laruta Sam już nie wiem jak do tego doszło. Bo to , że ukończenie La Ruty było jednym z moich największych sportowych marzeń wiedziałem od czasu przeczytania pierwszej notatki o tym wyścigu, kto mógł jednak przypuszczać, że uda mi się je zrealizować tak szybko. Trzy dni ścigania w Ameryce Środkowej, od oceanu do oceanu, po dżungli, wulkanach, plantacjach kawy i bananów, podkładach kolejowych, gdzie wszystko ma być dziewicze, dodatkowo przez kilka stref klimatycznych, gdzie różnice temperatur sięgną kilkudziesięciu stopni. Dzień pierwszy po dżungli to być czy nie być w tym wyścigu, dzień naturalnej selekcji, etap na którym żegna się z nim kilkadziesiąt procent uczestników. W tym roku dodatkowo jeszcze wydłużony i utrudniony dzięki szalejącym huraganom. Drugi etap to wjazd na wulkan, ale ten wjazd to jeszcze nic, jeżeli można tak mówić o 40 km podjazdu non-stop. Najważniejszy jest zjazd. Te kamienne odcinki mają być trudne tylko momentami, ale przy padającym deszczu ma być koszmar - będzie się działo, sam się zresztą
o tym niedługo przekonam. I jeśli dożyje trzeciego dnia kilkadziesiąt kilometrów jazdy po podkładach kolejowych. Tu mam odczuć co znaczy prawdziwy ból.
Wszystko takie proste. Cóż z tego skoro logistycznie wydawało się, że zadanie jest nie osiągalne. Konieczność posiadania amerykańskiej wizy, kilka tysięcy kilometrów podróży, obawy o tropiki, o różnice w czasie, start w listopadzie a więc potrzeba przedłużenia i tak morderczego sezonu. W całym roku w samych zawodach przejechałem już przecież ponad 3 tysiące km zaliczając w tym 3 wieloetapówki.
Gdzie ta Kostaryka? Zlokalizowanie na mapie nie było takie trudne. Pierwsze skojarzenia niesłuszne, jakieś wojny, przewroty, zamachy.Wreszcie pierwsze lektury na temat kraju. Pomimo, że to Ameryka Łacińska to przecież najbogatszy kraj w regionie i jeszcze jako ciekawostka, że to głównie dlatego, że zrezygnowali z posiadania armii.
Zacząłem od wizy do USA. Pani z imigracyjnego rozbawiła się strasznie bo w towarzystwie starających się o wizę, posiadaczy tysiąca zaświadczeń i dokumentów potwierdzających zamieszkanie, posiadaną rodzinę, utrzymanie znalazł się po raz pierwszy człowiek , który wydrukował sobie trzy strony z internetu na temat jakiegoś wyścigu i na tej podstawie rozpoczął starania. Wiza otrzymana , pozostał bilet, z dwoma przesiadkami, podróż do 18tu godzin.
Na miejsce dotarłem dwa dni przed wyścigiem. Różnica czasowa w stosunku do Polski duża – 7 godzin. Od 3 dni próbuje się już przestawić. Przyznam, że chciałem też trochę pojeździć w tutejszym klimacie. Niestety, rower nie dotarł razem ze mną. Powoduje to, ze zmieniam plany i zatrzymuje się przy lotnisku. Mają zadzwonić, gdy rower doleci. Oczywiście nie zadzwonią. Powoli przyzwyczajam się, że o wszystko muszę zadbać sam. Telefon odbierają po 24 godzinach. Chcą przywieźć rower do hotelu, ale gdy tylko otrzymuje wiadomość jadę go odebrać osobiście. Już wiem, że tutaj czas biegnie inaczej i wszystko jest na jutro. Rower już jest. Mam szczęście. Jeden ze startujących amerykanów miał go trochę mniej. Rower zginął i biedak musiał kupić sobie na czas wyścigu używany.
Jest rower można więc sprawdzić jak sprawuje się w tutejszych warunkach. O 8 rano na 4 kilometrowym odcinku z lotniska totalnie spocony a co gorsza z podpieczonym od słońca ramieniem. Trzeba uważać. Zapoznaje się na dobre z tutejszym deszczem. W Kostaryce są dwie pory roku. Właśnie kończy się deszczowa. Dziwny ten deszcz. Pada totalnie, ale przez krótki okres czasu, później słońce, później znowu deszcz powoli zaczynam przyzwyczajać się do tego wszystkiego.
Wreszcie jestem na miejscu zbiórki. Zapoznaje się ze specyfiką organizacyjną La Ruty. Główne hasło to sam musisz zadbać o siebie a to czy jesteś czy cię nie ma organizatorów właściwie nie obchodzi. Nigdzie nie wyczytasz co masz robić i co cię czeka. Rób to co robią inni, a najchętniej pytaj się co cię czeka tych którzy byli tu w latach ubiegłych. Z małymi wyjątkami nie pytaj się o nic orgów, na wszystkie pytania odpowiadają i tak si, to si tłumacz jako nie wiem. Nie staraj się korzystać z telefonu. Tutaj bardzo często nie ma zasięgu, a jeżeli już jest to i tak nikt nie odbiera. Jedno jest ważne – autobus z napisem La Ruta ma jechać do przodu, a ty musisz zrobić wszystko, aby siedzieć w środku. A gdy już będziesz wewnątrz, zapnij mocno pasy i nastaw się na niebezpieczną jazdę, ale jaką jazdę.
Stoimy przed autobusem na miejscu zbiórki. Miała być między siódmą a ósmą. Jest dziewiąta i widzę jakieś poruszenie. Każdy zostawia swój rower pod ścianą i wchodzi do autobusu. Robię to samo. Przyznam jednak, ze z pewną obawą jeżeli chodzi o sprzęt. Nikt nie wyczytuje żadnej listy, nikt nie mówi ani słowa. Rowery mają zostać załadowane i przewiezione ciężarówką, a ja przeżywam pierwszy stres bo technika ładowania jak na Bikechallenge.
W autobusie pierwsze rozmowy na ulubione rowerowe tematy. Siedzę razem z bikerem z Seatle. Na początku jeszcze pytam, czy przywiózł na wyścig słoiczek mojego ulubionego perłowego dżemu, ale później już rozmawiamy tylko o wyścigach. Dowiaduje się o nowych wieloetapówkach. Sam jestem w niezłej sytuacji. Skończyłem Transcretę i te 1100 km off-road przy 26000 m przewyższeń robi swoje. Sława wyścigu dotarła już nawet do USA i wygląda na to, że impreza się rozkręci. Rozmawiamy też o La Rucie. Atmosferę burzy dyskusja na temat niezbędnych rzeczy, które należało zabrać. Kolega bardzo się zdziwił, że nie wziąłem ze sobą moskitiery. Jak jechać z tym cholerstwem, dlaczego nie widziałem tego na zdjęciach. Czy peleton składać się będzie z 400 islamskich terrorystów?.
Dojeżdżamy na miejsce startu. Jest to jakiś zamknięty niczym centrum przemysłu kosmicznego ośrodek wczasowy. Wygląd jak na folderze, palmy, basen no i przede wszystkim Pacyfik. Taka jest przecież idea tego wyścigu – przejechać cały kontynent na rowerze.
A łatwo nie będzie. Przekonuje się o tym zaraz po opuszczeniu autobusu. Przebywanie dwa dni w głębi lądu uśpiło czujność, a wyścig ma przebiegać przecież przez kilka stref klimatycznych. Ta jest najgorsza. Kiedy wychodzę z autobusu sauna, a może raczej łaźnia, bo wilgotność totalna. Owszem, lubię od czasu do czasu ogrzać stare kości, ale tutaj mam się jeszcze przecież ścigać.
Ustawiam się w kolejce w recepcji po klucze. Po 15 minutach, gdy dochodzę dowiaduje się, ze domki będą gotowe za 1,5 godziny. Pytam czy nie mogli tego powiedzieć od razu wszystkim stojącym. Widać jednak, że postanowili, aby recepcjonista miał więcej pracy a każdy odstał swoje. Pewnie sprzyjają Kostarykańskim zawodnikom, a reszta niech się męczy.
Nie ma tego złego i idę na plażę zamoczyć nogi w Pacyfiku, trochę poleżeć i poczytać. Po godzinie widzę nową kolejkę. Rozpoczęła się rejestracja do wyścigu. Na oko godzina stania, ale nie czekam aż wszyscy się zarejestrują bo jeszcze numeru zabraknie. I faktycznie. Nie ma już koszulek w moim rozmiarze. Dostajemy numery i torby, bardzo małe, później okaże się jednak, że w tym klimacie wystarczające.
Spotykam Cala. Tak jak liczyłem. Poznaliśmy się na Transcrecie i wiedziałem, że tutaj będzie. Jest więc pierwszy target, bo są rachunki do wyrównania z Krety, a do zwycięstwa w kategorii najlepszego Polaka w peletonie wystarczy tylko ukończyć wyścig. Atmosfera nieziemska. Mam koszulkę TC i trochę rozmawiamy o naszym transie. Szkoda, że u nas etapy takie krótkie, ale przy dużych opadach i błocie oraz zgubieniu może być przecież extreme. Poznaje Chrisa – testowy manekin, z którym będę mieszkał w pokoju. Wymieniliśmy się przezwiskami. Ten manekin testowy to podobno przez wygląd, który do złudzenia przypomina lalki w crashtestach. Dobry chłopina pobrał już za mnie klucze. Nie muszę stać w kolejce. Rozmawiamy, trochę o transalpie, ale przede wszystkim o Rucie. Mam okazję poznać kilka szczegółów i znowu pojawia się stres. Wszystko przez tę rozmowy o błocie. A przecież wiem, że mój rower nie jest stworzony do takich warunków. Denerwuje się jeszcze bardziej widząc jak woskuje swojego Santa Cruza. Co robisz. To specjalna substancja, żeby nie przyklejało się błoto, odpowiada dziwiąc się jednocześnie, że ja tego nie robię.
Wychodzę jednak, aby naoliwić łańcuch. W domku obok przemiłe kostarykańskie małżeństwo. Startują trzeci raz, raz ukończyli. Potwierdzają to o czym mówią wszyscy. Najważniejszy jest pierwszy etap. Strasznie zakręceni ci latynosi. Nie muszą mi mówić. Sam wiem, że mój model jest sprzed 7 lat, trochę jednak nie doszacowałem ich sprzętów. Ale to nie wszystkie akcenty rowerowe – chłopina pokazuje na prawym ręku sygnet z rowerem, na lewym też – ten drugi niby gustowny, zamiast kół rowerowych dwa świecące drogocenne kamienie. Ma jeszcze bransoletkę, łańcuszek i koszulkę, oczywiście wszystko z rowerem. Chce go jeszcze zapytać o tatuaże, ale w ostatniej chwili gryzę się w język. Wszystko na nic, żadne amulety nie pomogą. Nie tędy droga. Gdy ich spotkam jutro dowiem się, że dżungla okazała się zbyt trudna i wycofali się z wyścigu.
Zaczyna się pierwsza i (czego jeszcze nie wiem) moja ostatnia odprawa w wyścigu. Więcej spotkań nie będzie. Przez kolejne trzy dni w transie, wszystko potoczy się szybko. Jedynym źródłem informacji będą Amerykanie, którzy już kiedyś przeżyli wyścig, nie będzie wyników, informacji o trasie, panujących warunkach.
Jest szansa, że po raz pierwszy wyścig wygra nie Kostarykańczyk. Przyjechał Thomas Frischnekcht. Cieszę się dodatkowo, bo będzie okazja zobaczyć ile brakuje do mistrzowskiego poziomu. Na naradzie wciąż powtarzają to samo. To nie jest tylko wyścig, to także podróż wgłąb siebie, wasz osobisty rozwój. Jutro zapowiada się walka o przetrwanie. Do przejścia będzie 18 rzek. Największe kłopoty będą oczywiście w dżungli. Pod żadnym pozorem nie można schodzić z trasy. Szczególnie nieprzyjemne może okazać się, gdy ktoś zostanie na noc. Aligatory, jadowite węże, jadowite żaby. A i w dzień trzeba uważać, choćby na to by nie dostać w głowę kokosem rzuconym z drzewa przez małpę. I oczywiście odwodnienie. Pić, pić i jeszcze raz pić. W pierwszej części etapu jedziemy przecież w saunie. Na koniec jest też jeden pozytyw. W tym roku będzie już prawdopodobnie spokój z miejscowymi bikerami kradnącymi strzałki. W ubiegłych latach trasa oznaczona była strzałkami z logo imprezy. Zdobycz tego rodzaju była bardzo popularna wśród kostarykańskich zawodników, którzy po przejechaniu zabierali tabliczki nie zważając, że osoby jadące za nimi mogą zabłądzić. W tym roku jedziemy według czerwonych strzałek. Trochę za dużo tych wrażeń jak na jeden raz.

Dzień pierwszy – piekielny i potny

Pobudka o godzinie trzeciej, start wyznaczony na piątą. To wielki plus bo piąta to według naszego czasu 12-ta, nie jest więc źle ze zmianą czasu. Wychodząc z klimatyzowanego domku szybko się przekonuje, że nadzieja na to, że w środku nocy temperatura jest niższa, a wilgotność nie taka straszna spełzną na niczym. Żeby było ciekawiej zaczęło jeszcze padać, ale to już nie wzrusza. Ten deszcz nie jest zresztą taki straszny, po nim się nie marźnie, orzeźwia i gdyby nie to błoto to można by powiedzieć, że lepiej , żeby padało cały czas.
Śniadanie wzorcowe i naprawdę pod tym względem orgi mają plusa.
Start opóźnia się jednak o dziesięć minut i nie jest to komfortowa sytuacja, bo wiem przecież, ze na pierwszym etapie czas to pieniądz.
Wreszcie ruszamy. Pierwsze 10 km po asfalcie, po prostym na rozgrzewkę. Siadam na koło i pozwalam się wieźć szybko poprawiając pozycję o 50 miejsc, obserwując jednocześnie co znaczy latynoski temperament. Gdy jedziemy asfaltem wszyscy kierowcy z naprzeciwka stanęli. Wszyscy oprócz jednego. Spotka go za to kara. Bez ceregieli jeden z bikerów rozbija mu pięścią boczne lusterko.
Rozpoczyna się pierwszy podjazd w tym wyścigu. Z perspektywy czasu wiem, że (nie licząc późniejszych podłazów) najtrudniejsze jezdne nachylenie w tym wyścigu, przypominający nachyleniem słynne przełęcze alpejskie. To nie szosówka, nie muszę się wstydzić podprowadzając rower. I taką technikę wybieram pozwalając wyprzedzać się innym gdy idę. Po pewnym czasie doganiam ich „wypoczęty”. Trochę podjazdu, trochę zjazdu, interwałowo całkiem przyjemnie. Gdzie ta kultowość wyścigu? pytam się w głębi ducha. Spokojnie. Czujność została uśpiona tylko na kilkanaście minut. Zaczyna się pierwsze błoto. Zupełnie sobie z nim nie radzę, przewracając się na zjeździe. Za chwilę jednak przestanę się martwić swoją złą techniką zjazdów w błotnych warunkach czy też, oponami które zabrałem na wyścig. To wszystko przestaje mieć znaczenie. Pojawia się prawdziwe błoto. Wiem już czego oczekiwać. Słynna brązowa substancja przykleja się do kół blokując wszystko i uniemożliwiając nawet prowadzenie roweru, bo o żadnej jeździe nie ma mowy. Jest tylko jedna metoda, rower na plecy i marsz. Przez chwilę próbuje prowadzić go bokiem ale tylko nieznacznie opóźnia to konieczność czyszczenia. Nadzieje, że błoto się skończy pełzną na niczym. Co się dzieje? Najtrudniej miało być przecież w dżungli, a tu już od samego początku takie atrakcję.
Wreszcie zmęczony docieram do pierwszego punktu kontrolnego. Na Rucie będzie inaczej niż na innych wyścigach. Dzisiaj padnie rekord, bo nigdy wcześniej przecież nie zjadłem 30tu batonów i żeli energetycznych w ciągu dnia. Wodę będę pobierał sporadycznie. Ha ha oczywiście nie przez brak pragnienia. Tutaj pije tylko izotoniki. Podświadomie organizm wybiera to co najwartościowsze i o dziwo w tym klimacie nie mam problemów ze skórczami, co zdarza sie u nas gdy wypije ich za dużo. Jeszcze tylko zdziwienie bufetowej, bo pragnienie udaje mi się zaspokoić dopiero po trzech bidonach. Jest dobrze pod względem zaopatrzenia, nie brakuje owoców i batonów energetycznych. Dopiero po wyścigu zobaczę, że dużo z nich było już przeterminowanych.
Od pierwszego bufetu zaczyna się dżungla i właściwie trudno opisać jak udało się to przeżyć. W sumie to mało chyba zostało w pamięci. Jedno jest pewne. Nie było małp rzucających kokosami, nie było jadowitych wężów i aligatorów, nie było żadnych komarów i nie wiadomo po co ludzie brali moskitiery. A może to wszystko było ale nieludzki wysiłek nie pozwolił tego zapamiętać. Zanotował jedynie strzępy zdarzeń, saunę, płaczących, którzy się poddali, jedną wąską drogę, którą przecinały strumienie, to ,że nie było gdzie załatwiać potrzeb fizjologicznych bo nie można było się oddalić od drogi bo liany, gęsta powłoka roślin i w perspektywie węże, że ani na chwilę nie wsiadło się na rower, że wydawało się że cały czas jest podejście choć z mapy wyglądało, że były też zjazdy, przeprawy przez rzeki i w miarę oddalania od bufetu ludzi umierających z pragnienia i pijących brudną, mętną wodę, albo tych bezsensownie myjących rowery przy każdym strumieniu, zabłocony aparat fotograficzny, gdzie nie było czasu aby pomyśleć aby zrobić zdjęcie i oczywiście walkę z czasem. Świadomość, że na pierwszym bufecie byłem 12 minut przed zamknięciem stała się bodźcem do dodatkowej walki. W żadnym innym wyścigu tak często nie spoglądałem na zegarek w liczniku, widząc przy okazji prędkościomierz, na którym najczęściej wyświetlała się trójka.
Skończyła się wreszcie dżungla, jest drugi bufet, jest radość, że zmieściłem się w czasie a chyba nawet nieco nadrobiłem. Konfrontacja rzeczywistości z licznikiem nie wygląda jednak zachęcająco. Pierwsze 40 kilometrów „przejechane” w prawie 6 godzin. To przecież więcej niż czas naszych najtrudniejszych maratonów a do mety jeszcze ponad 70 kilometrów. Zabłocony rower myję od razu w pierwszej napotkanej rzece. Smaruje łańcuch i ruszam dalej. Za dwa kilometry trochę tego żałuję bo są już normalne węże, oczywiście nie jadowite i od tej chwili wiem że już do końca w tym wyścigu jeżeli pojawi się błoto to za chwilę będzie możliwość skorzystania z węża albo orgów albo miejscowych dla których wyścig jest chyba główną atrakcją w całym roku.
Powoli nastawiam się psychicznie na drugi główny punkt dzisiejszego programu. Rozpoczyna się prawie 30-kilometrowy podjazd. Na początku jeszcze off-road, potem już regularnie po asfalcie, a ja się tylko zastanawiam ,w którą już dzisiaj strefę klimatyczną wjeżdżam ( w całym wyścigu mamy zaliczyć 9 stref). Nie ma już na szczęście tak dużej wilgotności. A i psychicznie czuje się coraz lepiej. Właśnie na wytrzymałość nastawiałem się w tym roku i jedzie mi się lepiej bo zaczynam wyprzedzać coraz więcej osób. W ogóle to atmosfera trochę jak na rasowym wyścigu szosowym. Jedyna różnica, że większość samochodów to wózki terenowe. Widać prawie wszyscy zignorowali punkt regulaminu, według którego nie można udzielać pomocy z samochodów. Nie drażni mnie to jednak gdy znajomi podają zawodnikom napoje. Sam zresztą korzystam z tego i biorę colę w foliowym woreczku bo ticos pomagają wszystkim. Inaczej gdy widzę, ze ładują rower na plandekę i podwożą zawodnika. Jakoś trudno zrozumieć to zachowanie. Dziwi mnie to bardziej bo podobno dla miejscowych są jakieś klasyfikację do tego wyścigu. To nie fair. Z czystym sumieniem do wyniku końcowego dodaje sobię co najmniej kilkanaście miejsc.
Wreszcie zjazd, ale te 10 km nie mija szybko. Zjazd dostosowuje się do ogólnie panującej atmosfery wyścigu. Widać, nie przystoi, aby na etapie prawdy dać możliwość odpoczynku startującym Zjazd jest tak stromy, ze zaczynam tęsknić za podjazdem czując obolałe od ciągłego trzymania dźwigni hamulcowych palce. I znowu trzeba nastawić się na kolejny 12 kilometrowy podjazd. Tutaj to już ani nie walka, ani chęć poddania, po prostu obojętność. Wyprzedza mnie Cal, wyprzedza mnie długowłosy, ten charakterystyczny koleś ze zdjęć, który zawsze jeździ w krótkich spodenkach dżinsowych i z gołą wydepilowaną klatą. Chyba osiągnąłem już stan połączenia z rowerem w jedność Deszcz, błoto, ale już nie takie jak wcześniej. Jeszcze tylko niespodzianka z dodatkowym 6 kilometrowym dystansem, nocą która zapadła jakoś tak szybko i wreszcie upragniona meta. Z tego wszystkiego nie wiem już w jakim czasie i dopiero później dowiem się że było to 12,01 i do ostatniego któremu zaliczyli etap zostało tylko 4 minuty.
Na mecie oczywiście nikt nie powie co robić, instynktownie jednak zaczynam myśleć o rowerze. Teraz już rozumiem, co mieli na myśli zachęcając do wykupienia pakietu serwis rowerowy. Jest noc, nie ma gdzie umyć roweru, tak jakoś nie chcę wstawiać go pod prysznic jak robią inni. Działa może 5 biegów, tylne klocki hamulcowe do wymiany. Podchodzę do tico i cudem udaje mi się wybłagać, aby przyjęli jeszcze mojego przyjaciela. W sumie wychodzę na tym do przodu, dając w łapę mniej niż oficjalnie, w tym przypadku akurat dziękując Bogu, że znalazłem się w kulturze latynoskiej. Najważniejsze, że na numerze startowym mam pomarańczową naklejkę, która oznacza wykupiony serwis i nie muszę się o nic martwić, a następnego dnia rower jak nowy będzie czekał na mnie na starcie. Czas pomyśleć o sobie. Meta była w jakimś ośrodku sportowym, niby są prysznice, ale ilość błota spowodowała, że wszystkie się zapchały. Zmieniam jedynie ubranie. Niestety skarpet i koszulki już nie uda mi się doprać. Skarpety lądują w koszu, żal jednak rozstać się z czerwoną koszulką BM. Ktoś mi mówi co mam robić, bo oczywiście tutaj wszystko na żywioł i mogłoby się skończyć tak, że zostałbym na mecie i nikogo by to nie obchodziło. Wiem, że muszę sprawdzić na liście w jakim hotelu mieszkam i wsiąść do autobusu. Oczywiście nikt o tym nie powiedział, ale wraz z korkami podróż zajęła półtorej godziny. 12-to godzinny wyścig, dwie i pół godziny od przyjazdu na metę, a ja jeszcze nie zjadłem nic konkretnego, bo żeli jak na dzisiaj dosyć. Wreszcie jesteśmy w hotelu. Cierpliwie odstałem swoje kilkanaście minut w kolejce i ... dowiaduje się, że jestem zakwaterowany w innym hotelu. Czekam jeszcze kilka minut, aż recepcjonista załatwi wszystkich i będzie mógł zadzwonić do orgów. Coś tam burzliwie rozmawiają, odkłada słuchawkę i zaczyna przepraszać. Okazało się, że się pomylił i mieszkam jednak w tym hotelu. Podaje mi numer pokoju, klucza nie ma bo mój współlokator jest podobno na miejscu. Niestety nikt nie reaguje na pukanie. Zły wracam na recepcje, już nie wytrzymuje bo trzy godziny po starcie warto byłoby się umyć i coś zjeść. Chłopina dzwoni do pokoju. Okazało się, że manekin testowy akurat brał prysznic. Za chwilę jestem znowu w recepcji i pytam się gdzie podają obiad. Trochę się zdziwił tym pytaniem a ja dowiaduje się, że obiad to był ale po przyjeździe na metę. Dostaję kolejną nauczkę. Najbiedniejszy dzisiejszego wieczora będzie zasypany szczegółowymi pytaniami o jutrzejszy etap manekin testowy, a wy orgi niczym już mnie nie zaskoczycie.
Kończy się pierwszy dzień szlaku wytyczonego drogą Juana de Caballona -116 km, 4500 m przewyższeń, średnia łatwa do wyliczenia okrągłe 10 km/h. Kończy się najtrudniejszy dzień w moim wyścigowym życiu, najcięższe 3 godziny. Trochę się zmieniło moje zapatrywanie na sport, który uprawiam. Tak beznadziejnego ścigania nie przeżyłem nigdy. I nie chodzi tylko o warunki klimatyczne w których przyszło walczyć. Zawsze, jeżeli coś mi nie odpowiada znajdę tysiąc innych powodów które zrównoważą ten minus, a jeżeli nie to i tak to szalę przeważy to, że przez jakiś czas znalazłem się w siodle. Tutaj nic, kompletnie nic nie znajdę na obronę. Upał, wilgotność, deszcz, błoto, beznadziejna trasa, asfalty, zero widoków, zero atmosfery a i w siodle nie spędziłem dużo czasu. Jednym słowem już od wejścia w dżunglę znienawidziłem ten wyścig. Z drugiej strony coś jest w tym kostarykańskim ściganiu. Chyba wskoczyłem w zupełnie inny wymiar. Zresztą słowo ściganie nie pasuje tutaj do rzeczywistości, bo przyznam, że o tym raczej nie myślałem. Faktycznie, byli jacyś zawodnicy, wyprzedziło mnie trochę osób, ja wyprzedzałem innych, ale ani razu nie pomyślałem, aby się z kimś ścigać. Bo jak tu o tym myśleć kiedy przez 12 godzin jedzie się na 100%. Do tego dnia bardziej pasuje definicja walki ze sobą ubrana w otoczkę czegoś co nazywa się wyścig. Potwierdzają to później dyskusje z innymi. Tu nikt nie pyta, które miejsce zająłeś. Powszechne są dwa pytania: Are you In ? Have you finished? a ja jestem strasznie dumny bo jestem wśród 2/3 startujących którzy mogą dziś na powyższe pytania dać odpowiedź twierdzącą. Przypominam sobie jeszcze zdanie przeczytane w ulotce. „La Ruta nie jest wyścigiem, w którym liczą się minuty i sekundy. To jazda w zgodzie z naturą, gdzie robisz wszystko co w twojej mocy, aby przeżyć w ekstremalnych warunkach, czas spotkania z ludźmi, którzy jak ty cenią sobie mtb i prawdziwe wyzwania”. Chyba w pełni się z tym zgadzam. No może słowo ekstremalnych powinno być dodatkowo pisane z dużej litery, większą czcionką, , wytłuszczone i podkreślone.

Dzień drugi – oczyszczający i krwisty

Podobno najgorsze już za mną. Czy aby na pewno. Dzisiejszy etap jest przecież bardzo specyficzny. Dystans niezbyt imponujący – 76 kilometrów, ale 2700 przewyższeń. Najpierw 45 kilometrów (z 3-kilometrową przerwą ) podjazdu, później już tylko zjazd. Mój manekin testowy uprzedza mnie jednak, żebym się tak nie cieszył i zostawił sobie trochę sił na zjazd, który podobno mocno daje się we znaki. Ja martwię się czym innym. Jak na zmiany klimatyczne zareaguje mój organizm. Skończyła się już wczorajsza sauna, wciąż jest jednak gorąco, a na górze możliwe są nawet wahania trzydziestu kilku stopni w stosunku do tego co było na dole. Poza tym ta wysokość i rozrzedzone powietrze. Dobrze pamiętam jakie trudności z jazdą mam powyżej 1500 m , a dzisiaj wjeżdżamy przecież na 3 tysiące. Do wszystkiego dochodzi jeszcze deszcz, który w całej historii wyścigu na szczycie nie padał tylko raz.
Ruszamy. Temperatura o poranku bardzo przyjemna, początek wyścigu też. Całkowicie jezdny odcinek pozwala na zajęcie swojego miejsca w peletonie. O dziwo jest dzisiaj czas na walkę, szczególnie, że udało mi się wyprzedzić testowy manekin. Nędza z tymi wynikami straszna i ile straciłem do niego w pierwszym etapie dowiem się dopiero po powrocie do kraju. Nie wiemy nic, kto wczoraj wygrał, ilu ukończyło etap. Właściwie był tylko czas na sen. Generalnie jest dobrze, jest to do czego przygotowywałem się w tym roku, wytrzymałość mnie nie zawodzi. Na bufecie jestem mocno przed limitem czasowym , inna sprawa, że limity nie są już tak wyśróbowane. Tylko ten podjazd. Gdzie to mtb. W większości poprowadzony asfaltem, a czasami tylko zaczyna się off-road, bardzo często nie przejezdny. Nuda panie nuda. Nic się nie dzieje, ale walczymy i tylko od czasu do czasu przystaję, żeby zrobić zdjęcie, szukając pewnie pretekstu aby się zatrzymać. Powoli dojeżdżam na górę i tutaj zaskoczenie. Trochę inaczej sobie to wyobrażałem. Wulkan miał być jak na pocztówce a rzeczywistość. Normalna zarośnięta góra, asfaltowy podjazd, nawet nie na sam szczyt Jedno jest pewne. Trochę wysiłku to wszystko kosztowało. W porównaniu z wczorajszym dniem 40 kilometrowy podjazd nie robi dzisiaj jednak żadnego wrażenia. Zero kultowości. Dodatkowo trafiłem na drugi rok bez opadów. Nie przekonam się jak reaguje organizm na totalne zmiany klimatyczne. No może nie do końca, bo temperatura mocno się zmieniła, ale dziwnie jakoś, bo zimno zrobiło się w połowie podjazdu, a na szczycie znowu cieplej
Rozpoczynam zjazd. Niby techniczny, ale w sumie nie taki trudny. Jest trochę kamieni, dodatkowo mokrych bo mimo, że nie padało podczas wyścigu to pada tutaj cały czas. W sumie da się jednak jechać. Docieram do trzeciego bufetu i jak najszybciej jadę dalej. W dniu dzisiejszym odzywa się duch sportowej walki. Nie dogonił mnie testowy manekin wyprzedziłem Cala, wyprzedziłem długowłosego. Nie wiem jakie mam straty, ale trzeba powalczyć. Teza jak najbardziej prawdziwa, ale nie na Rucie. Przeceniłem swoje umiejętności. Zamiast spokojnie zejść z roweru i pokonać na piechotę trudny kamienisty odcinek postanowiłem go przejechać. Koło zablokowało się między dwoma kamieniami, a ja wykonałem klasyczne otb, uderzając głową o wystający kamień po kilkumetrowym locie. Nie jest dobrze. Gdy wstaje jedyne co widzę to spływająca krew. Krwotok jest naprawdę pokaźny. Kanadyjczyk który jechał za mną zatrzymuje się. Polewa rany wodą, ale krwi nie udaje się zatamować. Dobrze, że tego nie widzę, ale dziury podobno są pokaźne. Jedna nad łukiem brwiowym, druga pod, trzecia szrama blisko oka. Wreszcie po kilku minutach ktoś z jadących ma jakiś środek dezynfekujący, po kilkunastu minutach krew przestaje lecieć i jadę dalej. Do mety jakieś 20 kilometrów, w większości zjazd, ale tylko na przetrwanie, uważnie.
Wreszcie jestem na finiszu. Chyba naprawdę groźnie to wyglądało bo na mecie czekają na mnie zawiadomieni porządkowi i od razu wędruje w namiocie pomocy medycznej. Każą mi przemyć ranę a diagnoza jest jednoznaczna, trzeba zszywać. Szpital podobno piętnaście minut jazdy samochodem. Rozmawiamy jeszcze trochę z innymi, obtarć dzisiaj co nie miara, ale do karetki wsadzają tylko mnie, Amerykanina z poharataną ręką i Meksykanina z podejrzeniem złamanej nogi. Dzisiaj już wiedziałem, że jedzenie czeka na mnie na mecie, co z tego kiedy odjeżdżająca karetka nie pozwoliła na napełnienie żołądka. Walczę jednak o swoje być albo nie być. Jedziemy do kostarykańskiego szpitala i już wyobrażam sobie co to będzie - bez jedzenia, dokumentów, bagaży z 20 usd w kieszeni. Nasz wesoły sanitariusz obiecał, że wrócę na finisz za półtorej godziny. Jestem jednak w tym kraju od kilku dni i wiem, ze te półtorej godziny może okazać się równie dobrze półtora dnia.
Po pół godzinie jesteśmy na miejscu. Znalazłem jakieś żele i chociaż w pewnym stopniu udało mi się zaspokoić poczucie głodu, bo o odczuciach estetycznych i smakowych nie ma mowy bo w ciągu ostatnich 30 godzin zjadłem już ich chyba z pięćdziesiąt. Szpital jak szpital a może inaczej. Szpital jak na południowoamerykańskim filmie. Warunki może nie są złe, ale od razu da się odczuć patrząc na pacjentów, że chyba mają równolegle dobrze rozwiniętą służbę prywatną, a tutaj trafiają najbiedniejsi. Czekamy. W środku jest jeszcze Niemiec, który złamał obojczyk. To dopiero niefart, bo przydarzyło mu się to gdzieś na początku dzisiejszego etapu na podjeździe. Opowiada jeszcze, że wyrównał rachunki bo w zeszłym roku miał złamany drugi. Żali się jednocześnie bo wie, że tego rodzaju złamanie nie należy do najprzyjemniejszych i unieruchomienie jest totalne. Ale to jeszcze nic. Wyścig był dla niego pierwszym etapem poznawania Kostaryki. Przyjechał tutaj na trzy tygodnie i dwa następne miał spędzić z żoną bycząc się na plaży i zwiedzając 12 kostarykańskich stref klimatycznych. Siedzi teraz głodny, bo od kilku godzin nic nie jadł, zastanawiając się czy dobrze go złożyli, czy nie odwołać wszystkiego i wrócić jak najprędzej do Niemiec. A ja słucham tego wszystkiego i jakoś mi lżej, bo moje blizny pewnie się zagoją, a do tego co zostanie będzie można wymyślić jakąś historię, na przykład o stoczonym pojedynku z marynarzem w porcie. Wciąż myślę, że kontuzja nie przeszkodzi mi w dalszym starcie.
Trochę niepokojące jest to czekanie i pojawiają się pierwsze obawy. Są cztery sale zabiegowe, a może to za mocno powiedziane bo trudno nazwać zwykły pokój pomieszczeniem w którym dokonuje się zabiegów. Co chwilę wychodzi lekarz i wzywa przez mikrofon kolejną osobę. Oczywiście słychać tylko bełkot i za każdym razem muszę podbiegać i patrzeć na kartkę czy wyczytuje moje nazwisko. Na nieszczęście nasz sanitariusz wyjechał chyba znowu na metę aby zabrać kolejnych „rannych” . Wreszcie pada moje nazwisko. Oglądają rany i kładą mnie od razu na stole. Niestety nie znają słowa po angielsku, ale oczywiście gdy mówię że pochodzę z Poloni to tradycyjnie padają już nazwiska dwóch najsławniejszych Polaków i widać, co zdołałem już zauważyć, że nasz naród darzą naprawdę wielką sympatią.
Zaczynają liczyć putany uno, due a ja śmieję się w duchu wyobrażając sobie polskiego lekarza, który zszywając każdy szew nazywałby najstarszym zawodem świata.…. Skończyli na czterech i mam okazje podziwiać w lustrze ich dzieło. Robota mistrzów wygląda całkiem nieźle w odróżnieniu od okolic rany. Jest wreszcie czas przyjżeć się temu wszystkiemu z bliska. Miałem naprawdę szczęście, rana jest pół centymetra od oka. Z boku zszyty trzema nitkami sznyt, którego na pewno nie uda się podciągnąć pod zmarszczki, nad okiem wyrwany kawałek skóry, tutaj wystarczył już tylko jeden szew, oprócz tego dwie małe rany. Całość wygląda imponująco. Jeszcze tylko zadają mi jakieś pytanie, którego kompletnie nie rozumiem. Wreszcie znalazła się tłumaczka i okazuje się, że pytanie dotyczyło tego czy poddałem się szczepieniom. Odpowiadam, że jestem pierwszy raz w tropikach. Pytam się jeszcze czy nie będzie to miało wpływu na jutrzejszy start, ale ma być ok. Przez kolejne 10 lat mam więc spokój z tropikalnym cholerstwem. Nie ma żadnych problemów z ubezpieczeniem, czas zakończyć wizytę.
Jest już wesoły sanitariusz, co z tego gdyż nie może dodzwonić się do orgów i nie wie gdzie nas zawieźć. Jedno wiadomo na pewno. Nie wrócimy na miejsce startu i z nikim nie można się dogadać w sprawie mojej torby. Wreszcie jest wiadomość, że jedziemy do hotelu. Gdy dojeżdżamy okazuje się, że to nie tutaj. Czekamy twardo, bo za chwilę ma przyjechać po nas inny samochód. Po pół godzinie nic jednak nie przyjeżdża, a my mamy jechać do innego hotelu. Niestety teraz psuje się nasz samochód i nie możemy ruszyć. Dzwonią po pomoc, ale wezwanemu motocykliście nie udaje się naprawić. Dopiero gdy przyjeżdża drugi próbujemy na popych i wreszcie jest. Gdy dojeżdżamy do hotelu okazuje się, że nic się nie okazuje. Siedzimy jak te kołki oglądając telewizję. Jest pora głównego wydania wiadomości. Teraz właśnie można zobaczyć jakie znaczenie ma ten wyścig. Migawka pojawia się gdzieś między informacjami z kraju i ze świata. Cały czas daje się to odczuć. Czasami spotykamy na drodze kibiców świadomych, jest dużo rodzin czasami przejeżdża się przez taką prowincję, gdzie wyścig jest chyba główną atrakcją w ciągu roku i każdy chociaż przez chwilę chce zobaczyć kilkuset dziwnie ubranych ludzi na rowerach.
Skończył się dziennik a my wciąż siedzimy i czekamy a wesoły sanitariusz nie może dodzwonić się do orgów. Do hotelu wchodzi jedzenie i dziwie się bardzo, bo na pytanie czy to dla nas otrzymuje odpowiedź negatywną. Mamy jednak szczęście bo chyba dzięki temu zauważyli, że jesteśmy głodni. Ja przynajmniej miałem jeszcze batony, ale Niemiec od siedmiu godzin nie miał nic w ustach.
Po kilkunastu minutach jest wiadomość, że właśnie się odgrzewa chińszczyzna. Trochę dziwnie smakuje, bo kostarykańska chińszczyzna to ryż z mortadelą, ale jest. Pani jeszcze proponuje piwko, ale Niemiec wypije je samotnie, bo w moim przypadku mimo, że po wysiłku się należy, to raczej w tym specyficznym wypadku muszę podziękować. Nadchodzą dobre czasy. Orgi w końcu odebrały telefon. Rozmawiam przez telefon, podaje mi nazwę hotelu, w ogóle pyta się jak się czuje itd itp. Niestety dalsze wiadomości nie są już takie dobre. Zawiozą mnie do hotelu, ale moje bagaże są już zamknięte i nie dostanę ich na dzisiejszą noc.
I tak mam szczęście, bo los chce, żeby przerwać więzy meksykańsko-polsko-niemieckie. Sanitariusz, który ma nas odwieźć, zgadza się zabrać tylko dwóch. Dlaczego, przecież jest dużo miejsca w samochodzie. Nie chce wziąć najbardziej poszkodowanego Niemca. Dlaczego akurat najbardziej poturbowanego? Okazuje się, że jego hotel jest po innej stronie miasta niż nasz i nie chce mu się robić dodatkowych kilometrów. Nie trzeba pisać co musiał przeżyć Niemiec. Dziesięć godzin po wypadku, złamany obojczyk, rozdarta koszula, brak ubrań na zmianę i będzie musiał spędzić tę noc w jakiś podłym hotelu, zdany na łaskę nieznajomych.
Nic na to nie poradzimy. Żegnamy się życząc sobie nawzajem powodzenia. Wyjeżdżamy i po 45 minutach podjazdu jesteśmy w jednym z najpiękniej położonych hoteli w Kostaryce. Podobno, bo noc już zapadła i nic nie widać.
W restauracji manekin testowy z grupą bikerów. Słyszeli co się stało, ale nie myśleli, że wypadek pozwoli mi na kontynuowanie jazdy. To rozumiem, od razu pytania czy nie jestem głodny, a gdy słyszą, że zakrwawiona koszulka jest wszystkim czym dysponuje każdy chce mi pożyczać ubrania. Odmawiam jednak, ale siadam z nimi trochę porozmawiać. Pomimo wszystkiego mam szczęście. Cały czas jestem w wyścigu. Żona jednego z Amerykanów z gipsem na nodze, mąż pomimo niesamowitego wytrenowania nie ukończy wyścigu bo wczoraj połamał na trasie w dżungli koło. I nawet asystent nie pomógł. Towarzystwo na czas wyścigu wynajęło sobie Land Crousera z prywatnym kierowcą, któremu fundują pobyt i który wszędzie ich wozi i towarzyszy na trasie.
Nie jest bardzo późno, ale idę już do pokoju wziąć prysznic. Jak na złość, w tym hotelu mamy tylko po jednym ręczniku, ale dowiaduje się o tym dopiero za pół godziny słysząc fakującego Chrisa, który ma do wyboru tylko dwa zakrwawione ręczniki i musi się wytrzeć swoim ubraniem.
Gdy się trochę uspokoi tradycyjnie przed snem rozpoczyna pogadankę na dobranoc. Pierwszym tematem jest medycyna naturalna. Słyszę o upadkach, które przeżyli jego znajomi podczas wyścigów i chińskim specyfiku z gatunku leków na wszystko, który uratował im życie. Niesamowite klimaty. Za bohaterstwo (z mojego punktu widzenia powinno być frajerstwo) otrzymuje jeden flakonik i cieszę się jak dziecko bo nie kupiłem przecież, bo kiedy, lekarstw, które przepisał mi doktor w szpitalu.
Smaruje swoje rany. Emocję opadły, czas aby wyszły z ukrycia te wcześniej niewidoczne. Adrenalina spowodowała, że nie czułem drugiego bólu. Mam poważne kłopoty z palcem wskazującym prawej ręki i w miarę upływu czasu coraz bardziej go czuje. Oby pomogła chińska medycyna naturalna. Nawet nie mogę skorzystać ze swoich maści, które spoczywają sobie spokojnie gdzieś w torbie na parkingu.
Wstydu ojczyźnie przynieść jutro nie można i z tym większym zainteresowaniem wsłuchuje się w drugą części pogadanki na temat trzeciego dnia wyścigu. Gdyby można było w jednym słowie scharakteryzować każdy z etapów pierwszy dzień to byłaby dżungla, drugi wulkan, trzeci podkłady. Manekin testowy przekazuje mi rady na temat techniki jazdy. Jedyna słuszna metoda ich pokonania to jazda na maksa. Im szybciej będziesz jechać, tym łatwiej będzie ci prowadzić rower, tym mniejsze będą kłopoty, a ja przypominam sobie klasykę kina europejskiego i przewóz dynamitu w Cenie strachu. I jeszcze jedno. Od czasu do czasu może się zdarzyć, że przerwa między podkładami będzie większa i szybka jazda może skończyć się wywrotką. Dodatkowo jest podobno dramat z Kostarykańczykami, gdyż każdy z nich jedzie wolno. I na koniec jeszcze w ramach pocieszenia. Obojętnie czy będziesz jechać wolno, czy szybko jutro poznasz na pewno co to jest ból kręgosłupa. A ja już w myślach porównuje jakość jazdy swojego sztywniaka z piątym elementem w jego Santa Cruzie.
Pot, krew, i łzy – dwa pierwsze już przeżyłem, czyżby czas na trzecie.

Dzień trzeci – niebiański i płaczliwy.

Na jedno nie mogę narzekać w tym wyścigu. Zmęczenie powoduje, że nie mam kłopotów ze snem. Gdy wstaje rano nadchodzi jednak czas narzekania i podsumowań. Pościel zmieniła barwę z białej na biało czerwono brązową, bo oprócz krwi nie udało się domyć całego błota. Spuchnięte oko powoduje, że zmniejszyła się widoczność i upłynie dobre pół godziny zanim zacznę widzieć w stu procentach. Najważniejsze , że zacznę. Gorzej z ręką bo czuje ból, ale może ustąpi po starcie. Zakładam zakrwawioną koszulkę i brudne zapocone spodenki i idę na śniadanie wstydząc się wyglądu i pewnie zapachu który wydzielam. Mam okazję poznać wreszcie uroki miejsca w którym się znaleźliśmy, piękne góry, morze mgieł, niesamowite. Tak mnie oczarowały te góry, że ledwo zdążyłem na autobus. Tradycyjnie trzeba uważać, bo przecież nikt nie liczy uczestników i nikogo nie obchodzi, czy są wszyscy. Ważne tylko, aby jechać dalej.
Jesteśmy na starcie. W dolinie, przy asfaltowej drodze na bocznej szutrówce krząta się 1,5 tysiąca osób. Jesteśmy w raju, ale nie biblijnym. Nie nagrzeszyłem zbytnio i znalazłem się w Raju złodziei rowerów. 250 sztuk blurów, epicówi i innych scalpeli leży bezpańsko na ziemi czekając na swoich właścicieli. Jeden raczej się nie doczekał słyszę zdenerwowanego Amerykanina, który nie może znaleźć swojej maszyny. Spotykam Cala, który widział mój rower przy kanale. Podchodzę jeszcze do ciężarówki z torbami, mając nadzieję, że znajdę tam swoją torbę. Niestety torby nie widać. Podczas rozmowy okazuje się, że dali moją torbę gdzie indziej. Nie rozumiem po co, ale wybaczam widząc, że się starali, bo po pięciu minutach przynoszą mi ją osobiście. Wreszcie mogę się przebrać. Zakładam nową koszulkę. Tak jakoś podnieciłem się tym wszystkim, ta radość, że jest rower, są bagaże spowodowała, że wpadłem do kanału. Znowu wszystko mokre, ale tym się nie przejmuje bo za chwilę wiem, że w tym upale wszystko wyschnie.
Tak w ogóle to mnóstwo nowych znajomości i aż szkoda, że wyścig już się kończy. Kanadyjczyk to chyba już trochę przesadził. Chcąc zobaczyć zdolności krawieckie kostarykańskich konowałów zerwał mi plaster. Wybaczam mu jednak, bo to on przecież przemył mi ranę i doprowadził do względnej używalności w dniu wczorajszym. Jest okazja porozmawiać jak było Za kilka godzin trochę się jednak na niego zdenerwuje, gdy będę musiał ostatecznie wyrzucić dyndający plaster.
Przed samym startem podają komunikat. Okazało się , że zawalił się jeden z mostów kolejowych, musieli zrobić objazd i czeka nas kilkadziesiąt kilometrów asfaltu. Dłuższy dystans na pewno jednak droga będzie krótsza. Wszyscy odetchnęli z ulgą, słychać jakieś oklaski a ja się dziwię bo chyba przyjechaliśmy tutaj, żeby trochę dostać w cztery litery. Nie ma co jednak lekceważyć tego wyścigu. Czas przecież pokaże, że dostanę jeszcze swoje. Przechodząc na koniec stawki spotykam się oczami z tęczową koszulką. Stoi teraz wcale nie na przedzie tylko gdzieś w środku stawki (a może to orgi nie panują nad wszystkim i dali wpuścić ludzi na przód.) Wielki mistrz pewnie śmieje się w duchu z moich ran. Jeszcze nie teraz ale za kilka minut poproszę go o wspólne zdjęcie mogąc się jednocześnie przekonać patrząc na setki blizn na nogach, że trochę zwałek w życiu wyścigowym też zaliczył. W tym wyścigu jedzie bardzo dobrze i zostanie pierwszym nie kostarykańczykiem, który wygra Rutę. Pomogą mu nie tylko umiejętności, wola walki, ale i cwaniactwo. Według regulaminu nie można było korzystać z pomocy samochodów. Wynajął sobie więc motocyklistę który jechał za nim wożąc wszystkie niezbędne rzeczy.
Startujemy pod górę asfaltem. Po kilku kilometrach zaczyna się techniczny downhill, a ja niestety mam okazję się przekonać jakie spustoszenia uczynił mój upadek. Oko w porządku, bolało jeszcze trochę przed startem, ale teraz go nie czuję. Niestety nic nie da się zrobić z bólem wskazującego palca prawej ręki. Jest tak duży, że nie mogę go zginać. Z konieczności staram się hamować tylko lewą ręką.
Piękny etap. Jeżeli dwa pierwsze dni oznaczają jedynie walkę to tutaj nie można oderwać wzroku od tego co dzieje się dookoła. Jedziemy w niebie, piękne góry, niesamowite widoki, potem też wreszcie jakaś cywilizacja, plantacje kawy, bananów, kilka kilometrów podjazdu, zjazd. Rozpoznaje miejsca, które widziałem wcześniej na zdjęciach w internecie. Na trasie tylko jeden błotnisty odcinek, ale już wiem i oczywiście się to sprawdza, że za chwile będzie można umyć rower obserwując licznie zebranych kibiców. Cudownie, nawet pogoda dostosowała się do tego wszystkiego. Jest normalne, nasze krajowe 30 stopni, bez wilgotności, bez przelotnych opadów. Ta strefa klimatyczna to jest właśnie to.
Dzisiaj też czas na walkę. Ścigamy się jak nigdy.
Wszystko dobrze oprócz jednej rzeczy. Dlaczego są zjazdy? Na jednym z nich hamując tylko przednim hamulcem, wpadam w żwir i nie mogąc utrzymać równowagi zaliczam kolejny upadek, a przy upadku rozcinam nogę o blat. Nie jest dobrze, ząbki wbiły się głęboko w nogę, znowu poważny krwotok, nad którym nie mogę zapanować, ból. Najgorsze jest, że w odróżnieniu od dnia wczorajszego dzisiaj widzę całą ranę. Mała, szarpana, głęboka jak po ugryzieniu psa. Pierwsza myśl jednak inna. Nowy but w kilka chwil zmienił kolor z niebieskiego na czerwony i to brak wartości estetycznych spędza mi sen z powiek. Wiem , że bez sensu, ale przykładam jakiś liść próbując zatamować cieknącą krew. Zbiera mi się na płacz. Tyle tysięcy kilometrów od domu, tyle przeżyć i co teraz. Po raz pierwszy pojawia się wątpliwość i pytanie, czy się nie wycofać. Do mety jeszcze daleko, a ja naprawdę nie mogę jechać. Postanawiam jednak kontynuować jazdę. Krew leci jeszcze kilka minut, ale wreszcie przestaje. Ból jest duży, ale na tyle znośny, że w miarę upływu czasu da się jechać. Po dwudziestu minutach ogarnia mnie przerażenie. Brak czucia w palcach, a ja sobie oczywiście zaczynam to tłumaczyć utratą krwi w ostatnich dniach. Najgorsze, że cały czas musze odpowiadać troskliwie pytającym się Amerykanom, ze nic mi nie jest, że to tylko chwilowe. A już do szału doprowadzają mnie uwagi typu że chyba zamieniłem sobie z kimś buta, bo jeden jest niebieski a drugi czerwony. Kilka minut później dodatkowo na jednym ze zjazdów nagle pojawia się potworny ból w okolicy chorego oka. Pierwsza myśl od razu zerwane szwy i znowu rozpacz. Gdy zatrzymuje się okazuje się, że na szczęście to tylko jakiś robak wbił się w ranę. W duchu dziękuje lekarzom za wczorajszą szczepionkę.
Wreszcie docieram do punktu kontrolnego. Znajomy z dnia wczorajszego kierowca karetki tylko się uśmiecha i zadaje pytanie desinfection? Jest dobrze, bo nie karze mi wchodzić do karetki a on chyba zna się na rzeczy. Z drugiej strony w dniu wczorajszym może wyczerpałem już limit ubezpieczenia. A może wie, że nawet siłą by mnie nie ściągneli z trasy.
Kończą się góry. Z mapy przewyższeń wiem, że czeka mnie teraz zjazd, a później już tylko po płaskim, najpierw 50-cio kilometrowy objazd asfaltem, a później główna atrakcja etapowa w postaci podkładów kolejowych.
Teraz czuje się jak ryba w wodzie. W tym roku to moja największa tragedia. W ściganiu po płaskim, a więc tym czego nie lubię jestem akurat najlepszy. Ale sportowo jest bardzo dobrze a do tego adrenalina powoduje, że nie czuję już bólu w nodze. Szkoda, że nie ma z kim współpracować. Do pociągu z lokomotywą z napisem Inżynier dołączają się kolejne wagony amerykańsko-kostarykańskie, ale nikt nie chcę poprowadzić. Wreszcie po jakiś 10 kilometrach dołacza do na dwójka Amerykanów. Gubimy poprzednie ogony i jedziemy sobie ze zmianami we trójkę. Zmęczony po pewnym czasie odpuszczam i nie daję zmian. Prowadzi nas jeden a my tylko zagrzewamy go do boju wydając dwuznaczne okrzyki I love you man. Łączymy się z inną grupą i jedziemy w dziesięciu ze zmianami, współpracując ze sobą docieramy do punktu kontrolnego. Świetna jazda, po raz pierwszy w życiu mam okazję przejechać tak długi odcinek na szosowo. W naszej grupie był też Cal, a jak był Cal to wiadomo, że fakt, że wygrał pierwszy etap, a ja byłem lepszy w drugim (chłopina zjeżdżał bardzo zachowawczo, bo w zeszłym roku mniej więcej w tym samym miejscu co ja miałem spotkanie z kostarykańskim kamieniem złamał obojczyk) zmotywuje mnie do szybszej jazdy. Tak w ogóle to zauważyłem prawidłowość, że Amerykanie zatrzymują się na długo na bufetach. Może coś w tym jest, bo później doganiają mnie po jakimś czasie. Szkoda, że nasze maratony takie krótkie i nie można sprawdzić tej strategii na własnej skórze.
Czas na główną atrakcję dzisiejszego dnia. Za chwilę mam poczuć co znaczy ból kręgosłupa. Pół kilometra po bufecie witam się osobiście z oczekiwaną linią kolejową. Jadąc asfaltem widzieliśmy już mosty kolejowe wiedząc, że spotkanie będzie nieuchronne. Początkowo obok jest jeszcze inna droga, którą da się jechać. Wjeżdżamy w plantację bananów i mam okazję się przekonać ile tego ścierwa tu rośnie nie dziwiąc się już, że kilogram można kupić za 15 centów. Mijamy jakieś wsie gdzie czas zatrzymał się chyba jeszcze w czasach niewolnictwa. To właśnie jest piękne w rowerowaniu. Nic innego nie pomoże tak poznać kraju jak jazda na dwóch kółkach. A Kostaryka to kraj kontrastów. Tutaj nie tylko różne są strefy klimatyczne. Pięć dni temu wielkie pałace w stolicy San Jose, kilka kilometrów dalej slumsy i ludzie śpiący w tekturowych pudełkach, start z zamkniętego ośrodka gdzie wszystko wygląda jak na pocztówce a teraz znów bieda. Dzieciaki stojące przy szosie i błagające o czekoladę. Widać, że niektórzy Amerykanie dają. Ja rzucam jeden baton energetyczny, ale szybko się przekonuję, że bez sensu bo wartości smakowych dzieciaki nie będą miały żadnych.Zatrzymuje się, bo chcę aby stojący ludzie zrobili mi zdjęcie. Daje kobiecie aparat, ale chyba coś takiego widzi po raz pierwszy.
Kończy się droga i trzeba zjechać na tory, na początku jeszcze zarośnięte, dopiero później pojawiają się pierwsze przerwy. Uczeń nie może zawieść mistrza przypominam sobie co mówił przed startem manekin testowy i jadę na całego. Strategia naprawdę słuszna i dziękuje, ze trafił mi się taki nauczyciel. Chris bardzo dobrze przewidział też postawę kostarykańczyków którzy faktycznie wybierają wariant wolnej jazdy. Gdy słyszą, że ktoś nadjeżdża puszczają jednak środkiem co w sumie zajmuje im trochę czasu. Podczas jednego z takich wyprzedzeń uderzam się w nogę, oczywiście w miejscu dzisiejszej rany. Zakrzepła krew znowu zaczyna lecieć, ale to już mnie nie rusza. Choćbym miał się doczołgać dotrwam do końca. Jest wreszcie most. „You fall you die” przypominam sobie pogadankę spikera przed dzisiejszym startem. Patrzę na dół, nie widać aligatorów, ale pewnie czają się tam gdzieś w ukryciu. Most faktycznie ledwo stoi a jeden podkład pęknięty. Tutaj naprawdę trzeba uważać. Jedyny plus, że odpoczął trochę kręgosłup, bo naprawdę zaczynam go już czuć. Z mostem znowu po podkładach i gdy tak sobie myślę, że trzeba będzie odpocząć pojawia się droga. Za drogą palmy a za palmami morze. Zdziwienie, czyżby już meta. Potwierdza to Kostarykańczyk, jeszcze tylko około 10 kilometrów. Dla mnie to szok, bo myślałem, że mamy jeszcze co najmniej ze dwadzieścia kilometrów podkładów.
Pojawiają się kolejne atrakcje w postaci małych jeziorek. Obśmieli się ze mnie jadący gdy ominąłem pierwsze biegnąc obok przez krzaki. W ciągu minuty dowiem się dlaczego. Kałuża z dokładnością szwajcarskiego zegarka pojawia się co kilkaset metrów. Wszystkie są długości od kilku do kilkunastu metrów, ale nie długość jest najważniejsza, w końcu co jak co ale do wody się tutaj przyzwyczaiłem. Podstawowym problemem jest głębokość. Bywa, ze trafiają się bardzo głębokie. Mam swoją strategię, puszczam zające przodem. Widząc gdy któryś z nich zatapia się w wodzie, albo upada, wybieram inny szlak licząc, że woda nie będzie tam tak głęboka. Strategia słuszna, mam szczęście, ani razu nie upadam. Odmierzony rekord zanurzenia to cały widelec pod wodą i poziom zanurzenia do literki T na moim Treku. Zanurzenie całkiem pokaźne. To mój prywatny rekord i w życiu bym nie przypuszczał, że tak da się rowerować pod wodą. To uczucie kręcenia pedałami przy całym zanurzeniu naprawdę niesamowite. Staram się tylko nie myśleć o cieknącej krwi, ciepłej wodzie i bakteriach. Oby tylko nie było zakażenia. Po powrocie muszę pamiętać o chińskim specyfiku.
Kolejna atrakcja, ostatni bufet cztery kilometry przed metą. Nie wiem po co, ale na wszelki wypadek wkładam do kieszeni jakieś kanapki obawiając się , że może nie będzie nic do jedzenia na mecie. Wreszcie jest wjazd na plażę, uściski gratulacje mnóstwo znajomych, dzisiaj czas lepszy od Cala, Chrisa, a i wydepilowana klata został gdzieś w tyle jeszcze na asfalcie. Mam pewien niedosyt bo gdyby nie rany, to faktycznie można powiedzieć że dopiero się rozgrzałem i z przyjemnością jeszcze bym porowerował. Idę po torbę i robię to co większość, czas wykonać zaślubiny z morzem. Wskakuję w całym rynsztunku konkwistadora oczyszczając się z trudów trzech ostatnich dni. Gdy wracam na brzeg, pomiędzy muszelkami znajduję słoiczek perłowego dżemu, z którego ulatują dźwięki dwóch oceanów. To nic, że podmiotowi lirycznemu chodziło o coś zupełnie innego ja wciąż słyszę ostatnie dwa wersy, do których mam własną interpretację:
Please stand by the shore
I will be there once more.
Jeszcze tylko rower do mycia, coś do jedzenia, pierwszy posiłek po trzech dniach z tych przysługujących na mecie, rozmowy, wspólne fotografię, ceremonia wręczenia nagród i odbiór pamiątkowych medali ( dodatkowo czekanie pół nocy w Kostaryce a później dwa tygodnie w kraju na zagubiony rower ) i zakończy się podróż wgłąb siebie, wyścig który znienawidziłem już od 15 tego kilometra, który nienawidzę jeszcze dziś i który znienawidziłem na całe życie. Gdybym tylko mógł wystartowałbym jednak znowu, choćby dziś.
InżynBiKer
galeria:

LaRuta

strona wyścigu


wjedź do strony głównej

ddddddd