ddddddd Co znaczy stanąć w miejscu i się nie rozwijać?
Jak jednak się rozwijać, gdy z roku na rok przy coraz lepszej formie zajmuje się coraz gorsze miejsca w stadzie?

W takiej sytuacji jedynym realnym celem do osiągnięcia może być ukończenie coraz trudniejszych wyścigów. Na samym szczycie tej piramidy stoi Crocodile Trophy. Czy jest to jednak wyścig dla takiego amatora jak ja. To przecież wśród zawodowców panuje przekonanie, że kto startuje na szosie powinien kiedykolwiek skończyć Tour de france, a kto w mtb powinien znaleźć się na liście finisherów sporządzonej przez krokodyla.

Marzenia o starcie realnych kształtów zaczęły nabierać po przeglądzie wyników 2006r. Z wielkim zaskoczeniem, na liście i to w połowie stawki zobaczyłem znajomego Amerykanina. Wcześniej ścigałem się z nim w kilku wyścigach a co ważniejsze zawsze różnice w ostatecznym wyniku były nieznaczne.

Oczywiście tutaj wyniki były wypadkową z kilkunastu dni ścigania, jednak korzystne jest to, że sam zaliczam się raczej do tych, którzy rozgrzewają się dopiero od 3 dnia wyścigu.

Momentalnie znajomy został zasypany pytaniami. Wyścig jest ciężki, ale nie ma żadnego killer stage tak jak np. śp. pierwszy etap La Ruty. Często jest tak, że próbując oceniać stopień trudności patrzymy ile czasu potrzebowali najlepsi, aby ukończyć zawody. Tutaj naprawdę było to do wytrzymania, dodatkowo fotografie płaskich krajobrazów, a więc jazdy w warunkach, w których niestety jestem najlepszy, pozwalały patrzeć optymistycznie. Jak błędne były to wyobrażenia zweryfikowało późniejsze życie.

Jak logistycznie ciężki jest wyścig nie trzeba chyba tłumaczyć. Cztery loty w jedną stronę, tułaczka z bagażami, wśród których znaleźć się musi nie tylko rower czy też dodatkowo własny namiot, ale nawet własna łyżka czy talerz, konieczność zdobycia australijskiej wizy. Klamka zapadła, gdy bez wychodzenia z domu po upływie dwóch tygodni udało się załatwić wizę przez Internet. Jeszcze tylko trzeba było przezwyciężyć wątpliwości, które nasunęły się po dotarciu informacji, że w porównaniu z poprzednimi edycjami wyścig będzie trudniejszy, bo ten sam kilometraż przyjdzie pokonać w dziesięć a nie jak wcześniej trzynaście dni.

W ten sposób korzystając jeszcze z 10% zniżki zapisałem się na 9 miesięcy przed wyścigiem, spokojnie czekając na godzinę zero.

Tak naprawdę nerwowa atmosfera zaczęła się dopiero na jakieś trzy tygodnie przed startem, gdy szczegółowo zacząłem czytać relację z poprzednich edycji. Cała ta logistyka, skrajne opinie na temat organizacji, ukąszenia węży, skorpiony, udary mózgu – powoli zaczęło docierać, że zbliża się chwila przeżycia czegoś naprawdę niezwykłego.

Wszelkie obawy potwierdziły się na zebraniu organizacyjnym. W ostatniej chwili zmiana kategorii, trasa trochę zmieniona, bo podobno wśród bydła panowała jakaś zaraza i niektórzy gospodarze nie zgodzili się na przejazd przez swoje posiadłości, a dodatkowo gdzieniegdzie brak możliwości przejazdu samochodów, jakby nie można było tego przemyśleć wcześniej

Pozytywnemu myśleniu na pewno nie sprzyjała lektura roadbooka z informacją o poszczególnych etapach i obozowiskach. Na liście startowej jest 90 osób, razem z osobami towarzyszącymi i obsługą będzie pewnie 250 osób a ja zaczynam się zastanawiać jak poradzimy sobie w dniach gdzie jest zaznaczone, że w obozowisku jest jeden prysznic, albo nie ma wcale toalet.

Poznajemy się z Romanem. Przyjechał ze Słowacji, a ja dzięki niemu znowu nie zapomnę ojczystej mowy. Tak jak ja liczy na miejsce w środku stawki. Przygotowując się do wyścigu przejechał tyle co ja w całym roku. Na razie jeszcze nie wiemy, jaka brutalna rzeczywistość nas czeka i że w peletonie 80% to zawodowcy a nam a przede wszystkim mnie przyjdzie walczyć w tym wyścigu o przeżycie.

Trochę nie bardzo z tą organizacją. Potwierdza się, że nie jest najmocniejszą stroną wyścigu.

Doświadczenie podpowiada jednak, żeby do tego, co mówią orgi mieć własną interpretację. Jeśli mówią, ze zapisy rozpoczną się za pół godziny ustawiamy się od razu w kolejce i faktycznie po chwili rozpoczyna się rejestracja. Wielbiciele gadżetów są zadowoleni. Każdy dostaje wypasione okulary od sponsora, t-shirty. Nie ma za to obiecanych żeli, ale do tego już się przyzwyczaiłem i zabrałem zapas z domu. Pytam jeszcze, czy to tylko opóźnienie, bo na razie można jeszcze dokupić coś w miejscowym markecie.

Kolejne błędy w organizacji powtarzają się pierwszego dnia. Na miejsce startu musimy jechać dwie godziny autobusem. Żal serce ściska, widząc jak bez żadnego zabezpieczenia wrzucają rowery do przyczepy. Najgorsze jest jednak czekanie i brak informacji. Tu jednak już wiem, że trzeba trzymać się kogoś kto wcześniej już zaliczył ten wyścig. Potwierdzają się też moje skojarzenia odnośnie Australii jako kraju zakazów. Już na lotnisku po totalnym przeszukaniu bagażu celnik chciał mnie ukarać 1000 dolarowym mandatem za nie zgłoszoną w deklaracji paczkę orzeszków ziemnych, a po kilkunastu minutach już po odprawie i przesiadce tranzytowej podszedł do mnie jakiś inny i zabrali mnie na rewizję osobistą. Okazało się że nie mają chyba co robić bo wyłapują jeszcze ludzi z terminali. Dostałem do przeczytania oświadczenie, według którego mogę zrezygnować z rewizji, ale konsekwencją może być wydalenie z kraju. Na wczorajszej naradzie ostrzegali nas, żeby pod żadnym pozorem nie kąpać się nago. Teraz kierowca skrupulatnie sprawdza czy nie przewozimy czegoś do jedzenia i picia, bo pić i jeść w autokarze nie wolno. Udaje mi się przemycić kanapki i zasłaniając się fotelem, smacznie sobie zajadam, postępując wbrew przepisom, zastanawiając się tylko czy za to też australijski rząd przewidział jakąś karę pieniężną.

Docieramy na miejsce. I tu kolejne zaskoczenie. Są wreszcie żele a wczorajszy sponsoring okularów został dodatkowo jeszcze rozszerzony o kaski. Jest tylko jeden problem co z tym zrobić, dwóch kasków przecież nie zabiorę ze sobą na trasę. Na całe szczęście zawodowcy mają swoje wozy teamowe gdzie można zostawić kask, aby odebrać go później na mecie. Koniec z narzekaniem na organizację. Od tej chwili jak dla mnie w całym wyścigu rewelacja.

Etap I


Wreszcie start. Całkiem nieźle mi idzie na początku, ale szybko się przekonuje, że to przez to, że peleton jedzie na razie wolno. Gdy przyspiesza, po raz pierwszy mam przed sobą widok, który stanie się typowym obrazkiem na Crocodile Trophy – uciekający peleton i kilkanaście osób (później już coraz więcej), które nie potrafią dorównać i jadą z tyłu.

Od 30tego kilometra jedziemy w 4 osoby. Zaczynam poznawać tych, z którymi spędzę najbliższych 10 dni. Jest małżeństwo Belgów i Hiszpan. Pracujemy jednak tylko we dwójkę. Belgowie niczym drużyna Wiś-Macha w Transcarpatii korzystają z okazji. Beznadziejny ten początek. Cały czas asfalt. Staram się jednak przyzwyczajać do jazdy po lewej stronie drogi, bo to nas przecież tutaj czeka. Wjeżdżamy na pierwszy bufet a ja przeżywam pierwsze nieporozumienie. W ulotce było napisane, że każdy musi zabrać ze sobą 10 drinking botles. Tak jakoś od samego początku, gdy to przeczytałem skojarzyłem sobie, że chodzi o zwykłe butelki z wodą. Tutaj każdy z zawodników przygotowuje sobie 10 bidonów i przed wyścigiem umieszcza je w specjalnych pojemnikach, które przewożone są później samochodami na poszczególne bufety. Muszę już sobie uzmysłowić i powoli zacznie to do mnie docierać, że jest to wyścig pomyślany przede wszystkim dla profesjonalistów. 80% startujących dociera na bufet i po wymianie bidonów z wywieszonymi jęzorami dalej walczy o najwyższe miejsca w stadzie. Ja takiego problemu nie mam. Spokojnie na każdym bufecie będę się zatrzymywał i korzystał z obecnych baniaków napełniając swoje puste bidony. Poza tym lekki posiłek trochę rozmów z bufetowymi, a na bufecie naprawdę znalazła się bardzo miła obsada. Na tym pierwszym dodatkowo jeszcze są gospodarze z pobliskiego rancza. Pytam się czy nie mają ciepłej wódki. Obiecują, że dostarczą butelkę na zakończenie któregoś z etapów. Atmosfera na bufetach wspaniała a dodatkowo bufety w tym wyścigu ratują życie. Dla mnie począwszy od drugiego już do końca strefy 50 staną się oazami.

Po wyjeździe z oazy zaczyna się prawdziwy wyścig. Jest wreszcie trochę off - road. Wjeżdżamy w sawannę. Dla takich jak ja, lubiących od czasu do czasu rozejrzeć się dookoła miejsca w którym się ścigają rewelacja. Orgi przejazdy przez parki narodowe zapewnią nam jeszcze kilkukrotnie.

Zaczynamy walkę. Tutaj już nie da się jechać na kole. Do poznanych wcześniej Hiszpana, małżeństwa Belgów, dołącza Włoch nazwany Mr Tatoo, z uwagi na całe ciało pokryte tatuażami. Po chwili jeszcze pod drzewem w cieniu zobaczę Dunkę leżącą w cieniu na trawie jak na krzyżu i ciężko oddychającą po zapewne za szybkim początku. To w większości z nimi przyjdzie mi spędzić najbliższe 10 dni.

Chyba dobrze zrobiłem nie wprowadzając się na wysokie HR na początku. Wyprzedzam jeszcze kilka osób. Zaczęły się trudne techniczne zjazdy a mnie jedzie się coraz lepiej. Teren nie jest może typowo górski, ale jest bardzo pofałdowany i interwałowa trasa wymaga ciągłego wysiłku. Powoli organizm zapoznaje się z tym, z czym przyjdzie mu walczyć przez najbliższe dni – wysoką temperaturą. Przejeżdżamy przez park, nie ma żadnej oazy i nie ma skąd wziąć wody. Czuję się coraz gorzej. Na całe szczęście przed startem zabrałem sobie przezornie do kieszonki małą butelkę, która właśnie teraz ratuje mi życie. Przy temperaturze ok. 36 stopni w cieniu zapotrzebowanie na wodę jest jednak trochę większe. Jeszcze nie wiem, że za kilkadziesiąt godzin poznam co znaczy prawdziwa jazda w upale gdy temperatura będzie większa jeszcze o dziesięć kresek. Zaczynam też pobierać spascuprel. Tak właściwie zabrałem go przez przypadek, bo w kraju stosuje go jedynie na początku sezonu gdy łapią mnie jeszcze skurcze. Tutaj okaże się, że uratuje mnie jeszcze nie jeden raz z opresji.

Widokowo coś pięknego. Pagórkowata sawanna poprzecinana niekiedy błękitnymi jeziorami. Jakbym oglądał film przyrodniczy z Afryki. Brakuje jedynie lwów i żyraf. Tym się akurat nie przejmuję bo wiem , że tutaj ich nie spotkam. Jadąc zachowuje jednak czujność widząc wszechobecne tablice „uwaga na jadowite węże”. Gdy już wyjeżdżamy z parku zastanawiam się jeszcze chwilę co znaczy tablica „no guns, no dogs”. Dziwni ci gospodarze, ale jak się jest właścicielem rancza o wielkości małego europejskiego kraju to różne rzeczy chodzą po głowie. Wreszcie jest oaza i uzupełnianie płynów. Później jeszcze kilkanaście kilometrów dojazdu na miejsce noclegu. To też stanie się specyfiką tego wyścigu. Bardzo często początkowo trasa nowego etapu jest taka sama jak koniec poprzedniego.

Tym razem odbijam sobie początek etapu i siadam na koło belgijskiego małżeństwa. Wreszcie meta, miało być 80 km, jest 90. Będę się musiał do tego przyzwyczaić. Do wszystkich kolejnych etapów trzeba będzie dodać 8-10 kilometrów więcej niż jest napisane w road booku.

Trudność tego wyścigu to nie tylko trasa, ale jeszcze spartańskie warunki. Zaraz po przyjeździe trzeba znaleźć miejsce i rozstawić namiot. Później czas na prysznic. Road book mówi, że w dniu dzisiejszym na 250-300 osób jest 1 prysznic i dwie umywalki. To i tak dobrze bo po jutrzejszym etapie nie będzie ich wcale. Cała lektura nie nastraja optymizmem. Bankomat może być tylko w jednym miejscu, ma gdzieś być stacja benzynowa a jeden z noclegów będzie w miejscowej metropolii bo osada zamieszkana jest przez kilka tysięcy osób. Pozostałe osady mają co najwyżej po kilkudziesięciu a gdzieniegdzie kilkuset mieszkańców, albo nie ma ich wcale a obozowisko rozbite jest na dziko. O dziwo kolejka do jedynego prysznica w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie jest duża. Wreszcie są plusy tego, że tak mało amatorów staruje w wyścigu. Nie ma żarówki i myje się przy otwartych drzwiach mając nadzieję, że nie zobaczy mnie miejscowy stróż moralności. Przyczepiają się jakieś dwie dowcipne Australijki. Nie mam siły na żarty. Dopiero później dowiem się, że wśród nich była Christie Valentine – menadżer Dream Teamu – najlepszego zespołu w peletonie. Szkoda, że to koniec sezonu i nie ma już wycieniowania. Gdyby było takie jak na wiosnę może zaangażowałaby mnie do swojego teamu i zesponsorowała start w przyszłym roku. Po prysznicu czas na kolację. Tutaj wielki plus bo jedzenie nie dość, że wyśmienite to jeszcze wszystkiego pod dostatkiem . Nawet już przestał przeszkadzać fakt, że wszystkie talerze i sztućce trzeba było zabrać ze sobą z domu. Po jedzeniu mycie naczyń. Jedna miska z całymi resztkami, później trochę bardziej czysta do płukania. Klimat jednak sprzyjający i żadnego zatrucia podczas wyścigu nie było. Trochę zastanawiam się nad wynikami. Jest wręcz tragicznie. Mówiąc szczerze liczyłem na środek stawki. Tutaj jest końcówka, widać już, że wyścig idzie w kierunku zawodowstwa i tym zdecydowanie różni się od innych transów, gdzie tacy jak ja mogą sobie powalczyć. Nie ma totalnego zgonu, strategia jednak wydaje mi się słuszna, do przejechania jeszcze ponad tysiąc kilometrów. Zawsze w wieloetapówkach rozkręcam się i z każdym dniem jest coraz lepiej . Tutaj dochodzi jeszcze ciepły klimat. Nie jestem jeszcze chyba do końca przyzwyczajony do zmiany czasu. Nie chcę mi się przestawiać zegarka w komórce. Nastawiam budzik na godzinę22. Jutro start o północy pruszkowskiego czasu. Jeszcze tylko ta atmosfera, to o czym czytałem w notatkach z tego wyścigu. W przydrożnej knajpie słychać dźwięk dwóch gitar i cichą nutę boba Dylana, która pozwala spokojnie zasnąć i regenerować się przed jutrzejszym dniem.

Etap II

Drugi dzień to zdecydowanie najgorszy etap tego wyścigu. Gdyby cały krokodyl miał wyglądać w ten sposób byłby to chyba najmniej ciekawy wyścig na świecie. Bardzo dużo asfaltu, nieciekawe krajobrazy, zero atmosfery. Jak zero atmosfery to zero chęci do walki. Pod koniec etapu wjeżdżamy w las tropikalny. Do końca pozostaną już tylko dwa główne typy klimatów gorący suchy – i lasy równikowe wilgotne. Trasa prowadzi główną drogą przecinającą las a ja zastanawiam się dlaczego nie można jechać bocznymi ciekawymi, technicznymi szlakami. Orgi reklamują przecież krokodyla jako najcięższy wyścig mtb na świecie.

W lesie wreszcie coś zaskoczyło. To chyba przełomowy dla mnie moment. Wskoczyłem na swoje właściwe obroty. Lektura wyników szybko sprowadza na ziemię. Dzisiaj do Belgów straciłem 20 minut. Wyprzedziła mnie też Dunka. Mr tatoo się wycofał, a ja jedynie się cieszę, że na ostatnich kilometrach wyprzedziłem Hiszpana. Jeżeli etap drugi został zaklasyfikowany jako najgorszy to miejsce biwakowania po etapie należało do najlepszych. Piękne jezioro i naprawdę przyjemnie jest wykąpać się i popływać w ciepełku po zakończonym etapie. Poznaje też tajemnicę prysznicy. Orgi mają swój generator i na plaży ustawione są przenośne prysznice. Dobrze, że świeci słońce bo wyschną uprane ubrania. Niestety trzeba wziąć poprawkę na to, że jesteśmy na półkuli południowej i słońce wędruję po niebie jakoś inaczej, przekonuje się o tym gdy idę chcąc zabrać suche koszulki a one zamiast na słońcu suszą się w cieniu.

Etap III

Koniec byczenia jeśli tak można nazwać średnio 110 km off-road dziennie. Według orgów w dniu dzisiejszym najtrudniejszy etap w całym krokodylu. Kto go zaliczy potem ma mieć już tylko z górki. To zdecydowanie etap z największymi przewyższeniami. Roadbook mówi coś o 2235m i 120 kilometrach do pokonania. Krokodyl ma wiele wspólnego z wyścigami szosowymi, można więc poznać zwyczaje panujące w peletonie. Jednym z nich jest podpisywanie listy startowej. Nie wszystkim to się podoba, bo zdecydowanie opóźnia start. Część zaczyna już sobie żartować. Podpis jest na przykład uzupełniony dopiskiem nie chcę mi się podpisywać listy startowej albo solidaryzuję się z tym któremu nie chce się podpisywać listy startowej. Ja na znak protestu wydłużam swój autograf o 10 centymetrów.

W dzisiejszym dniu ma być dużo odcinków technicznych. I faktycznie po tradycyjnej kilkunastokilometrowej rozgrzewce wynikającej z oddalenia naszego miejsca biwakowania wjeżdżamy w góry. Czuje się już w pełni sił i w dzisiejszym dniu chcę odrobić wczorajszą dwudziestominutową stratę do Belgów. Walka na całego i widać, że noga podaje bardzo dobrze. Wjeżdżamy w góry. Tutaj orgi nie mają łatwego zadania. Jedyną możliwością poprowadzenia trasy jest droga, która powstała przy budowie trakcji elektrycznej. Innej możliwości przejazdu na powierzchni 50 km kw. po prostu nie ma. Przez najbliższe kilka godzin mamy okazję oglądać jednak nie tylko rusztowania i druty ale i piękno okolicznej przyrody. Znowu przejeżdżamy przez kolejną strefę klimatyczną. W oddali pojawiają się piękne górskie widoki. Niestety zgodnie z zapowiedziami teren jest coraz bardziej górzysty. Jest jednak to, co tygrysy lubią najbardziej – dużo odcinków technicznych. Śmieje się w duchu bo org ostrzegał przed technicznymi zjazdami. Dla kogoś wychowanego w istebskich klimatach nie ma żadnego problemu. Jedzie się zdecydowanie lepiej i wreszcie wyprzedzam ludzi, którzy widziałem na pierwszym etapie dołożyli mi kilkadziesiąt minut. Po raz pierwszy poznaje się z Australijczykiem z którym przegadam dużo następnych etapów.

Tylko ta temperatura. Od drugiego etapu wożę ze sobą już camelbacka także 3,5 litra starcza mi na przeżycie między oazami. Jedzie się ciężko, dużo odcinków trzeba podchodzić a w tym akurat nie jestem dobry. Poznaje też co to typowa australijska prowincja. Gdyby nie ścigający się bikerzy, bufetowi i bufetowe nikogo bym dzisiaj nie zobaczył. Tutaj wyjątkowo jeszcze bez żadnych zwierząt. Po górach zaczynają się piachy. Przyzwyczajenie jazdy po mazowieckich ścieżkach jest bezcenne. Znowu wyprzedzam jakieś osoby. Humor dopisuje rewelacyjny, jeśli tak ma wyglądać najtrudniejszy etap wyścigu to jestem w domu. W przedostatniej oazie żartuje już sobie z obsadą. Jest coraz lepiej na trasie a końcówka to rewelacja. Ostatnie 40 kilometrów pokonuje sam w tempie totalnym i w wyśmienitym humorze dojeżdżam na metę. Bardzo przyjemną tradycją na krokodylu jest, że każdego zawodnika na mecie witają donośne oklaski tak jakby przyjeżdżał zwycięzca. Nikogo nie widzę na mecie i po 5 minutach udaje mi się wreszcie zobaczyć dziewczynę , która zajmuje się mierzeniem czasu. Dzisiaj mnie oszukała o 10 minut w stosunku do tego co mam na zegarze, ale w porównaniu do pierwszego etapu gdzie różnica wynosiła 40 minut to jeszcze nic. Jest trochę prowizorki w tym wyścigu. Pierwszy etap liczony był od zaplanowanej a nie faktycznej godziny startu. Pewnie ktoś zapomniał, o której był start. Na szczęście jeśli chodzi o godzinę przyjazdu wszyscy mają uwzględnioną poprawną. Dla mnie to bez sensu, bo zawsze oceniam swoją stratę do prowadzących procentowo i chciałbym żeby wynik był jak najbardziej miarodajny. Jest jednak radość, że wyprzedziłem Belgów ( o innych nie myślę bo jakoś najbardziej chce się ścigać z tymi którzy znajdują się blisko na liście startowej). Szczęście jednak nie trwa długo. Belgijski pociąg przyjeżdża po siedmiu minutach a ja nie mogę się temu nadziwić bo tempo w końcówce miałem naprawdę niesamowite. Tutaj jednak widać, co to jest siła peletonu. Do odrobienia zostało jeszcze kilkanaście minut. Z zazdrością jeszcze patrzę jak po przyjeździe na metę dostają po butelce coca-coli i lądują w rozbitych przez osoby towarzyszące namiotach.

Za chwilę przestaje już jednak o tym wszystkim myśleć, bo pojawiają się najbardziej upierdliwe stworzenia na trophy – muchy. Australijska mucha w odróżnieniu od naszej krajowej jest bardzo upierdliwa i niczym komary nie daje nikomu spokoju. Wprawdzie nie ma ukąszeń ale kilkadziesiąt owadów bezustannie krążących koło każdej głowy potrafi nie jednego wyprowadzić z równowagi. Widać, że część osób była na to przygotowana bo paradują w moskitierach. Szybki prysznic, poszukiwanie miejsca na rozbicie namiotu bo dzisiejsza farma nierówna, rżysko, zapaskudzona jeszcze odchodami zwierząt, wreszcie rozbicie namiotu , do którego natychmiast się chowam zasuwając firany aby żaden z upierdliwców nie dostał się do środka. Po chwili zaczynam się pocić, bo temperatura przecież wysoka ale wolę to niż bezustanne odganianie robactwa. Dzisiaj nie umyłem roweru. Tak sobie leżę i zaczynam powoli rozumieć co znaczą trudności wyścigu bo faktycznie po zapowiadanym najcięższym etapie raczej należy się odpoczynek a nie szkoła przetrwania. Z namiotu wychodzę dopiero gdy jest sygnał kolacji. Na głowie obok kaptura ręcznik, w którym powstaje dziura przy każdym kęsie i w takiej pozycji jakoś udaje się zjeść. Wreszcie zapada zmrok, dla much to czas odpoczynku a my w spokoju możemy sobie zasiąść i obejrzeć film z ubiegłorocznego krokodyla bo orgi zaserwowały nam kino w plenerze. Film bardzo przyjemny i można zobaczyć co nas czeka jeszcze w wyścigu.

Etap IV


Następnego dnia pobudka o piątej. Tutaj każdy dzień toczy się tak samo. To nic, że zegarek nastawia się na szóstą. Bez budzika każdy dzień zaczyna się o piątej od śpiewu ptaków. To ciekawe bo jest ich kilka gatunków, a może jest tylko jeden faktem jest jednak, że co 10 minut zmienia się odgłos, a koncert trwa około godziny. Później niestety wstają muchy (może to i dobrze, że są tak upierdliwe bo aż się czeka z utęsknieniem na start który wreszcie uwalnia od cierpienia). Później jest śniadanie. Już wiem jak się ustawić, by nie stać w kolejce. Staram się zawsze mieć widok na kuchnie i gdy widzę poruszenie ląduje przy stanowisku „naleśnik”. Stanowisko „naleśnik” to początek śniadania. Czeszka Fojtikowa zadaje sztandarowe pytanie „any pancake?” Później musli, i nieszczęsne pieczywo tostowe. Niestety nie ma innego wyjścia. Chleba w promieniu kilkuset kilometrów nie pieką bo nie ma przecież dla kogo. Mimo, że jedzenia jest dostatek to w przypadku śniadań dokucza trochę jednorodność i trzeba się mocno nagłowić by stosować jakiś płodozmian . Czas posiłku to też okazja, żeby podpatrzeć jak odżywiają się mistrzowie. Bettin codziennie tylko mały talerzyk musli i jakieś owoce. Na czymś takim nie przejechałbym nawet 20 kilometrów. Pewnie ma jakieś wspomaganie. O dziwo pozostali nie żałują sobie frykasów i pomimo zawodowstwa na talerzach pojawia się i nutella i tłusta wędlina. No cóż na krokodylu pewnie liczy się psychika. Po śniadaniu zaczyna się pakowanie, tutaj dodatkowo trzeba złożyć namiot. Można też umyć rower Potem wiadomo każdy przed startem chce się pozbyć zbędnego balastu. Dzisiaj jest dzień gdzie nie ma żadnego wychodka. Widok niesamowity, gdy widzi się kilkanaście do kilkudziesięciu osób oddalających się w pobliskie krzaki. Niestety jest ogrodzenie i wszyscy praktycznie robią to na widoku. Kilkanaście kucających osób. Część idąca z saperkami bo orgi proszą jednak żeby zakopywać to wszystko czemu się nie ma co dziwić bo po kilkuset osobach naprawdę się tego zbiera. Idę i ja uważając żeby nie nadepnąć na minę.

Wreszcie start. Dzisiaj etap regeneracyjny. Do pokonania tylko 140 km przy 900m przewyższeń. Początkowo bardzo ładne widoki. Robię trochę zdjęć. Droga prosta jak drut a ja jadę sam. Podjeżdża też główny org Regina, która widać w dniu dzisiejszym też urządziła sobie sesje zdjęciową. Chyba całkiem wesoło wyglądam, zaczynam stroić jakieś głupie miny, ale ona całkiem poważnie człowieku to przecież najtrudniejszy wyścig mtb na świecie. Śmieje się w duchu mając w pamięci słowa, że wczorajszy etap był najtrudniejszy. Dopiero za kilka godzin dotrze do mnie, że znajduje się na najtrudniejszej imprezie, ale ta trudność to nie dystans a przede wszystkim wysoka temperatura. Samochód odjeżdża, a ja dalej tradycyjnie kilkunasto kilometrową prostą. Po półgodzinie wreszcie jest. Po raz pierwszy w wyścigu widzę kangura. Stoi sobie na drodze. Gdy mnie widzi ucieka a ja bezskutecznie próbuje zrobić mu zdjęcie. Po kilku następnych kilometrach dojeżdża do mnie hiszpańsko-belgijsko- duńsko-włoski pociąg, a ja oczywiście łapię się na koło. Jedziemy sobie tak do oazy. Później znowu przekraczamy jakiś park narodowy. Oprócz dotychczasowych atrakcji w postaci pięknych widoków dochodzi jeszcze wymarłe bydło. Przesadą byłoby się wlec bo oczywiście trochę piachu i tempo naszego peletoniku od razu spada. Uciekam do przodu i w samotności pokonuję najbliższe kilometry. Nie wiem co będzie dalej i chyba trochę niedobrze bo do mety pozostało jeszcze 80 kilometrów. Kończy się park, zaczyna asfalt. Jadę spoglądając tylko czy nikt mnie nie goni. Peleton dostrzegam dopiero, gdy zabarłożyłem trochę na oazie.

Kolejne kilometry mijają na spoglądaniu za siebie i ucieczce przed peletonem. W międzyczasie atrakcja, bo przejeżdżamy przez jakąś metropolię. Trzy może cztery domy, bocznica kolejowa, cmentarz z kilkoma grobami. Klimaty raczej jak na westernach. Zawsze jednak jest jakaś odmiana w stosunku do tego, co było dotychczas. Dzisiaj ma być wyścigowo. Do mety około 40 kilometrów a ja już postanowiłem, że za wszelką cenę będę chciał wyprzedzić w dniu dzisiejszym moich przeciwników. Niesamowita walka o 60 miejsce w stadzie, ale walka. Kończy się odcinek asfaltowy, zaczyna się kurz.

To przełomowy moment wyścigu. Wjeżdżam w strefę 50. O jeździe w upale przekonałem się już dotychczas. Jechało się w temperaturze trzydziestu kilku stopni w słońcu, ale co tu gadać, jeżeli jest woda wszystko jest do przeżycia. Teraz rozpoczyna się prawdziwy wyścig. Pan krokodyl wreszcie pokaże nam się w całej okazałości. Dzisiaj tylko na krótko, ale może to i lepiej. Temperatura odmierzona w cieniu już kilkadziesiąt minut po wyścigu 43 stopnie. I tylko można się zastanawiać jaka panuje przy nagrzanej ziemi. Może 46 a może 50. Nieważne, dla mnie jadącego po raz pierwszy w takich warunkach to inny wymiar. Temperatura sprawia, że podczas jazdy zwracać trzeba uwagę na zupełnie inne rzeczy niż w normalnym wyścigu. Obawy, że przejechanie stu kilkudziesięciu kilometrów dziennie spowoduje ból kręgosłupa – bezpodstawne- pewnie słońce robi dobrze na wygrzanie starych kości. Nie czuć bólu zwykłych mięśni. To plusy. Zdecydowanie nie przesłaniają jednak minusów. Pierwsze wrażenie i najgorsza rzecz to parzące stopy. Widocznie producenci ubijaków nie testowali ich w 45stopniach. Pieczenie jest tak nieznośne, że zaczynam polewać buty wodą z bidonów. Taktyka słuszna, ale krótkoterminowo. Po kilku dniach przekonam się o tym, gdy zacznę mieć duże problemy z przetartymi nogami i odciskami. Trzeba było jednak wstawić coś w podeszwę. Na psychikę kolarza nie wpływają też dobrze wartości zapachowe. Co jakiś czas dociera do nosa zapach rozkładających się zwłok kangura. W nocy zwierzaki głupieją i wszystkie wyskakują do świateł samochodów na drodze. Po wyścigu się dowiem, że Australijczycy mają nawet zamontowane w swoich samochodach specjalne zderzaki, które powodują, ze po zderzeniu zwierze wyrzucane jest od razu daleko na zewnątrz drogi. Oczywiście nikt tego nie sprząta i zwłoki rozkładają się w tych czterdziestu kilku stopniach. Drugą charakterystyczną cechą drogi są szczątki rozwalonych opon. Jest ich chyba jeszcze więcej niż kangurów. Trochę się zaczynam obawiać. Wprawdzie wziąłem zapasową oponę, ale już wymaganych regulaminem zapasowych kół nie mam.

Widoki urozmaicają też krowy, które tutaj wyglądają jak te z najbiedniejszych krajów afrykańskich. Trzeba jednak przyznać, ze są inteligentne, bo gdy widzą rower część staje i mnie przepuszcza, część szybko znika po drugiej stronie drogi. Do specjalnych atrakcji dochodzą jeszcze tumany kurzu przy każdorazowym mijaniu samochodu. Gorąc okrutny, ja wypruwam flaki, wdycham to ścierwo i ledwo już utrzymuję tempo. Zaczyna się jeszcze jakiś wiatr. Schylam się i nagle eureka – znajduję cudowny sposób na zmniejszenie cierpień. O wiele lepiej jest, gdy głowa schowana jest w cieniu, przybliżam ją do kierownicy, jest niewygodnie, widoczność ograniczona. Z drugiej strony poprawił się współczynnik cx. Trzeba zdać się na naturę – instynktownie organizm wybrał jak najlepszą pozycję. Widzę kilka, kilkanaście metrów przed sobą, tutaj akurat mniej to przeszkadza, bo droga tradycyjnie prosta na odcinku kilkunastu kilometrów. Co jakiś czas spoglądam za siebie czy mnie nie dochodzą. W pewnym momencie są już blisko. Niestety znowu widać siłę peletonu, pociąg wciąż przyspiesza. Nie podaje się jednak i jak mi się wydaje jeszcze przyspieszam. To właśnie to odczucie, gdy łapiesz swoje tempo, wszystkie mechanizmy grają ze sobą, czujesz, że jedziesz swoje i wiesz, że nikt cię nie dogoni. Nie jestem przecież sam w tych trudnych warunkach. Po kilku minutach widać, że nie wytrzymali tego tempa. Na trasie pojawia się jakiś upierdliwy kierowca. Co za przygłup myślę sobie bo mija mnie co dwie trzy minuty, a później zawraca i tak w kółko. Od tych tumanów kurzu mam już odruchy wymiotne. Wreszcie auto się zatrzymuje i wyskakują dwie kobiety. Już z daleka słyszę, wołają czy chcę piwo. Na tego rodzaju pytanie przy czterdziestu kilku stopniach grzechem byłoby odpowiedzieć przecząco. Po kilku chwilach w kieszonce przy kręgosłupie czuć przyjemny chłodek puszkowego fostersa. To się nazywa motywacja. Nie zważam na to, że do mety całego wyścigu jeszcze sześć etapów, podkręcam tempo i jadę na maksa, wynik chyba niesamowity bo wyprzedzam goniących aż o kilka minut. Kładę się w cieniu i wyciągam złocisty napój. Każdy pamięta jak smakują najlepsze łyki chmielowego płynu. U Rogeriego na Bornholmie. Czy też podczas pierwszej rowerowej wizyty na zachodzie w Austrii, gdzie zaraz za granicą znaleźliśmy pieniądze i zamiast zostawić je na czarną godzinę przepiliśmy je w pierwszej lepszej knajpie. Albo gdy Balcerowicz sprawił, że na półkach pojawiło się piwo a wśród nich EB i jaki szok był gdy na plaży w Dębkach po całonocnej imprezie gdy brało się otwartą dzień wcześniej butelkę, to piwo smakowało jak nigdy. Puszka fostersa przy temperaturze ponad 40 stopni na zawsze dołącza do prywatnej galerii piwnych sław.

W kwestii piwa zawsze miałem sprawdzone metody. Wiem, że jeśli wypije je podczas wieloetapówek następnego dnia jedzie mi się gorzej. Tutaj trochę zweryfikowałem swoją teorię. Zdecydowanie korzyści z uzupełnienia zestawem witamin z grupy B itp. są stokroć większe niż spustoszenie wywołane przez alkohol. Widać to zresztą po większości startujących. Napój chmielowy jest zdecydowanie najpopularniejszy w peletonie. Część w tym oczywiście Czesi spożywa je nawet na bufetach.

Tempo na dzisiejszym etapie było niesamowite, dochodzę do siebie blisko 3 godziny. Najpierw piwo, później jakiś bufet na mecie. Po raz pierwszy widzę, że jest coś takiego i już nie wiem czy dzisiaj taki dobry czas, czy orgi dostały opr. , że ci z końca nie mogą na mecie uzupełnić ubytków. Dzisiaj w ogóle święto, bo lądujemy na kempingu. Jest kran i wytwarza się nowa świecka tradycja. Kucam, kładę pod nim głowę i odkręcam wodę. Życiodajna substancja przenika przez ciało dając ukojenie. Powstaje błoto, ale na to nie patrzę.

W metropolii jest stacja benzynowa. Na początek cola 1,25 litra takie mają butelki, później sok litrowy i jeszcze drugi żeby mieć coś za kilka minut. To się dopiero nazywa odwodnienie. Gdy już miną 3 godziny można iść na basen. Dzisiaj jest nieźle organizacyjnie. Jutrzejszy etap zaczyna się i kończy w tym samym miejscu także nie trzeba się pakować , można bez stresowo sobie wszystko uprać. Można zrobić zakupy w miejscowym sklepie. Mam taką ochotę na chleb, ale o tym muszę zapomnieć. Jako, że w życiu pseudo sportowca ważna jest psychika lody, słodycze a niech tam. Spaceruje sobie po Chiligoe bo tam jesteśmy –450 mieszkańców. A kilku sławnych na cały świat, bo stamtąd pochodzi jedna z najlepszych grup black metalowych. Nie znajduję ich jednak w pobliżu. Z warsztatu samochodowego słychać bardziej stonowanego Ozzego Osbourne'a. Dopiero później doczytam sobie, że black rock formation to nie żadna black metalowa formacja rockowa o uformowana skała – oj rąbie człowieka na tym słońcu strasznie. Można dłużej pogadać po kolacji, a wrażeń coraz więcej i coraz więcej znajomych w peletonie. Śmiejemy się szczególnie z jednej panny bufetowej gdy pokazuje nam zaczerwieniony palec wskazujący. Ucieszyła się bardzo, bo zobaczyła budkę telefoniczną – o zasięgu gsm oczywiśie trzeba tutaj zapomnieć. Gdy chciała zadzwonić nie pomyślała o specyfice kraju i poparzyła się klawiaturą. Przed snem przypominam sobie jeszcze poranne słowa Reginy. Chyba zgrzeszyłem myślą o łatwości wyścigu.

Rano nie trzeba pakować namiotu, jest czas na przemyślenie strategii przed dzisiejszym etapem. Wczorajsza ostra jazda dała się we znaki, trochę czasu odrobiłem, ale to jeszcze za mało. Należy oczekiwać, że upał się nie zmniejszy a wręcz przeciwnie. Wjeżdżamy jeszcze głębiej w krainę wielkich upałów. Tutaj na starcie o 9tej potrafi już być 34 stopnie.

Etap V


Etap 5 jest specyficzny. Miało być 140 km ale orgi skróciły go do 100km. Wyjeżdżamy z miasta (hm nieźle powiedziane) jedziemy 50 km przed siebie i wracamy tą samą drogą.

Duch walki zwycięża, na początku łapię peleton i jadę typowo krokodylową kolumną. 80 bikerów, dwadzieścia samochodów, tumany kurzu ale tempo maksymalne. Nagle widzę wypadek. Któryś z samochodów potrącił jednego , na niego wpadło kilku następnych. Peleton się rozdzielił, a ja łapię się do jakiejś siedmioosobowej grupy.

Początkowo jeszcze z wywieszonym jęzorem, ale po paru chwilach zaczynam już dawać zmiany. Mijamy pierwszy bufet. Atmosfera woli w narodzie, każdy szybko łapie swój bidon i nawet Czesi nie zatrzymują się na tradycyjne bufetowe piwo. Ciekawe dlaczego. Pewnie tak jak ja każdy podświadomie chcę dojechać jak najprędzej, żeby uniknąć tych upałów. Dzisiaj też półmetek wyścigu, obozowisko już gotowe także będzie więcej czasu na regeneracje. Tempo udaje mi się wytrzymać do 40 kilometra, później jadę już sam. Na 46 kilometrze widać już pierwszego wracającego – ten uciekł z peletonu. Później pojawia się cały peleton, to jest właśnie sposób na życie. Dzisiaj trzeba się jednak cieszyć bo jak na mój poziom wytrenowania wynik naprawdę dobry. Gdy sam już wracam widzę też swoich odwiecznych rywali. Spojrzałem na oazie na zegarek mam 20 minut przewagi – trzeba tylko utrzymać tempo. Przed 3-cią oazą spotykam już pierwsze zwłoki – tak nazywam tych, którzy zapierdzielają na 200% a później następuje odcięcie prądu i tracą w ostatecznym rozrachunku wiele minut. Przez ostatnie 4 dni obserwowałem tego rodzaju sytuację z pewnym Belgiem. Zawsze mniej więcej wyprzedzałem go później w 2/3 etapu. Dzisiaj pojawiają się jacyś kolejni. Teraz z perspektywy czasu wiem, że jeśli nie chciało mi się ścigać, bo nie było motywacji, bo najbliższy zawodnik w wynikach był 2 godziny przede mną to coś takiego nic jeszcze nie znaczy. Krokodyl każdemu, o każdej porze może pokazać swoje ostre zęby. Nikt z nas nie zna dnia ani godziny.

Jeszcze tylko wizyta w oazie. Do perfekcji opanowałem już sztukę gospodarki wodnej. Najpierw około litra trzeba wypić, w celu uzupełnienia strat, później to co najbardziej parzy a więc polewanie butów, następnie polewanie głowy. Później można zabrać się za pomarańcze bo praktycznie tylko to wchodzi. Na siłę można jeszcze starać się pakować jakieś batony. W oazie jeszcze można to jeść. W czasie jazdy staje się to niemożliwe. Przy temperaturze dochodzącej do 50 stopni, przynajmniej w moim przypadku podczas jazdy nie da się jeść batonów ani innych stałych substancji. Niejednokrotnie łapałem się, że przeżuwany pokarm nie może zostać połknięty. Na szczęście mam trochę żeli. Są zawsze gorące, ale jeszcze nie parzą także można je spożywać podczas jazdy. Później oczywiście kolejne litry i na koniec rytuał, jeśli jeszcze starczy, polewania chłodną wodą z termosów, w których trzymają bidony. To jest dopiero uczucie. Lepsze jest tylko to już na mecie, po kilkuminutowym moczeniu głowy pod kranem i taplaniu się w błocie. Dzisiaj jednak wzbogacone o niezbyt przyjemny widok. Ten, którego ucieczkę obserwowałem na 46 kilometrze leży teraz w cieniu pod drzewem, pod kroplówką i stałą opieką lekarza. Według diagnozy udar słoneczny, tutaj naprawdę nie ma żartów i zawsze trzeba brać poprawkę na specyfikę ścigania w temperaturze dochodzącej do 50 stopni.

Etap VI

Ostro dorzuciłem sobie do pieca w poprzednich dniach, dzisiaj postanawiam nie szaleć. Etap znowu z gatunku gorących i łatwych technicznie. Rano przeglądam roadbook. 120 km i 800 m przewyższeń. Jest jednak jedna nietypowa rzecz. Zawsze jest napisane na którym kilometrze i gdzie trzeba skręcić. Dzisiaj jest tak: 84 kilometry prosto, później w prawo i 120 km meta. Przynajmniej nie trzeba będzie uważać na strzałki. Z tym akurat orgi mają szczęście, bo nigdy dużo ich nie trzeba.

Żegnamy formację skalną i pojawia się kultowy znak drogowy na krokodylu. Następna stacja benzynowa 560 kilometrów. Nami opiekują się orgi, a za ostatnim zawsze podąża samochód z napisem koniec wyścigu. Przybysze jednak muszą naprawdę być czujni. Wiele słychać o przypadkach śmiertelnych gdy popsuł się samochód a ludzie umarli z pragnienia.

Dzisiaj stosuję trochę zmienioną technikę. Zgubiłem gdzieś uszczelkę zaczął mi przeciekać wielbłąd i na plecach wiozę butelki. Przez myśl mi nie przejdzie, żebym opierał się tylko na bidonach. Nic chyba nie może wyprowadzić człowieka z równowagi tak jak jazda 100 km prosto, w piekielnym upale, po tej samej drodze zakurzonej sporadycznie przez 4 samochody, które pojawiły się w ciągu 6 godzin jazdy. Tym razem pojawiają się bóle w okolicach siodełka, na nogach mimo 30 filtra uv wyskoczyły jakieś plamy.

Jedziemy sobie w siedmioosobowym peletonie. Tradycyjnie małżeństwo Belgów, Dunka, Mr tatoo, Hiszpan, Australijczyk i ja. Na początku miło rozmawiamy sobie z Australijczykiem. Rozmawiamy o innych wyścigach w Australii a mnie szczególnie zainteresowała orientacja. Koledzy właśnie ścigają się na jesiennym harpaganie a ja zacząłem wyobrażać sobie jak wyglądałaby orientacja na dzisiejszym etapie. Wszystko takie same, wielkie przestrzenie jedna droga na powierzchni kilkudziesięciu kilometrów, węże, kangury

Australijczyk wczoraj miał kryzys, wymiotował i dzisiaj postanowił wypocząć. Na początku chce jeszcze dawać zmiany Belgowi, ale poznaje to, czego doświadczyliśmy już wszyscy wcześniej. Belgijka może jechać tylko, gdy na czele jest jej mąż. Gdy ktoś inny chcę dać zmianę, mimo że koleś jedzie z taką samą prędkością, ona od razu zwalnia i delikwent z przodu zostaje sam. A zostaje sam, dlatego że nikt nie chcę opuszczać tego pociągu. Gdy mąż jest znowu na czele tępo wzrasta. Ciężkie jest życie. Jeśli chcesz jechać sam możesz to zrobić, wypruć flaki, zarobisz jednak tylko kilka minut a możesz zmęczyć się tak, że następnego dnia nie dojedziesz do mety. Wybór należy do ciebie. Ja stosuje coś pomiędzy, a dzisiaj postanowiłem przejechać z nimi cały dzień. Myliłby się ten kto by pomyślał, że tego rodzaju jazda to etap pokoju. Niech tylko się coś stanie. Tutaj nikt nie zaczeka a wręcz przeciwnie tempo będzie podkręcone, aby nie dojechać do grupy.

Towarzystwo w najsłabszym peletonie jest zróżnicowane. Wspomniana Belgijka ma już swoje lata, ale widać przeszłość sportową, bo jedzie naprawdę dobrze. Jej mąż to zdecydowanie jakiś zawodowiec. Ten wyścig to dla niego trening pojemności tlenowej. Tutaj ma wycieczkę niestety dla niego w piekle. Dunka for sure (na wszystko ma jedną odpowiedź) charakteryzuje się tym, że pomimo udziału w wyścigu nawet na chwilę nie utraciła swojej kobiecości. To rzadki widok, gdy kobieta częściej niż po bidon sięga po pomadkę. Wszystkich dresiarzy zadziwi później swoją wieczorową kreacją na zakończeniu wyścigu. Mr tatoo ma chyba bogatą przeszłość. Spośród wszystkich tatuaży najbardziej utkwi w pamięci ten na prawej łydce: rower, góry i słońce. Hiszpan to z kolei największa zagadka. Ni słowa po angielsku, ale już za kilkadziesiąt godzin, gdy staniemy się współofiarami cieplnej masakry doskonale zrozumiemy się bez słów.

Wreszcie docieramy na metę, a przede mną chyba najpiękniejsza chwila w wyścigu. Momentalnie po przyjeździe każdy wraca 300 m w dół i wszyscy w ubraniach rzucają się do rzeki. Dzięki suszy wody jest wyjątkowo mało w tym roku, ale jest akurat tyle, aby położyć się na plecach i chłonąć. To nic, że woda ma ze trzydzieści kilka stopni. Te 30 w porównaniu z 50 kilka minut wcześniej to ukojenie. Powoli zaczynam marzyć o typowym polskim listopadzie, z deszczem, temperaturą w okolicach zera, trzema tygodniami bez słońca – jakie to piękne, docenione dopiero gdy z dala od domu uprawia się czysty masochizm umierając na słońcu. Po pół godzinie rozbijam namiot, ale zaraz wracam z powrotem do rzeki, kładę się tym razem pod mostem i leżę tak 3 godziny do kolacji.

Etap VII

Po dniu regeneracji polish tradition mówi, że jest czas na walkę - z takim założeniem podchodzę do siódmego etapu. Wprawdzie zapowiadane 148 km (plus pewnie programowe dodatkowe 10), przy 1100m przewyższeń i przeprawach przez kilka rzek musi budzić respekt, ale samopoczucie na starcie ok. Chyba w odróżnieniu od pozostałych. Wczoraj pojawiło się kilka opinii, że etap zostanie skrócony. To przez to, że org prosił wszystkich o przybycie na dekoracje bo ma coś ważnego do przekazania. Kiedy powiedziałem o tym Australijczykowi uśmiał się po pachy. Człowieku, przecież tutaj jest tylko jedna droga i nie ma możliwości innego poprowadzenia trasy” Ta ważna wiadomość to wspaniałomyślność orgów, którzy ze względu na niespotykane upały postanowili zorganizować jeszcze jedną dodatkową oazę.

Pierwsze 30 kilometrów w dniu dzisiejszym lekko pod górę . Znowu jakiś przyjemny, lekko pagórkowaty rezerwat. Nie ma jednak czasu na piękne widoki, dzisiaj jest walka, jadę z Czechem, Austriakami i drugim z Hiszpanów. Niby jedziemy ze zmianami, ale w praktyce jest to chyba bardziej totalna wojna każdego z każdym. Na oazie dzisiaj nowość. Coś co ma nam dodać skrzydeł, a mnie kojarzy się z kaskiem naszego championa. Jedna puszka na miejscu, jedna do kieszonki i faktycznie jest power. W trójkę z Czechem i Hiszpanem docieramy do ok. 40 kilometra. Tniemy się niemiłosiernie, raz jeden raz drugi z przodu. Przejeżdżamy przez rzeki. Niestety Czech okazuje się najlepszy i znika gdzieś z przodu. Jadę trochę przed Hiszpanem, ale w pewnej chwili następuje odcięcie prądu i zatrzymuje się przy kolejnej rzece. Wchodzę do środka, stoję po pas w wodzie i nie mam siły się ruszyć. Podjeżdża Hiszpan. Myślałem, że pojedzie dalej, ale tak samo jak ja staje i zaczynamy ochładzanie organizmu. Jemu starcza pół minuty. Ja niestety czuje, że coś jest nie tak. Pomimo, że wiem że za jakieś dwa kilometry jest oaza nie mogę się ruszyć. Wychodzę jednak z wody i siadam z boku drogi. Czuje jak mi wali serce, zaczynam mieć zawroty głowy i odruchy wymiotne. Sytuacja staje się tragiczna. Nie ma żartów do mety jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Po kilku minutach najpierw jeszcze idę , później już siadam na rower i lekkim tempem docieram na bufet. Znajduję kawałek cienia i proszę żeby polewali mi głowę wodą. Batony, pomarańcze i wreszcie mogę wsiąść. Na wysokie obroty już się nie wprowadzam. Jadę spokojnie zastanawiając się dlaczego nikt mnie jeszcze nie wyprzedził. Czyżby każdy w dniu dzisiejszym odczuwał to samo. Czy może dzisiaj krokodyl włączył dodatkowe ogrzewanie i jest już z 55 stopni. W powyższym przekonaniu utwierdza mnie fakt, gdy po kilku minutach wyprzedzam jakiegoś Włocha zawodowca, po następnych Hiszpana z Włoszką, która jedzie chyba 10 km/h. Trochę to wszystko poprawia mi humor i przyspieszam, nie przesadzając jednak zbytnio. Jest tak gorąco, że co jakieś 10 minut staje i polewam głowę, Jest to trochę trudne technicznie, bo za każdym razem muszę wyciągać butelkę z plecaka, ale naprawdę czuje, że to ratuje mi życie. Wreszcie oaza, uzupełnienie wody. Za chwilę to co przeżyję, to pomijając wizyty w saunie najwyższa temperatura w jakiej kiedykolwiek się znalazłem . Przez najbliższe kilkadziesiąt minut czeka mnie najgorętszy okres w życiu. Tradycyjnie prosta piaszczysta droga, przejmująca cisza, żadnego najmniejszego podmuchu wiatru. Ten fragment to naprawdę coś niesamowitego. W pamięci pozostanie ból nóg podczas zjazdu z góry, przypominający pieczenie, gdy wejdzie się do sauny i ktoś zacznie machać ręcznikiem. To jak poruszanie się po wymarłej planecie. Jedynymi żywymi istotami, które nie schowały się przed upałem, jest tych kilkudziesięciu straceńców, którzy przyjechali zmierzyć się z krokodylem. Nie ma już na szczęście zawrotów głowy. Zaczynają się piachy, wkrótce już takie, że nie da się jechać a trzeba prowadzić rower. Gdzieś na poboczu widzę leżącą Włoszkę i rozmawiającego z nią Hiszpana, który pewnie motywuje ją do dalszej walki, oczywiście ze sobą bo ścigać to się raczej już nie ścigamy. To walka o przetrwanie. Chyba bardziej niż Hiszpan do dalszej walki przekonał ją mój widok, bo po kilku minutach widzę ją już w oazie. Trochę sobie z nas zażartowali bo zrobili oazę pięć kilometrów dalej niż zapowiadali. Takie jest życie. Oczywiście stało się to w momencie gdy tego jak najbardziej potrzebowaliśmy. Ja na oazie jestem już od tych kilku minut, ale nie myślę o wyjeździe. Co dwie minuty nalewam następne bidony jeden ląduje na głowie, drugi zostaje wypity. Jeszcze nie czas myślę sobie zastanawiając co się dzieje z tymi, z którymi ścigam się w tym wyścigu najczęściej. Po kilku minutach przyjeżdża Hiszpan z panem tatoo. Bufetowe dwoją się i troją. Wszyscy czują, że dzisiejszy etap jest jakiś niezwykły, dostajemy jakieś nadprogramowe żele. Siedzę już ok 25 minut i jeszcze organizm pewnie długo by się bronił, ale wszyscy wstają . Jakaś taka nesamowita solidarność zapanowała, ten moment to nie jest wyścig to jakieś wspólne przeżywanie niedoli losu, ciężkiego doświadczenia, które nas tu spotyka. Wsiadamy razem na siodełka, ale tak jakbyśmy dźwigali jakiś wspólny krzyż. Włoszka krzyczy piano. Ja mam nadzieję, że dobrze poprawiam ją na pianisimo. Za chwilę jednak ona z Hiszpanem zostają a my w trójkę jedziemy razem ze zmianami. Jeśli któryś zostaje z tyłu ten pierwszy czeka. Niestety nie wytrzymuje i siadam z boku drogi. Karze im jechać Włoch nie skończył drugiego etapu, Hiszpan jest półtorej godziny za mną w klasyfikacji , a ja chce żyć. Jest ciężko. Dziele sobie pozostały dystans na cztery odcinki i postanawiam zatrzymywać się co 4 kilometry. Niestety wytrzymuje tylko dwa. Później polewanie wodą. Jedynie myśl, że jest już tak blisko ratuje człowieka. Zawsze przed metą pojawiają się tabliczki. Na pierwszej krokodyl wskazuje, ze do mety jest 20 kilometrów. Ja już przejechałem tę z napisem 5. Już tak blisko a jednak tak daleko, bo czuje, że zaczyna schodzić mi z tylnego koła powietrze. Na razie da się jeszcze jechać. Dopiero gdy przejechałem 3,5 kilometra totalny flak i zsiadam z roweru. Do mety 1,5 km czy zmieniać dętkę tracić czas, czy iść na piechotę. Czasowo to samo. Niechęć do dalszej jazdy zwycięża i postanawiam iść. Przejeżdżają samochody. W środku ci którzy wycofali się z wyścigu. Niestety widzę zrozpaczoną twarz znajomego Australijczyka. Jakaś cieknąca piana z ust, plamy na twarzy. Już go nie znajdę w wynikach w odróżnieniu od pozostałych. Dobrą tradycją na krokodylu jest to, że jeżeli zepsuje się rower zawodnik dostaje karne minuty, ale jest dalej na liście. Tylko psychika, rezygnacja może doprowadzić do skreślenia z listy. W ten sposób wyjaśnia się dlaczego tak duży odsetek osób kończy wyścig. Gdy przechodzę 1,5 kilometra wyprzedzają mnie Włoszka z Hiszpanem a na drodze pojawia się, dzisiaj jeszcze nietypowo kolejny krokodyl wskazujący, że do mety jest jeszcze 2 kilometry. To już rozpacz, 3,5 kilometra marszu, dodatkowy nóż w plecy w najtrudniejszej chwili wyścigu. Postanawiam dalej iść, mając nadzieję, że to już ostatni numer, który wycięli. Kilkadziesiąt minut temu zacząłem jeszcze odczuwać trzeszczący suport. Wszystko powoli się sypie rozpadam się ja, rozpada się rower. 8 godzin 50 minut. Gdy docieram na metę, bogu ducha winna dziewczyna od wyników zostaje obsypana staropolską wiązanką przebojów ludowych. Oddaje rower do serwisu i prędko lecę 20 metrów, bo widzę już kran. Dzisiaj kilka minut z głową pod kranem nie wystarcza. Po tym etapie potrzeba ich kilkunastu. Późno, jest już pora kolacji, a ja wiem, że nadszedł kryzys kryzysów, jeszcze tylko muszę rozbić namiot, prysznic i kładę się spać.

Etap VIII

To już siedem etapów, a więc czas końca normalnych wieloetaówek. Ta, którą przeżywam teraz jest oczywiście nietypowa. Zaczyna się niewinnie, ale jak u Hitchcocka orgi stopniują napięcie. Początkowo jest łatwo, przyzwyczajenie do zmiany czasu, zaznajomienie się z temperaturą. Później dochodzą parki, potem góry. Następnie wjeżdża się w strefę 50, a gdy już temperatura cię zabija na dodatek dostaje się trudności techniczne. Później coraz więcej i więcej kilometrów. Co dzisiaj? Regina pociesza, że na 150 km które mamy do przejechania wystarczy przejechać pierwsze 80 a później będzie już z górki, a mnie chodzi tylko po głowie nowe słówko corrugations, co to znaczy w interpretacji krokodyla. Obiecują, że nie będzie już tak ciepło. Wyjeżdżamy ze strefy 50 Vivat trzydziesto kilkustopniowe mrozy. Org zapowiada też wiatr. Nie muszę mówić, że jest możliwy. Spodziewajcie się go na pewno. Wieje od oceanu a więc prosto w twarz. Dzisiaj mamy tam dojechać,do Cooktown miejsca gdzie pierwszy biały w Australii wyszedł na ląd. Będziecie mogli zobaczyć ocean, piękny widok. Niestety, żeby tam dotrzeć pod koniec etapu na150 kilometrze na dobicie czeka was jeszcze kilometrowy podjazd o nachyleniu 30 %. Pomimo kryzysu początek idzie całkiem nieźle. Niebo zachmurzone, na razie nie ma nawet 30 stopni, droga też całkiem przyjemna. Powoli jednak zaczynają się corrugations. Mniej więcej od 5 kilometra lekko pod górę albo po koleinach, albo nierównościach. Jeżeli nie ma nierówności jest piach. Błogosławiony niech będzie dzień, w którym postanowiłem, że na stare lata przesiadam się na fulla. Amory pracują a w spokojnej jeździe przeszkadza jedynie cały czas trzeszczący suport. Niestety nie naprawili mi go wczoraj . Widać, że mechanicy zakontraktowani jedynie na podstawowe naprawy . Zostało jeszcze trochę z wczorajszej solidarności. Jedziemy w trójkę z Hiszpanem i Włochem. Wkrótce Włoch odpada a my ze zmianami, ale torowisko dziś takie, że raczej nie da się powiedzieć, że każdy chowa się w tunelu aerodynamicznym prowadzącego. Zaczyna padać. Właściwie to spada tylko kilka kropel, ale trzeba to odnotować bo jest to jedyny deszcz na krokodylu. Po pierwszej oazie zaczynają się jednak nudności. Częściowo sprawcami są orgi. Okazało się, że nie zmienili wody od wczoraj i izotonik po kilkudziesięciu godzinnym przebywaniu w temperaturze 50-ciu stopni smakuje jak kasztelan z pruszkowskiego browaru w latach osiemdziesiątych. Hiszpan odjeżdża a ja rozpoczynam samotną walkę. Jest coraz gorzej. Dokuczliwy wiatr, piach, bolące siodełko. Z trudem docieram do drugiej oazy. Później już kryzys kryzysów. Kończy się upierdliwy podjazd, ale zaczyna się jakieś pasmo górskie. Na krokodylu jest stosunkowo mało gór. Tutaj mam naprawdę wielki problem. Bolące kolana nie pozwalają na jazdę. Bardzo często zsiadam i prowadzę rower. Zastanawiam się tylko dlaczego nie ma jeszcze pociągu belgijskiego, widać, że w kraju Mercxa też zapanował kryzys. Trzecia oaza tradycyjnie już kilka kilometrów dalej niż zapowiadano. Dzisiaj jednak mają wytłumaczenie w postaci robót drogowych. W końcu docieram i siadam nieżywy na krześle, dobierając się do pomarańczy. Dzisiaj już nie ma takiego polewania wodą. Jest jedna wielka niechęć. Siedzę tak kilka minut, aż przyjeżdżają Belgowie. Dodatkowo jeszcze dwie osoby. Siedem osób na bufecie. Ruszamy razem a ja jestem trochę skrępowany, bo wiem jak bardzo wszystkich wkurza dźwięk wydobywający się z suportu. Ale nie mogę zostać. Jesteśmy na końcu, a za nami tylko samochód z napisem koniec wyścigu. Tylko ten fakt wyzwala motywację do dalszej walki. Na całe szczęście oaza jest na wysokości i zostaje nam zjazd i później po płaskim. Gdyby nie drobny fakt, że do mety zostało jeszcze około 50 kilometrów to wszystko by było do przeżycia.

Jedziemy przekraczając znowu jakieś rzeki, ale te kąpiele nie robią już żadnego wrażenia. Gdy zjeżdżamy ukazuje się równina. Coś niesamowitego. Chyba już na dobre żegnamy się ze strefą 50. Oczom ukazuje się niesamowity widok – coś co niemożliwym było spotkać przez ostatnie kilka dni- zielona trawa. Jest gorąco, ale czuć, że zapanowała bardziej ludzka temperatura. Droga coraz lepsza, wieje wmordewind, ale tunel aerodynamiczny zdecydowanie pozwala na jazdę. Na drodze wiją się węże. Tak dużo widzieliśmy wcześniej tablic z napisem uwaga na jadowite węże i żadnego w rzeczywistości. Czyżby też nie trawiły tych czterdziestu kilku stopni i dopiero tutaj mogą wygrzewać się na słońcu. To już ponad osiem godzin na trasie. Totalne zmęczenie. Na ostatnich kilkunastu kilometrach zaczyna się asfalt. To podobno prezent od Australijczyków. Droga asfaltowa wydłużona została w tym roku. Trochę za wolne tempo dyktuje Belg. Widać, że Belgijka ledwo już utrzymuje się na drodze. Pierwsza zdenerwowała się Dunka. Tego nie mogę tak zostawić. Jest zaraz za mną w klasyfikacji , ale tutaj trzeba uważać bo w każdej chwili coś się może przecież wydarzyć. Dołącza do nas jeszcze Włoch . Jedziemy w trójkę z ostrymi zmianami. Czterdzieści kilka km/h. Nie wiem po co daję zmiany. Pewnie odzywa się męska duma narodowa a i ojczyźnie wstydu przynieść nie można. Sam też się zastanawiam skąd udało się jeszcze zebrać tyle sił. Odpada od nas Włoch. Szybko jednak i ja zaczynam pokazywać wywieszony jęzor. W końcu poddaje się. Dunka jedzie do przodu a ja sam oglądając się za siebie gdzie jest Włoch.

Wjeżdżam do Cooktown, ale się nie cieszę. Wiem przecież, że jeszcze muszę powspinać się po pionowej ścianie, chcąc zobaczyć ocean. Niestety kolana odmawiają posłuszeństwa i muszę zejść z roweru. Zakwaszenie, ciężko oddycham, zbiera mi się na wymioty i pluję sobie w brodę po co mi była ta bezsensowna końcówka. Mija mnie Włoch, po kilku minutach pozostałych dwóch . Brakuje jeszcze Belgów, ale i za chwile widzę ich niebieskie stroje. Może i jeszcze bym zdobył się na to aby wsiąść i powalczyć, ale oczywiście znajduję sobie jeszcze wcześniej wytłumaczenie, że jedna minuta zyskana dzisiaj to jedna godzina stracona jutro. Widok twarzy Belgijki też odbiera chęć do walki. Widać , że z nas wszystkich jest osobą, która wkłada najwięcej pracy. A więc stało się. W dniu dzisiejszym zajmuję ostatnie miejsce. Jakoś mnie to specjalnie nie wzrusza. Wszyscy padamy sobie w ramiona. Każdy podświadomie chyba czuje, zaczyna w końcu docierać, że to chyba ten przełom i wszyscy, którzy dotarli dzisiaj na szczyt ukończą ten wyścig. Tak samo chyba myśli Regina. Urządza nam sesję zdjęciową. Widoki rzeczywiście przepiękne. Z 3 stron ocean , w oddali góry za którymi chowa się znienawidzona strefa 50. Radość wspomagana Red Bullem pozwala już zapomnieć o zmęczeniu i nawet 160 które wyświetli się na liczniku w dniu dzisiejszym po dodatkowych kilku kilometrach do kempingu nie robi wrażenia.

Dwie godziny później wiadomość, że zmienili bazę i jutrzejszy etap zostaje wydłużony jeszcze dodatkowo o 12 kilometrów nie nastraja jednak optymistycznie. Te 12 kilometrów to jakieś pół godziny. Niewesoła sytuacja w klasyfikacji. Jeszcze dwa dni temu miałem półtorej godziny przewagi nad Hiszpanem. W dniu dzisiejszym stopniała już do kilku minut. Hiszpan dumnie spogląda na mnie przy kolacji i wiem, że w dniu jutrzejszym zaatakuje.

Codziennie są jakieś dekoracje, niby śledzę, co się dzieje w czubie, ale w sumie mało mnie to obchodzi. My w kilkanaście osób mamy tutaj swoją walkę. Wieczorem jeszcze szok. Choć mamy cały czas łączność ze światem przez satelitę to trzeba odnotować , że dopiero dzisiaj po raz pierwszy mamy zasięg gsm

Etap IX


Do końca jeszcze dwa etapy. Ostatni spokojnie ma mieć tylko 50 kilometrów, a poza tym wszyscy mają mieć taki sam czas. Dziewiątka nie zapowiada się tak różowo . Miało być 106, teraz będzie 120. Dwa tysiące przewyższeń nie nastraja optymistycznie. Jest też bardzo dużo odcinków technicznych. Proszą nas aby uważać. Startujemy i na początku ma być trzydzieści kilometrów asfaltu. Niesamowite, ale przez pierwsze dwadzieścia sześć kilometrów udaje mi się jechać w peletonie. Chyba dobrze się stało, że nie skatowałem się wczoraj na ostatnim podjeździe. Początkowo jeszcze myślę, że to dzięki temu, że peleton jedzie wolno, ale gdy na 15 kilometrze oglądam się za siebie i nie widzę nikogo wiem, że te kilkanaście osób, w większości bohaterowie wczorajszego podjazdu które było za mną nie wytrzymało tempa. Dla takich jak ja którzy przygodę rozpoczęli od górskich zawodów tego rodzaju atrakcje niesamowite . Przyjemnie pojeździć sobie w towarzystwie tych o których się wie, ze pracowali dla Armstronga. Można zobaczyć jak podczas jazdy załatwia się potrzeby fizjologiczne, kto jeździ w którym miejscu. Niestety na 26 kilometrze peleton przyspiesza. Znowu formujemy czwórkę Małżeństwo Belgów i Dunka. Na Dunkę muszę uważać po tym co pokazała w dniu wczorajszym. Hiszpan z tyłu i widać ile musiał go kosztować wczorajszy etap. Niesamowita sprawa z Belgijką . Dla mnie jest bohaterem, bo wiem, co przeżywała. Widać ten wczorajszy podjazd, fakt ukończenia wpłynął na wzrost nastrojów. Belg tradycyjnie dyktuje swoje tempo a ja chcąc nie chcąc muszę się do tego dostosować. W miarę normalna jazda po płaskim i przyspieszenie pod górę. Łupie mnie w kolanach, ale co zrobić. Dołącza do nas jakiś jeden. Wcześniej go nie rozpoznawałem, ale wczoraj zauważyłem , że jesteśmy bardzo blisko w klasyfikacji. Uciekam do przodu ale nie aby uciec a po to, by uzupełnić bidony wodą z plecaka a ostatecznie się nie zgubić. Nowy rusza za mną, ale po minucie głupieje i nie wie co ma robić widząc, że się zatrzymuje. Jedzie dalej. Po kilku minutach wszyscy spotykamy się na bufecie, bo oazy skończyły się już gdy opuściliśmy strefę 50. .Bufetowa dla pocieszenia mówi jeszcze coś o podjeździe, który nazywany jest piekielnym, ale jakoś to mnie nie wzrusza. Niestety widać, że nie mogę podjeżdżać. Odjeżdżają Belgowie, odjeżdża Dunka a ja nie mogę nic z tym zrobić Siadam w cieniu i odpoczywam. Jest jednak trzydzieści kilka stopni. Wreszcie dochodzę na górę. Brama mówi, że wjeżdżamy do parku narodowego. Tak jak wcześniej wszystko było karą tak teraz na deser po upalnym przejedzeniu kompletne szaleństwo górskie tiramisu piękne techniczne 35 kilometrów to, co tygrysy lubią najbardziej. Przepiękne górskie widoki, techniczne zjazdy i podjazdy, wreszcie technika. Jak technika to w tym gronie zdecydowanie czuje się najlepiej. Jeszcze tylko jeden podłaz i zaczynam wyprzedzać wszystkich, z którymi dzisiaj jechałem. Do walki zagrzewa mnie trzeszczący suport bo wstyd mi z tym jechać. Dochodzę też Kanadyjczyka. Rozmawiamy trochę o Transrockies, prawdziwym górskim ściganiu . Dzisiaj przekraczamy też największe rzeki. Jedna woda już powyżej pasa. Chowam pod kask aparat fotograficzny bo widzę, że w kieszonce by się zamoczył. I wszystko dobrze oprócz jednaj rzeczy. W rezerwacie nie ma technicznej możliwości zrobienia bufetu. A słońce naprawdę grzeje mocno. Tak jakoś odzwyczaiłem się od upałów. Za często też polewałem się wodą. Powoli dochodzi do mnie, że powstaje groźba odwodnienia. Początkowo pomaga spascuprel, ale już drugi za kilka minut wysycha gdzieś w gardle Zaczyna się prawdziwy dramat. Początkowo nie jest źle. Przy przekraczaniu rzeki nie pomyślałem żeby nabrać wodę. Po kilku minutach zaczynam jednak żałować, że nie zabrałem chociaż pół bidonu. Jest coraz gorzej a ja chyba naprawdę już jestem w złym stanie bo zaczynam obserwować liście na rosnących wokół drogi drzewach zastanawiając się, które są jadalne. Nagle widzę bidon na drodze. Niestety pusty, pewnie ktoś przede mną czuł to samo. Wreszcie jest bufet. Z ust wydarło się K.... i słyszę śmiech . To naleśnikowa Czeszka . Wkrótce na bufet zjeżdżają inni. Jeden z Niemców to ma dopiero szczęście. Zostawił sobie piwo. Za kilka kilometrów nie będzie mu już tak wesoło . Po upadku, z podejrzeniem złamania obojczyka zawiozą go do szpitala. Jednak strategia, że należy się, ale dopiero po wysiłku ze wszech miar słuszna. Tutaj jednak orgi też zaliczają mu wyścig. Jeszcze tylko te dodatkowe 12 kilometrów. Peletonik przyspiesza i docieramy w wyśmienitych nastrojach. Jeszcze tylko jeden dzień. Te 12 dodatkowych kilometrów to po to by mieć kemping. Będą prysznice. Nie wszyscy są jednak szczęśliwi. W jednej z kabin znaleziono jadowitego węża. Trzeba uważać. Jeszcze z zaciekawieniem spoglądam na metę. Zaginął gdzieś jeden z Czechów. Wczoraj miałem do niego trzy godziny straty. Zbliżają się dwie, a jego jeszcze nie ma. W końcu przyjeżdża, ale orgi odejmują mu trochę mniej czasu.

Przed nami jedynie 47 kilometrów. Myliłby się jednak ten, kto by pomyślał, ze to już koniec atrakcji w tym wyścigu. Dzisiejsza nazywa się nieprzespana noc. Chociaż dużo osób z obsługi jest na wczasach, atmosfera jest wspaniała, gitary śpiewy - to wszystko dotychczas odbywało się w cywilizowany sposób a o godzinie 22 wszyscy szli spać.

Dzisiaj jest inaczej. Impreza na całego, poznaje wiązankę austriackich przebojów ludowych przeplataną Nirvaną. Nie mogę zasnąć i tylko przyglądam się na mijające godziny na zegarku. Godzina pierwsza, w pół do drugiej. W końcu decyduje się wysunąć głowę z namiotu. W środku jest ciepło, a na zewnątrz może już pouciekały węże. Widok przepiękny. Zupełnie inne gwiazdy, inne widoki, jakieś krzyże południa itd., przypominają się przygodowe książki czytane przed wielu laty.

Etap IX


Zasypiam dopiero nad ranem. Gdy wstajemy, wszyscy jak kołki siedzimy w kuchni. Śniadanie oczywiście się opóźni, wszystko jedzie dzisiaj na zwolnionych obrotach

Wreszcie start. Na początku jadę jeszcze z peletonem, ale gdy zaczynają się góry nie mam siły i schodzę z maszyny. Powoli wyprzedzają mnie wszyscy, trochę się wkurzam. Hiszpan łapie się samochodu, Belg ciągnie Belgijkę i widzę w końcu samochód i wiem , że jestem na końcu stawki. No result , no fight próbuje sobie tłumaczyć, że nie ma sensu bo i tak będę miał ten sam wynik. Na szczęście dla mnie Włoch łapie gumę. Nie zabrał ani pompki, ani zapasowej dętki. Pożyczam mu wszystko i jako przedostatni wjeżdżam na bufet.

Dzisiaj było postanowione, że ostry start nastąpi właśnie z bufetu. Widzę jak wszyscy patrzą na mnie nerwowo, bo już czekają zdecydowanie za długo. Na start przywożą największego bohatera wyścigu. Belg uległ wypadkowi i jest sparaliżowany od pasa w dół. I chociaż trasa którą wytyczył mu krokodyl jest nieco inna od typowego dystansu to nikt tutaj na to nie patrzy W pamięci pozostaje jak wjeżdża na metę gdy jest już ciemno, po nadludzkim wysiłku, rozmowy z lekarzem, pod kroplówką. Do pomocy ma dwóch przyjaciół, którzy w razie potrzeby pomagają mu przemieszczanie z handbikem, samochód. To on a nie Bettin stanie się największym bohaterem wyścigu.

Start ostry jest dzisiaj naprawdę ostry. Pomimo tego, że każdy ma mieć taki sam czas widać, że wielu ma jeszcze sobie coś do udowodnienia. Po kilku kilometrach na zjeździe widzę orga, który daje sygnał, aby zwolnić, widzę samochody i leżącego bikera. To jeden z championów został potrącony przez samochód. To jest dopiero niefart- rozłożyć się 10 km przed metą . Będzie miał zaliczony czas, jednak zamiast na dekoracji wieczór przyjdzie mu spędzić na prześwietleniach w szpitalu. Widać, że zdarzenie na wszystkich podziałało jak zimny prysznic. Coraz więcej tak jak ja wolniutko podąża do mety . Nie ma co się spieszyć W hołdzie dla zawodnika przemierzającego na handbiku wszyscy zatrzymują się przed metą. Czekamy, aż przyjedzie. To on będzie zwycięzcą dzisiejszego etapu. Meta usytuowana jest na plaży, widok jak na pocztówce. Ludzie kąpią się z rowerami w strojach. Jeszcze tylko wieczorem trzeba odebrać swojego pamiątkowego krokodyla finishera.

Po poszczególnych etapach dużo rozmawia się na temat wyścigu. Większość z nas zarzeka się, że nigdy więcej gdyby nawet dopłacali nie wystartuje. To samo zresztą mówi org na rozdaniu . Za chwilę powtarza jednak, że każdy z tych którzy skończyli wyścig po raz n-ty wcześniej mówił tak samo. Coś w tym jest . I ja tak sobie myślę , że gdybym mógł wznieść się na wyżyny, był w takiej formie, która zapewniłaby mi utrzymanie w peletonie chciałbym startować tam co rok . Bo żaden inny wyścig nie zapewni połączenia tego co najlepsze w kolarstwie szosowym i mtb.

Co znaczy stanąć w miejscu i się nie rozwijać. Jak jednak się rozwijać, gdy skończyło się najtrudniejszy wyścig. Stawiam na jakość nie ilość. Drżyjcie pierniki!
InżynBiKer
galeria:

crocodiletrophy

strona wyścigu

Rewelacyjne filmy znajdziecie na youtube szukaj Crocodile Trophy!

wjedź do strony głównej

ddddddd