kończy tylko 50% startujących. Moje „mieć” na szczęście potrafi już wyczuć na co mnie stać i wiem że tutaj limit jest w zasięgu. Mam przygotowane międzyczasy i po pierwszym pomiarze będę też wiedział, na jaki czas mnie stać. I wiem niestety na co się porywam jeśli chodzi o profil trasy, że będzie ta znana z alpejskiego ścigania specyfika, którą nie bardzo trawiłem w czasie rowerowych startów, długo góra długo dół, nie błotnie a kamieniście, w bardzo dużej części na wysokości ponad 2 km. Z drugiej strony, przede wszystkim, będzie pięknie bo co jak co ale widoki zapewnione będą na pewno i to w dużej mierze widoki zaważyły na tym, że postanowiłem wziąć udział w zimowej loterii.
Wstępne wrażenia są jednak z goła odmienne. Nie podoba mi się ta trasa, znowu jakaś nieciekawa szutrówka i zaczynam łapać te ponure nocne klimaty, nuda, tłok, do mety daleko. Jest wreszcie pierwszy bufet, szybkie uzupełnienie napojów i złość okrutna bo jakiś italianiec wylewa mi bukłak na buta, na szczęście chyba nie izo, bo nic się nie klei w środku. Przy wyjściu poznajemy się z Pawłem i zaczynamy razem podejście. Jest czas rozmów, oczywiście tradycyjnie najpierw o wyścigach, sprzęcie, później już o innych aspektach, oj będzie tych rozmów jeszcze sporo w ciągu wyścigu. Jestem trochę gorszym napieraczem, ale mniej barłożę na bufetach i spotkamy się jeszcze niejednokrotnie. To jest właśnie moje ultra - ważna socjalna część startów. A na trasie oczywiście tradycyjnie i rozgadanych Włochów mnóstwo, ale i wpatrzonych w siebie, wydaje się, że w wiecznym kryzysie się znajdujących ponuraków łatwo znaleźć i tych sapiących oddechowców, którzy narzucili zbyt szybkie tempo i zapewne wkrótce odpadną . A w moim ultra jest wszystko ale wiem, że najlepiej czasami pogadać i zabić czas, pośmiać się, a kryzys też wiem, że niejeden jeszcze będzie, ale hasło pierwszego czeskigo ultra „ber to z humorem!” zostanie we mnie na zawsze. A samotność ultrapochodnika pewnie też będzie, ale miejmy nadzieję, że w jak najkrótszej odsłonie.
Robi się coraz zimniej, wspinamy się wzdłuż strumienia, jest dużo wody, dwie godziny przed startem była przecież totalna burza i nawet grad popadał. Dobrze, że w Beskidach nie jesteśmy, bo błotny rachunek sumienia trzeba by zrobić i już bym się pewnie na tym etapie trasy wycofał ze względu na spowalniające błoto a na limit tutaj lecę, ale na pewno nie z ogromnym zapasem. Na Lavaredo na szczęście są głównie kamienie, czasami korzenie i momentami będzie ślisko, ale tylko momentami i prędkości przelotowej za bardzo to nie spowolni a błoto będzie, ale tylko w dwóch odsłonach pierwszej krótkiej ale drugiej solidnej pod koniec, a może też krótkiej ale przeżytej już wtedy gdy zupełnie inaczej płynie ultra czas a koniec dzisiaj będzie na „być” nie „mieć”. Dyskusja zabiła czas, dystans pokonany, wreszcie odchodzimy od wody, od razu robi się cieplej i pojawia się miód - techniczny zbieg i można napierać swoim tempem. To lubimy, technicznie po serpentynach, właśnie w nocy, z tym wężykiem światełek z przodu i z tyłu, z konturami gór przy światłe księżyca, już bez tłoku oj się dzieje. Potem znowu bufet, trochę rozczarowujący, ale tylko trochę W relacjach tyle się naczytałem o tych smakołykach, że nastawiłem się na styl francuski. Nie ma oczywiście tragedii, ale miało być lepiej. Obsługa mogłaby jednak na praktyki przyjechać trochę organizacji pracy przydałoby się zrobić, ale w sumie to się czepiam a pewnie opinię psuje ten Włoch, który wylał mi wcześniej wszystko na buta. Bufety mają z mojego punktu widzenia jeden podstawowy plus. Zawsze jest czym zapić i zajeść ten słodki smak, który towarzyszy mi przez cały start a towarzyszyć musi, bo na trasę zabrałem 35 batonów i żeli, zgodnie z teorią mojego „mieć”, która głosi, że ilość żeli zabranych na trasę równa jest przewidywanemu czasowi ukończenia w godzinach plus kilka sztuk.
Dalej na trasie pojawiają się pozostałości śniegu, kompan uciekł gdzieś do przodu, spotkamy się jednak znowu na trasie. I jest pięknie szczególnie, że zbiegi można poćwiczyć i na zbiegach polish tradition pokazać. Zbieg w większości po trawiastej nawierzchni, jest miękko, są dwie ścieżki i można sobie wyprzedzać bo ludzie tak jakoś biegną tylko po jednej gęsiego można więc lecieć bez większych problemów, i co najważniejsze bez błota i na miękkiej nawierzchni. Moje ultra „mieć” musi jednak uważać. Tutaj moje „być” nie może wziąć góry nad „mieć” wiem, że to potrafię jeśli jest jakiś fajny zbieg puścić się za mocno za szybko, poobciążać partie a później cierpieć, jak choćby na zbiegu z Radziejowej na 7 dolinach w zeszłym roku .
Wreszcie nastaje świt, ale brakuje mu dużo do tych przeżytych wcześniej wyścigowych ultra świtów, tego ultra „być”, tego oczekiwanego wschodu słońca, tego śpiewu ptaków. Jest za to ryk krowy, która urwała się gdzieś z zamknięcia i biegnie singlem. Widok komiczny, ale durna krasula nie raczy nawet zaczekać, aż wyjmę kamerę i znika gdzieś w lesie. Na szczęście nie ma co kamery chować bo pierwsze skalne szczyty wyłaniają się z oddali i wreszcie można zrozumieć dlaczego nie było wschodu słońca, że jesteśmy niżej, że mam trochę gór powyżej 2 tyś m nad nami i to one zasłoniły słońce i uniemożliwiły przeżycie uniesienia wstającego ultra poranka. Później ten zapowiadany krótki ale treściwy błotny odcinek i niestety komfortu wygody czystych butów już nie będzie.
Po błotnym odcinku najgorsze rozczarowanie - Misurina. Miało być ładne jezioro i faktycznie ładne było, bardziej go jednak już chyba popsuć nie mogli otaczając jakimiś betonowymi klockami. Na całe szczęście można sobie podyskutować o głównym celu tegorocznym, bo udaje mi się nawiązać kontakt z finiszerką mojego 100 milaka. 42 godziny taki miała czas – jest dobrze, jeśli w takim tempie przelotowym się poruszam. Niestety gdy widzę jak biega szczęka trochę opada. Ostatecznie wyprzedza mnie o 2 godziny, także jestem na styk. Moje „mieć” wie, że dobrze jest mieć swoją ultra mantrę. Moja już wymyślona wcześnie działa. Lavaredo to trening przed 100 mil – muszę je skończyć żeby zobaczyć co i jak i to naprawdę działa w chwilach kryzysu!
Rozpoczyna się kolejny podłaz i choć wszystkie podłazy na Lavaredo są długie to ten jest szczególny bo jest pierwszym z tych długich, które sprowadzą mnie na wysokość ponad 2 km. Trzy tygodnie przed Lavaredo, nie powiem, w mocne samouwielbienie wpadłem specyficzne dla mnie docierając na 2 tyś na mardule i wyprzedzając faktycznie dużo osób na podejściu i już sobie zacząłem wizualizować jakim specjalistą będę na wysokościach. Na Lavaredo nie bardzo się to sprawdza, ale z drugiej strony jestem na tyle beznadziejnym biegaczem, że we wszystkich pozostałych ultra poddyscyplinach zyskuje, także suma sumarum na podłazach źle nie jest..
Dzisiaj jednak mamy już w nogach prawie 50 km i to podejście jest inne. Jest ciężko i moje „mieć” musi sobie teraz przypomnieć całą teorie dotyczącą podłazów. Na przemian pracują pośladki i czwórki, pośladki częściej, płuca otwarte, oddech przyspieszony, przepona pracuje, tor podłazu wybrany optymalnie, 30 lat rowerowego doświadczenia i rozwiniętych czworogłowych rzuconych w wir walki - wszystko zgodnie z teoria. Dlaczego więc padam? Dlaczego wszyscy podchodzą a ja nie mogę?. Na trasie były już ze 3 kryzysy, tak jak miały być były i tak jak miały przejść, przeszły, bez zastanowienia, tym razem jednak matka kryzysów nastała - to wiem. Trzeba odpocząć - siadam na skale i majaki przed oczami się pojawiają co nie ukrywam lekkie przerażenie wywołuje, szczególnie że nie zdarzało się to nigdy, gdyż w Kolbuszowej to raczej omdlenie przeżywałem. Po kilku chwilach ruszam o wiele wolniej. Wreszcie jest jakiś strumień i moje mieć przypomina sobie, gdzie tkwi błąd, że na wysokościach trzeba się bardziej nawadniać. Pochłaniam półtora litra, uzupełniam isostar, ładuje i żegnam matkę kryzysów . I miód na serce jest jeszcze, bo ładne widoki pomału się odsłaniają i co ważne przejrzystość niezła jest i widoki będą cały czas, także przeżyjemy na pewno największą atrakcję wyścigu.
Wreszcie dochodzę do schroniska i szok - kolejka kilkudziesięciu osób. Przydałoby się Italiańcom trochę organizacji, wystarczyłoby tylko, żeby jedna osoba polewała i uzupełniała ser, tutaj jednak ser musi nakładać każdy startujący. Rosół z serem – właśnie poznaje główną atrakcję, te pyszności z relacji które teraz okazują się jakąś chemią, ale od następnego bufetu będą już najwspanialszym rosołem jaki jadłem w życiu. Siedzimy w kilku przy polskim stole, tracimy z kilkanaście minut a co najgorsze nie wiem jak te międzyczasy teraz traktować bo barłożenie na bufecie i kolejki wypaczają międzyczas - na razie wychodzi chyba coś koło 27 godzin.
Spotykamy się z Pawłem i trochę mu towarzyszę, bo przeżywa kryzys. 50 km na liczniku trzeba jednak przystopować i niech moje „być” ma też coś z tego wyścigu to przecież główna atrakcja, 3 panny samotne skały obserwujące 2 tysiące ultrasów. Z filmu pamiętam w zeszłym roku mieli morze mgieł, my widzimy też doliny, w oddali wszystkie szczyty jest pięknie na część pewnie już niedługo dotrzemy oj chłonie się te chwile. Trzeba jednak kończyć sesje zdjęciowe i filmowe ,zbliża się podobno najcięższy zbieg w dniu dzisiejszym. Zbieg może i trudny jak na Lavaredo ale po zakopiańskim weekendzie biegowymi porównaniu z tatrami 3 tygodnie wcześniej nic nie jest trudne i łatwiutki się wydaje, a że dodatkowo znowu w samouwielbienie wpadam , że forma taka, że go mogę zbiegać to jest to. Jest coraz niżej rzeka, kanion - to lubimy i tylko jedna rzecz psuje humor jest słońce i na dole robi się coraz cieplej. A słońce w Cortinie specyficzne, już poznałem go dobrze przez ostatnie dwa dni i wiem że ta wysokość i to że jesteśmy na południu wpływa na jeszcze większą upierdliwość jak nic.
Później trochę po płaskim, brzegiem jeziorka, bardzo ładnie, gdyby nie odgłos tych samochodów po drugiej stronie a później fu.ing flat - jak to wyczytałem w którejś z relacji - kilka kilometrów szutru lekko pod górę. To zdecydowanie najgorszy fragment wyścigu. Ani przez chwilę nie podbiegam, bo po tylu kilometrach już za ostro, no może tylko ten jeden fragment z tunelem góra dół trzeba przebiec bo nie można zawieść kibiców. Później czepiam się jakiegoś Włocha, bo zając musi być i napieram. Moje „mieć” ma jednak czas na analizę jak bez sensu się porusza, cały czas z jednej na drugą stronę ile to dodatkowych metrów nabija sobie chłopina na licznik. Później moje „mieć” załamuje się prędkością przelotową bo mijają mnie szybkie stare babcie na rowerach ale dopiero po dłuższej chwili zmęczony mózg rejestruje że jadą przecież na rowerach elektrycznych. Oj, czas chyba żeby zgodnie z teorią coś zmienić w ultra życiu, bo zaraz zwariuje. Wybór pada na kijki, wydłużamy je o 5 cm i zmieniamy technikę marszu. To najgorsze chwile, wychodzi jeszcze mocniej słońce, na szczęście wreszcie jest przepak. Moje mieć zapomniało o paście na zęby i chyba dobrze bo trampek w gębie mi najbardziej zaczyna przeszkadzać a nie inne bóle. Na przepaku musi być czas podsumowań. Jest dobrze, moje „mieć” dobrało dobre maści, żadnych obtarć nie ma, jedynie lekki niepokój po zdjęciu butów się pojawia bo kalafiory są i biała obwoluta teraz już tylko będzie się powiększać, ale to normalka. Wymieniam skarpety, nie wymieniam butów i lecimy dalej.
Nie ma tragedii, bufet opuszczam w dobrych nastrojach, ale zaraz za bufetem kolejne podejście się zaczyna i coraz bardziej dokucza ten upał. Jakoś tak znowu ultra rytyna się pojawia, dwa tysiące zdobywamy, znowu spotykam Pawła znowu Paweł ginie z przodu, znowu spotykam go na bufecie znowu ten bardzo dobry rosołek z serem zajadam a jak jest rutyna to znowu jakieś przemyślenia się pojawiają. Zdaje się że pierwsi właśnie wylądowali na mecie i jak moje „mieć” ma tutaj liczyć czas. Gdzie oni pasują z 12toma godzinami, w korkach na zwężeniach i po rosół nie postali, słońca nie przeżyli, gorąc ich nie sprażył, burza nie zmoczyła. Jak mam mierzyć te współczynniki międzyczasów, jak korzystać z relacji tych którzy kończą poniżej 20 godzin, jak inne są ich wyobrażenia, powoli dociera, że wyścig będzie w cyklu noc- dzień – prawie cała noc. Jak moje ultra jest inne, ostatnich gryzą psy, ale niech gryzą, mnie z tym dobrze i niech mnie obrażają jakieś pseudo ultra czempionki, niech plują w twarz moim 16 i pół godzinom na 7 dolinach w zeszłym roku. Olać! Co najwyżej na znak protestu produktów z 3 paskami można nigdy nie kupić a wybrać produkty prawdziwych sportowych ultra ambasadorów i jest ok.
Zbliżają się najtrudniejsze chwile. Zanim nastąpią jest jeszcze ta przepaść w dole i to przejście po linach nad rzeką. Wreszcie jest – najtrudniejsze podejście 12 km ponad tysiąc w pionie jakieś przeprawy przez rzeki, wszyscy ostrzegają przed tym fragmentem. Tak w ogóle to w relacjach każdy zwracał uwagę na fakt, że druga część jest trudniejsza. Straszne zdziwienie mnie ogarnia, bo okazuje się że jakoś nieźle to wszystko Idzie i w obecnym stanie tylko jedną przyczynę tego mogę znaleźć - to jeden z najpiękniejszych widokowo fragmentów. I dlatego w życiu nie będą mnie w stanie podniecić jakieś spartathlony, asfalty, bieganie po kilkukilometrowych pętlach po parku wokół piaskownicy w biegach 24godzinnych. To nie moja bajka i nie wyobrażam sobie siebie w takiej roli. Moja ultraopowieść jest właśnie tutaj, z bieganiem po górach ale co najmniej równo dzielonym z podchodzeniem, zbieganiem i maszerowaniem. A jak jest widokowo, to jest dobrze i można napierać. Dolomity to jest to - to moja druga tutaj wizyta i tym razem wrażenia z biegania zdecydowanie wygrywają z tymi rowerowymi a ten kanion to właściwie bardziej do utah albo nevady by pasował i nie trzeba za ocean się tłuc by podziwiać takie widoki.
Zaczyna padać, ale w takich okolicznościach deszcz raczej nie przeszkadza, przeszkadza za to wysokość, bo zbliżamy się do 2 tyś. Kończy się kanion, przestaje padać i trochę dziwnie bo jakbyśmy do doliny zeszli bo na górze jakiś pseudopłaskowyż, w środku rzeka i zaczynają się zapowiadane przeprawy. Oj mocno się obśmiewam, te zaznaczenia na mapie, że najtrudniejsze momenty. Z politowaniem patrzę też na tych zdejmujących buty i skarpetki i przeprawiających się na bosaka. U mnie pierwsze przekroczenie jeszcze nieśmiało ale jakoś tak chłód zbawienny w nogach się pojawia i za drugim razem już zatrzymam się jeszcze na trochę dłużej w tej chłodniutkiej wodzie i skorzystam z masażu. Mujiny znowu nie zawodzą mnie w kolejnym ultra aspekcie. Zdecydowanie wygrywają klasyfikacje dopasowania do stopy ale są tez dobre w odprowadzaniu wody, a kalafiory są coraz większe ale damy radę. Cały czas pamiętam też co było wcześniej i się nawadniam. Woda z rzeki smaczna, chłodniutka, dobrze jest, nawet na zapowiadany wodopój nie trzeba czekać.
Wreszcie zaczyna się ostatni podłaz naszego 12km wspinania - jesteśmy gdzieś na szczycie 2200 m.n.p.m. i boimy się co się stanie bo w razie czego ściągają tylko śmigłowcem a ja usiłuję sobie przypomnieć czy mamy polisę od orgów, albo czy moja polisa jeszcze ważna i kolejna nauczka jest i moje „mieć” w przyszłości będzie dodawać jeszcze dwa dodatkowe dni ubezpieczenia. Wszystko dlatego, że zaczyna się burza, a ja poznaje do czego służy kaptur i w życiu już złego słowa nie pisnę na orgów, którzy w tych swoich regulaminach wspominają że kurtka musi być z kapturem i basta.
Później już zbieg i bufet. Oczywiście spotykam się z Pawłem, pyta czy podać wynik meczu ME ze Szwajcarią bo wszystkim możliwym powiedziałem że mecz nagrywam i żeby nic nie mówić bo chcę przeżyć emocje nie znając wyniku. Emocje Lavaredo przeważają i podbudowany wiadomością o zwycięstwie trochę chyba za krótko uzupełniam zapasy.
Ruszamy w trójkę oczywiście dyskutując o futbolu. Nie dla mnie jednak takie tempo podłazu o tej porze nie będę już ryzykował mamy ponad 2 tys moja strategia zatrzymywania widać że gra i odpuszczam. Może dobrze, że zwolniłem, bo słyszę jak walą gdzieś pioruny na szczycie, co jakiś czas przystaje więcej tlenu dostarczam i już nie wiem czy pośladkami czy czwókami z górą walczę, powoli kończy się moje „mieć” wyścigowe moje wytrenowanie mój bagaż doświadczeń i przygotowań. Gdy docieram na szczyt burza się kończy, na szczycie schronisko i samozwańczy bufet. Tak jakoś umysł nie notuje że właściciele sami z siebie rozstawili bufet i nie będzie izo i rosołku. Jest herbata gorąca i właśnie teraz mimo, że rurowata najcudowniejsza na świecie i są widoki. Dla takich chwil się żyje, morze mgieł w dali gdzieś poświata, zachodzi słońce i wyłaniają się górskie szczyty, nawet jednak siły nie mam żeby kamerę wyjąć i kręcić. Walczę ze sobą ale już jej nie wyjmę do końca. Oto nadchodzi „być” , teraz ono będzie zarządzać moim ultra pochodem. Oto nadchodzi ten moment zamknięcia, walki ze sobą, łapania tych spowalniających klimatów. Na pseudobufecie powiedzieli, że prawdziwy bufet za 3 kilometry. Biegniemy na rosołek. Pierwsze 500 m szutrówką, a później zaczyna się - 2,5 km spaceru po skałach Jest kamieniście, po burzy ślisko, może w normalnych warunkach byłby bardzo przyjemny spacer ale po 90 kilometrach w nogach przy zmęczeniu, po ciemku moje „być” pracuje na innych obrotach - padam na jakąś skałę i chyba groźnie to wygląda bo wszyscy podbiegają i pytają czy ok . Jest ok. i można dalej dźwigać ultramaratoński krzyż. Te 2 kilometry dłużą się niemiłosiernie w sumie widać światełka bufetu, ale zbliżają się powoli a ja jakieś skojarzenia mam, że przez Polę minowe przechodzimy – to pewnie przez ten radziecki serial o kompanii karnej oglądany przed zawodami i w przyszłości trzeba będzie zmienić repertuar na coś lżejszego.
Za bufetem znowu skały i tym razem lepiej i dobrze, że jest już ciemno i nie widać tej przepaści pod nogami i nawet o tym nie myślę, co tam jest obok, dobrze że ratownicy asekurują i robią to z wyczuciem i chyba wiedzą, że w tym miejscu stada to wyczucie musi być.
Robię coraz więcej przerw widać że to powyżej 2 tyś daje mocno w kość. Cały czas na szczęście możliwe jest zbieganie szczególnie że tracimy wysokość i nawierzchnia też jeszcze zbiegać pozwala między innymi dlatego, że pojawia się coraz więcej błota Z boku na dole światła cortiny ale wiem że skręt jeszcze nie teraz. Coraz bardziej daje o sobie znać nie tylko brak tlenu ale przede wszystkim brak snu - wystarczy usiąść na skale i zmrużyć oczy - jest tak ciepło, na szczęście jakieś włosie okrzyki budzą z letargu i znowu walka. Nie jest jeszcze z człowiekiem tak tragicznie – patrzę, jak jakiś azjata ustawia się na środku wąskiego przejścia i załatwia potrzebę, tamuje ruch ale wszyscy chyba ze zrozumieniem zatrzymujemy się i czekamy aż skończy.
Zaczynają się odzywać zmęczone oczy i pojawiają się te wyłaniające się postaci spod latarki te ultra zjawy, dzikie zwierzęta które po chwili okazują się być ultra kamieniami – tak jakoś normalnie to traktuję, to przecież przy zmęczeniu miało być – pewnie na chwilę odzywa się moje „mieć”.
W końcu wysiada akumulator w latarce. Sto razy moje „mieć” trenowało wymianę, nawet z zamkniętymi oczami Moje „być” jednak teraz nie potrafi. Proszę kogoś o poświecenie i zdziwko bo akurat napatoczyła się Belgijka. Ta sama która 20 km temu zawstydzała wszystkich ponadprzeciętnym tempem przy przeprawach przez rzeki – jak inaczej płynie ten ultra czas, jak niepewny swej przyszłości jest każdy z nas – coś tam rozmawiamy i jej sen na kamieniach był trochę dłuższy.
Zaczyna się prawdziwe błoto, ale wiedziałem, że koniec będzie trudny technicznie. Na szczęście nie wiem jeszcze, że jest to preludium do błota na końcu. Wreszcie docieramy na szczyt i znowu w dole światła Cortiny. Najpierw o dziwo łatwy szutrowy zbieg nawet biegniemy i jest wreszcie ostatni bufet. W schronisku szok bo do mety jeszcze 9 km . Jak to - z góry miało być 10, zbiegłem 3 a zostało 9 – i niestety włącza się faza obrona. I jeżeli naprawdę analizując wyścig jestem zadowolony i zagrało wszystko tak jak zagrać miało to te ostatnie 9 km ze sportowego punktu widzenia to dramat. Najpierw na rosołek oczywiście trzeba wpaść, dodatkowo nie wypróbowane nigdy wcześniej w warunkach bojowych 3 jajka zjeść, które zatrzymają się gdzieś w przewodzie pokarmowym. Szybki wgląd na zegar – jest jeszcze kupa czasu do końca limitu, można więc zwolnić uważać bo ślisko, kamienie, korzenie. Nie trzeba zająca bo po co ryzykować, podczepienie pod kogoś skończyć upadkiem się przecież może – organizm szuka i znajduje tysiąc powodów by zwolnić. Całe dotychczasowe lavaredo poszło jak miało być – tutaj porażka. Ale tradycyjnie spróbujmy ją w sukces przekuć. Lavaredo to przecież też trening i w tym momencie moje „mieć” bardzo dobrze poznało „być” i ta znajomość niech zaowocuje w przyszłości.
Na końcowym błotnym odcinku tracę mnóstwo czasu. Zatrzymuję się jeszcze na chwilę bo uwiera mnie kamień w bucie zdejmuje buta, wypada kilka kamieni. Jakie te kalafiory muszą być już duże że nie czuje nawet małych kamieni. Poprawiam jeszcze drugiego buta i wreszcie Cortina, jeszcze trochę tego asfaltu, ale stopy wytrzymały można iść praktycznie bez bólu i o dziwo czasami też pseudobiec. A na finiszu oczywiście przyspieszyć. Jest wreszcie meta. Tak mi się marzyło, że położę się w namiocie przy mecie i zasnę i kijami mnie stamtąd nie przepędzą. Na szczęście mam transport na camping i na szczęście przypominają mi, żeby finiszera odebrać bo ze zmęczenia całkiem o tym zapomniałem chyba pierwszy raz w życiu, a finiszer rewelacja, ten bezrękawnik North facea nie powiem też w pewnym momencie moją startową mantrą był. 28 i pół godziny – to jest mój czas. Ale to jeszcze nie koniec. Lavaredo to przecież trening O 4.30 położę się spać w namiocie ale tylko na półtorej godziny. Trzeba trenować. Przećwiczę tym samym czy da się w półtorej godziny zaliczyć 5 faz snu. Potem się szybko spakuje i przez 16 godzin dojadę do Wiecznego Miasta. Bo już trzeba przyzwyczajać organizm do kolejnych 44 ultra godzin.
Kończy się trzeci start życia jeśli chodzi o trudność ale jakże inny w porównaniu z tymi dwoma pierwszymi, w którym traciłem rowerowe a później biegowe ultradziewidztwo. I nie było tego odkrywania, tego pierwszego razu. Był start na „mieć” i za wyjątkiem końcówki zagrało wszystko. Mijają dwa lata biegowego ultra życia. I mijają dwa lata tego mojego specyficznego ultra życia, tego ultra które nie karze treningowo biegać w tygodniu tylu kilometrów ile ma docelowy wyścig gdzie musi wystarczyć przebiegnięte 30- 50 km tygodniowo, gdzie w dużym stopniu uprawiam trening metodą startową, gdzie musi być rower i gdzie ten rower pomaga choćby na podbiegach i gdzie nie będzie już życiówek a moje ultra dopuszcza jedynie liczenie międzyczasów ale tylko dlatego, żeby zmieścić się w limicie, tej chęci przeżycia czegoś więcej niż tylko walki o miejsce w stadzie, tego więcej tych widoków, tych wrażeń, tych rozmów o wyścigach ale i o życiu, tego ultra cierpienia tego bólu, tego śmiechu i tych łez.
A że to moje ultra nie zapewni mi wyniku 26 godzin a 28 i pół, to co, po co? limit jest przecież ustawiony na 30 i pozwoli mi go pokonać moje „mieć”. Ale to moje „mieć” w ultra to nie tylko walka o limit. Do tego worka wrzucam wszystko co poznane, cały bagaż doświadczeń 14 lat startów i na pewno tej wydolności, ale w równym stopniu wszystkie pozostałe czynniki tę zdobytą technikę podbiegów i zdobyty po rowerach górskich brak ograniczeń przy zbiegach, to doświadczenie treningu metodą startową, to moje ultra na tym etapie bez nabierania się na czysty marketing producentów sprzętu a dobór sprzętu,według zasług, tego zdobywania teorii przez czytanie jedynie dostępnych amerykańskich ultra książek, tego ciągłego poznawania swojego ja, i tego spania na podłodze i w namiocie , korzystania jeśli można nie z toalety a dobrodziejstw natury , startowej strategii odżywiania, tego sposobu odżywiania tego wegetarianizmu sopockiego co polędwicę sopocką tylko jeść pozwala i tego weganizmu patagońskiego co jedynie wołowinę z Patagonii do diety dopuszcza, tego pozostałego nie nudnego treningu nie do końća biegowego ale i siłowego i stabilizacji i rozciągania, tego całego bagażu 14 sezonów doświadczeń, który pomimo, tego , że mi się już nie chcę tak jak kilka lat temu pozwala jeszcze powalczyć. Tych wszystkich „mieć” – tego co jest mi znane i co na dzień dzisiejszy pozwala mi jeszcze załapać się w limicie i kończyć, i ustawić się na poziomie 119 km w pozimie, 5800 w pionie i 28,5 godzin w czasie. Te wszystkie rzeczy są znane. I to jest moje „mieć”.
A jeśli przez te 14 lat amatorszczyzny i 600 dni biegowego ultra stałem się lepszy, od jutra staram się jeszcze bardziej doskonalić, a żeby się rozwijać muszę przywdziać inną zbroję i walczyć. Bo ultra jest siłą napierania drogą a ultra droga jest celem i czas by spróbować wydłużyć ją jeszcze bardziej. I niech moje „mieć” wskaże mi teraz, kiedy i jak mam zbiegać, wbiegać, maszerować i biec. A gdy go zabraknie niech pomoże mi moje „być”. Trening Lavaredo zaliczony!.
InżynBiKer
Film Lavaredo ...
napieraj do strony głównej