„Zaczyna padać. Wyjmuje rower z bagażnika i ustawiam się na linii startu. Wokół pod parasolami wczasowicze popijają poranną kawę. Nie startują. Pustka takiego życia poraża mnie” to jeden z moich ulubionych rowerowych cytatów. Przez ostatnie trzy dni przed wyścigiem to jednak taką pustkę życia musiałem toczyć w Świnoujściu. Nie żebym fanem letniego morskiego wypoczynku był, ale coś mi mówiło, że ten start będzie inny niż wszystkie i trzeba odpocząć bardziej niż zwykle.
Miało być plażowanie i ostanie przygotowania logistyczne roweru, totalny relaks. Skończyło się tradycyjnie już w tym roku dwoma dniami kompletnej ulewy. Na szczęście w pokoju Eurosport miałem i chociaż psychicznie dało się nieźle przygotować oglądając dwa najciekawsze tegoroczne etapy TdF wokół Alp de Huez.
Jeśli każdego dnia udawało mi się spać po 10-12 godzin to niestety w ostatnią noc przed startem mocny niepokój się wkradł i nie mogłem zasnąć. Po części pewnie przez ten koncert Vondraćkowej w miejscowym amfiteatrze ale głównie przecież to nietypowa jak dla mnie nerwica przedstartowa się wkradła – widać inaczej być nie mogło, gdy w mocno piernikowym wieku ultra dziewictwo na rowerze przyszło stracić. Ponad 1000 kilometrów na rowerze non stop w limicie trzech dni, przejechana cała Polska od Bałtyku do Bieszczad od Świnoujścia do Ustrzyk jak to będzie czy podołam temu wyzwaniu?
Refleksji z wyścigiem związanych mnóstwo, choćby ta pierwsza już patrząc na zdjęcie na 1008.pl. Oto nadchodzi kolejny szczebel rowerowej drogi. Z wiekiem odchodzimy od wypruwania flaków przechodząc na wytrzymałość. Taka oto jest droga dla starego piernika. Czas dołączyć do tych „staruchów” na zdjęciu.
Kolejne refleksje już na promie na miejscu startu. Nietypowy jak na wyścig zapach szlugów. To też wiadomo, że w tym starcie nie będzie się tak jak zwykle liczył zgromadzony glikogen, ale ważniejsza będzie psychika. A jak sobie z tym poradzę czas pokaże. Zawsze chciałem spróbować tego wyścigu a na liście startowej jeszcze wtedy Imagisa znalazłem się już 4 lata temu. Wtedy rzutem na taśmę znalazłem partnera i wybrałem Transcarpatię, a jako prawie wyścig mojego życia wybierałem ją też w kolejnych latach. W tym roku nietypowo BB startował w lipcu - można więc zaliczyć jedno i drugie.
Twardym trzeba być - nie wiem czy po tym starcie wszystko będzie jak dawniej - decyduje się na trudniejszy wariant solo. To solo to też od stylu jazdy swojej bo nie ma co ukrywać że bardziej jestem indywidualistą i tych solo dystansów (oczywiście mocno krótszych) dużo już w życiu miałem.
Wyścig będzie inny niż wszystkie, inny jest gatunek startujących. Większość widać że starzy wyjadacze nie po raz pierwszy na starcie, wszyscy się znają wiedzą co i jak. Naprzeciwko ja po dwóch rozmowach z tymi co startowali wcześniej jak się okaże mocno jednak inaczej odbierających to wszystko.
Na naradzie startowej wsłuchuje się w opowieści o punktach kontrolnych na jednym żurek na innym chleb ze smalcem. Ludzie gdzie ja jestem? Na słowo żurek mam jednak swoją odpowiedź – trzydzieści sztuk żeli i batonów energetycznych czeka zapakowanych w torbie na wyścig.
I jeszcze ta postawa startowa. To niesamowite. Z kim nie rozmawiam, nikt nie jeździł, nikt się nie przygotowywał, każdy z marszu podchodzi i przygotowując się do wyścigu przejechał tylko kilkaset kilometrów. A ja co, wręcz przeciwnie - systematycznie kilkanaście godzin treningu w tygodniu. Niestety „mały” minus jest bo chociaż treningu było mnóstwo to nie zachowana została jego podstawowa zasada - specjalizacja – bieganie, pływanie, mtb, w tym roku robię wszystko, ale żadnej jazdy treningowej powyżej 6 godzin nie miałem. A plany były, po Gryficach przecież już do mnie dotarło na co się porywam -miały być dłuższe jazdy, miały być treningi w nocy. Niestety albo Beskidy trophy albo mtb albo triathlony-milion innych rzeczy zawsze stawało na przeszkodzie. Jedno jest pewne . Chociaż nauczony życiem od kilku lat nie mam pojedynczego celu głównego w sezonie to w przypadku wyrypy 1008 wiedziałem na 100%, że na ten wyścig najbardziej nastawiam się psychicznie.
Dodatkowo naprzeciwko 1008km wystawiam swoje 546 w styrkeproven, wrodzoną całkiem niezłą przecież wytrzymałość, zamiłowania do długiej jazdy w siodle i silną psychikę.
Są tez plusy techniczne. Niezły rower z wreszcie dobrze ustawiona lemondką, która później uratuje mi życie.
Jednej rzeczy jednak w torbie nie mam. Popełniam jeden z największych błędów taktycznych nie zabierając niczego ciepłego do ubrania od pasa w dół – wyziębienie kolan drogo mnie będzie kosztować.
Wreszcie start. Najpierw honorowy, a ja zaczynam nabijać pierwsze z promocyjnych dodatkowych pewnie kilkudziesięciu bonusowych kilosów do tych rzekomo 1008 przygotowywanych przez orgów . Muszę wrócić po torbę na prom. Myślałem sobie, że przejedziemy rundę honorową wracając z powrotem na linię startu, a okazuje się że start jest gdzie indziej. Moja wina. Dzięki Bogu zabieram jeszcze długie rękawiczki.
Start ostry a ja wystrzelam jako ostatni. Dzień wcześniej na naradzie boss wzbudził we mnie złość sportową mówiąc że najgorsi startują na końcu. Na starcie oczywiście wypominam to w żartach, ale tylko w żartach bo pokorę mam i wiem, że nie raz jeszcze przecież zapłaczę.
Na starcie ponuro, zimno i pochmurno, ale plus jeden jest i to ogromny. Wieje wiatr w plecy, także bez trudu udaje się jechać na początku mocno ponad trzydzieści. Nie szaleję jednak zbytnio. Na pierwszą część wyścigu mam nawet założony pulsometr i na wyświetlaczu nie ma prawa (co niestety udało się w 3/4) wyświetlić się tętno wskazujące że jadę powyżej strefy 2.
Mocno obawiałem się o organizację, a raczej o mój brak wiedzy i kociarstwo. Na naradzie widać, że rodzinna atmosfera, wszyscy się znają i wszyscy wszystko wiedzą, ten punkt gdzie w zeszłym roku a tu zmiana. Ja jak kot w wojsku, swoje jeszcze przeżyje. Dostaliśmy Road booki. Stali bywalcy znają objazdy, wiedzą jak jechać. Road book niewyraźny, zamazane litery. Błąd taktyczny - trzeba było samemu wydrukować sobie mapę przed wyścigiem.
Trudności orientacyjne potwierdzają już pierwsze minuty wyścigu. Zamiast skręcić do Dobrogądza zaliczam obwodnicę. Przychodzi ulewa. Jest coś koło 12 stopni i zaczynam odczuwać zimno w nogach, ten chłód będzie mi towarzyszył przez najbliższych kilkadziesiąt godzin. Najgorsze, ze rąbie mnie orientacyjnie – w Troszynie bojąc się, że przejechałem zakręt wracam do wioski znowu nadrabiam kolejne kilometry tracąc nerwy, tutaj już jednak ze swojej winy. Później Golczewo i Ploty - tereny znane z maratonu w Gryficach. Jadę tak jak w maju, ale punkt kontrolny jest akurat w innym miejscu, które w Road booku oznaczone jest niedokładnie. Nerwy, jakiś facet w aucie krzyczy, że jadę dobrze i jadę jadę w tym deszczu aż wyjeżdżam z miasta. Po kilkunastu minutach dzwoni telefon od orgów gdzie jestem.
Pierwsze godziny i jest czas na refleksje – na pewno nie pozytywne. Dwa zgubienia, ominięcie od razu pierwszego punktu kontrolnego, a według regulaminu to 2 godziny w plecy - ładnie. Straty czasowe to jednak nie wszystko, bo nie ukrywam że najgorszy na psychikę jest ten deszcz i najgorzej, że pada właśnie na początku – konkretnie, przez pierwsze 4 godziny.
Żel pozwala trochę odżyć ale dopiero wizyta na Orlenie w Łobzie, kawa i ciepły gorący pies pozwalają wrócić do rzeczywistości. To pierwszy z kilkudziesięciu dodatkowych pit stopów. Jak okaże się podczas wyścigu przerwy między bufetami są dla mnie za długie. Zdecydowanie wybieram wariant krótszych ale częstszych postojów.
Wreszcie drugi punkt kontrolny dla mnie pierwszy na który docieram. Jakieś jedzonko ok. drożdżówki i kanapki, woda - fajna atmosfera. Powoli po 4 godzinach przestaje tez padać i ostatni nie jestem. I tak pomału wkręcam się w wyścig osiągając wreszcie bezstresowo swoje tempo.
Nie dość że przestało padać to jeszcze bardzo przyjemnie się zrobiło. Pojezierze Drawskie mijamy – Drawsko, Czaplinek, lasy, jeziora, pozytywna róża wiatrów i odnotowany pierwszy pozytyw – wreszcie nie bolą mnie plecy w krzyżu, wreszcie znalazłem swoje ułożenie lemondki – a tego ułożenia obawiałem się chyba najbardziej i nawet w torbie plaster rozgrzewający prela miałem, aby w razie czego podgrzać obolałe miejsca.
Trasa Wałcz – Piła, zrobiło się mniej przyjemnie a to ze względu na ruch większy i tabuny wracających znad morza zestresowanych dwoma tygodniami deszczu i jadących nad morze jeszcze nie wiedzących że będą zestresowani kolejnymi dwoma tygodniami deszczu turystów.
W Pile wymuszony przez władze miasta wjazd do centrum. Oczywiście przejeżdżam punkt i dodaje kolejne bonusy do licznika 1008. Zgubienia są ale teraz już jednak małe. Zaglądam do Road booka, w którym znajduje się plan miasta. Nazw ulic nie widać ale można się ich domyślić z układu liter.
Co roku punkt w Pile organizowany był przy obwodnicy. Teraz podobno miasto zażyczyło sobie żebyśmy wjechali do centrum. W zamian władze sponsorują zaopatrzenie punktu – jeden banan gniotek, snickers i gazeta pilska (że też nie wykorzystałem jej do podgrzania kolan)– bez sensu. Jest jednak kawa i zostały jakieś drożdżówki z poprzedniego punktu.
Znowu część osób nie trafia na punkt ja jednak jadę a kierunek Bydgoszcz i już wskoczyłem w wyścig czuje wszystko i nie wjeżdżam w S10. Docieram do rogatek Bydgoszczy miejsca gdzie zacząłem dźwigać krzyż maratoński 9 lat temu. Jest co wspominać a czasu na wspomnienia podczas samotnej jazdy mnóstwo.
Na tzw dużym punkcie kontrolnym przysługuje nam posiłek oczywiście jest żurek, są flaki. Cudem jednak udaje mi się wybłagać „normalną zupę” za bardziej kolarskie mięso dopłata 25 zł także mocno nieprzepisowo schabowy z frytkami spożywam, który o dziwo przetrawia się bardzo dobrze.
Na punkcie jest wielu zawodników i chyba korek się zrobił w knajpie, ale ja trafiam akurat bez kolejki. I w sumie to jest nieźle, jadę przecież solo a były jakieś zgubienia. Power też czuje jeszcze a i spać się nie chce bo kaw kilka wypitych i isostarów kilkanaście zaliczonych.
Jedziemy dalej. Oto zaczyna się podróż w głąb nocy i podświadomie czuje, że właśnie ruszam też równolegle w głąb siebie. Na razie pomału, jeszcze pamiętając swój dotychczas najdłuższy 23 godzinny przejazd non stop. Tutaj będzie druga noc a może i trzecia nigdy tyle nie jeździłem ba na nogach tyle nie stałem, bo jak sięgnę pamięcią w te wszystkie swoje piernikowe lata raz tylko gdy pojechaliśmy nad morze w pijackim amoku pierwszą noc całą i drugą wytrzymałem, ale się nie liczy do klasyfikacji bo na dopingu byłem, co godzinę średnio jedno piwko wypijając.
Zapada noc, zakupiona w Świnoujściu i nie przetestowana lampka świeci w miarę nieźle. W głowie dudnią dwa słowa klucze na tę część etapu: Ciele i Zielonka – nie zaskoczycie mnie orgi, nie zgubie się, nie wjadę na żadną ekspresówkę a wy nie odejmiecie mi już dodatkowych minut karnych, nie zapłacę kolejnego frycowego za swoje kociarstwo.
Zatrzymuje się na stacji. Ciepła herbata i baterie zapasowe do lampki bo strach pomyśleć co będzie jak mi zgaśnie. Z tymi paluszkami to dobry dowcip sytuacyjny się zrobił bo pani skierowała mnie do stoiska nie z bateriami a z paluszkami Lajkonika, gdyż podobno na mocno głodnego wyglądam.
Jakieś pytania kierowców:
Co się dzieję czy to wyścig jakiś? Hiroł inżynier, odpowiada dumnie jeszcze bohater, już za kilka godzin umarły cień swojego cienia.:
„ Wyścig pannie! Ze Świnoujścia do Ustrzyk przez Polskę jedziemy non-stop”,
Ruszam dalej nie wiedząc, że oto wbijam dwa pierwsze gwoździe do inżynierotrumny – powoli brak ciepłych ciuchów na dole daje znać o sobie, kolanka marzną i za kilka godzin dadzą mocno w kość. Ponadto zimna woda w bidonie powoduje że się odwadniam.
Wjeżdżam do hajmatu ścierwoszmactwa. Strasznie się obawiam, żeby się nie zgubić Jest plus że najgorsze wspomnienia złych ludzi powodują że chce stąd wyjechać jak najszybciej, ale jest też minus, że jadę chyba za szybko, a wzrost prędkości przybija trzeci trumienny gwóźdź.
Za Toruniem oczywiście znowu nieoznaczony punkt ale tylko kilometr w plecy, bo widać go było na mapie. Strasznie się wkurzam już tymi punktami. Kot znowu dostał w plecy i nawet na znak protestu nie chce mi się książeczki podbijać – i listę tylko podpisuję.
Z drugiej strony orgom trzeba jednak współczuć bo przy tym wysiłku, który podejmują zawodnicy psychika siada i wiecznie narażeni są na pretensje, krzyki wszyscy mają o coś żal. Staram się też to zrozumieć, wszystkie te wilczki trzeba jednak krótko na smyczy trzymać. Jestem jednak z drugiej strony i muszę sobie ponarzekać, w pewnych aspektach zresztą słusznie.
Na ławce śpią jacyś zawodnicy ja jakoś o dziwo jednak czuje się dobrze to dobrze to oczywiście względne mocno po tych prawie 400 przejechanych już kilometrach decyduje się jechać dalej . Długo zastanawiałem się nad strategią na cały wyścig i z perspektywy czasu jak na swój organizm wybrałem chyba złą, ale o tym jeszcze nie wiem – jadę bez snu.
Po raz pierwszy łamię się gdzieś między Toruniem i Włocławkiem. Wjeżdżam na najgorszy nawierzchniowo odcinek w wyścigu - jedynka do Włocławka i w tak zwanym międzyczasie zaliczam pierwszą „atrakcję” - tracę czucie w lewym oku. Lewe oko przestaje widzieć najpierw nieznacznie, później już gdzieś na 50% Przypominam sobie opowieści naszego prezesa z towarzystwa jak to na maraton szosowy pojechał i przez wyczerpanie wzrok tymczasowo utracił, jakaś siatkówka się odkleiła i przez kilka dni nic nie widział. Objawy te same, jest niedobrze pewnie niedobór jakiegoś pierwiastka w organizmie jest ale jakiego i co robić tego nie wiem.
I tak jadę, jadę ale czuje, że coraz gorzej. Senność jakaś potworna mnie ogarnia a może to nie senność tylko wyczerpanie bardziej. Wpadam na stacje Orlen. Asertywną postawę trzeba mieć i walę prosto z mostu do sprzedawcy:
„Dobry wieczór. Biorę udział w wyścigu rowerowym non-stop ze Świnoujścia do Ustrzyk. Poczułem się senny i chciałem pół godziny zdrzemnąć się w męskiej toalecie”.
Trzeźwa odpowiedź
„No ale proszę pana w męskim mamy jedną kabinę”
O dziwo zdobywam się na jeszcze trzeźwiejszą
„No ale macie przecież Państwo jeszcze toaletę dla niepełnosprawnych”
Ta jest razem z natryskiem i dostaje klucze. Kanada Panie, położyć na podłodze się można, rower wchodzi do środka, trochę ciągnie od kafelków ale co tam ‘’
Wracają wspomnienia. Trzy dni wcześniej jadąc do Świnoujścia pociągiem zakupiłem sobie kuszetkę. Wagon był pełen a kierownik nie pozwolił mi trzymać zapakowanego roweru na korytarzu co skończyło się tym, że rower leżał sobie na miejscu do leżenia a właściciel spędził upojną noc na podłodze w korytarzu przy kiblu. Trening więc jest poparty jeszcze mocnym doświadczeniem bo za starych czasów podróżowało się tylko w ten sposób.
Projektant stacji orlenu nie przewidział jednej rzeczy i obok natrysku umieścił damską toaletę. Zamiast się zdrzemnąć musiałem wysłuchiwać kobiecych plotek sobotniej nocy i odgłosu suszarki do rąk. Pół godziny dały jednak rozprostować kości i można ruszać.
Jeszcze tylko najgorszy odcinek asfaltu i Włocławek a w nim pierwszy punkt oznaczony jak trzeba. Co za filozofia - wystarczy tylko jakaś tablica tekturowa z napisem BB 1008. Jest jedzonko jest izotonik – którego zresztą zapomnę zabrać. Są też jakieś foteliki i koce. Szkoda, że nie zabrałem zatyczek do uszu . Nie sen a jakiś letarg zaliczam. Godzina, po której zamówiłem budzenie wydaje się jakąś chwilą.
W okolicach Płocka koło 9-tej zbliża się doba od startu i jedną rzecz należy odnotować, że ok. 460 km podczas tej doby przejeżdżam i drugi, choć nie ukrywam, że dosyć słaby w historii wynik 24 godzinnej jazdy na rowerze udaje mi się zaliczyć.
Nie cieszę się jednak, bo zaczyna się kryzys. Niby poruszm się z jakąś prędkością, ale czuje że coś jest nie tak. Oko coraz słabsze, po tej nocy nie zdjąłem z siebie żadnego ubrania i dopiero widząc kolesia na rowerze ubranego na krótko, czuje że nie jest dobrze. Lewe oko widzi już tylko na 30 % trzeba się zatrzymać: jogurt, owoce jakieś witaminy, żele - nic jednak nie pomaga.
Po tych wszystkich latach startów nie jest mi obce pojęcie kryzysów. Wiem też, że każdy kryzys mija. Zawsze wcześniej czy później mijała też matka wszystkich kryzysów.
Powoli do mnie dociera, że tutaj czeka mnie coś innego., nadchodzi nowa era już puka do drzwi matka matek wszystkich kryzysów, za chwile wejdzie do środka i nie da mi spokoju przez kolejne kilkanaście godzin i dwieście kilometrów jazdy.
Do wyczerpania i braku czucia w oku dochodzi jeszcze ból kolan. Po raz pierwszy i nie ostatni łykam jakieś przeciwbólowe prochy i daje się jakoś jechać.
Bufet w Gąbinie, żurek w proszku nie przyjął się na podkładzie wszystkich batonów, isostara i innej chemii, którą przyjmowałem przez ostatnie 24 godziny - będzie mi podchodził pod gardło przez najbliższe kilkadziesiąt km.
Co gorsze, wjeżdżam też na niebezpieczny teren blisko miejsca zamieszkania. W Żyrardowie wystarczy tylko wsiąść do pociągu, by po 25 minutach być w domu. Ja jednak ani przez chwile się nie zastanawiam, psycha jeszcze nie siada. Szukamy pozytywów, choćby takiego, że po 30 godzinach jazdy kręgosłup nie boli, w spodenkach nie ciśnie i żeby nie te kolana.
Walczę ze snem ożłopany kawą i isostarami. Jest ciepło, próbuje zasnąć na przystanku . Ze snu nici - to wyczerpanie ten hałas, ten ból - wszystko kończy się znowu kolejną wizytą w sklepie.
Jeszcze przed Żyrardowem punkt. Niesamowite z tymi punktami, atmosfera rodzinna, poświęcenie rodzin startujących, przyjaciół wyścigu - wszyscy dają z siebie wszystko.
Docieram do Mszczonowa i własny punkt sobie w sklepie organizuje i już jestem tacy jak wszyscy, wprawdzie nie żurek, ale mocno nie kolarską przecież kiełbasę spożywam.
Matka matek wszystkich kryzysów osiąga swoje apogeum. Zaczynają się górki a właściwie pagórki grójeckie. Jeśli po płaskim jeszcze w miarę można jechać to każde mocniejsze pociągnięcie na podjeździe powoduje potworny ból. Nadchodzą czarne myśli. Nie tam, żeby się wycofać ale jak dojadę w takim stanie. Do mety ok. 500km, kolana wyprute, właściciel skonany. Oczywiście jak to zwykle bywa w takich chwilach nadchodzi burza plus pojawiają się TIRy. Ta pięćdziesiątka miała z tego słynąć. Dotychczas było ich mało. Teraz w czasie burzy pojawia się więcej ścierwa. Każde wyprzedzenie to darmowy prysznic. Szukamy pozytywów, może woda zneutralizuje zapach , który pewnie wydzielam po 40 godzinach rowerowania.
Ból jest potworny każda kolejna górka to jak te 12 kilometrów podjazdu w Międzygórzu. Wreszcie Grójec. Rąbie mnie strasznie, patrzę na mapie jak przejechać przez miasto i nawet nie zauważam że jest na niej zaznaczony punkt kontrolny, co więcej przejeżdżam przez rynek gdzie jest punkt kontrolny i też go nie zauważam. Tragedia.
Za Grójcem rewelacyjna jazda przez sady zamiast S8-bezproblemowo orientacyjnie a i kryzys choć nie przeszedł jakby trochę odpuścił.
Zaczyna się totalny opad, mijam Białobrzegi i nawet na ścieżkę rowerową nie chce mi się zjeżdżać mimo, że widzę policyjny radiowóz.
Za Białobrzegami o dziwo bez żadnych problemów orientacyjnych wokół eski i wreszcie Wsola. To tutaj miała być noclegownia, miała ale nie będzie, trzeba jechać jeszcze kilkadziesiąt kilometrów na następny punkt. Na szczęście akurat o tym wiedziałem wcześniej.
We Wsole rosołek z makaronem i pół bochenka chleba - passe ale efekt rewelacja, na deser babeczka od orgów i pierwszy telefon do bossa. Na szczęście kara za opuszczenie punktu jeśli na gps wyjdzie, ze byłem blisko ma być zdecydowanie mniejsza.
Co robić, trzeba jechać wiem jednak, że żadnej kawy, żadnego isostara już nie ruszę – czuje, że na następnym punkcie muszę chociaż chwilę pospać.
W Radomiu pewnie znowu nadrabiam kilka kilometrów ale to już nie wzrusza. Przestało na chwilę padać ale zaraz za miastem kolejna ulewa. Jeszcze nie wiem że za chwile czekają mnie dwie najniebezpieczniejsze godziny rowerowego życia. Będzie łatwiej orientacyjnie bo aż do Rzeszowa droga krajowa nr 9. Niestety za Radomiem jest wąsko, bez pobocza, powoli sunące w burzy Tiry, wczasowicze wracający z Bieszczad wkurzeni dwutygodniowym deszczowym urlopem i wczasowicze jadący w Bieszczady nie wiedzący że czeka ich dwutygodniowy deszczowy urlop. Wyprzedzający na trzeciego, darmowe prysznice, oślepianie długimi światłami i jeden wielki strach.
W końcu przestałem lemondki używać bo śmierć ujrzałem w oczach a raczej jadący prosto na mnie z naprzeciwka samochód. Nie zjechałem na pobocze, na szczęście ciężar ciała jakoś zmieniłem przechylając się na zewnętrzną stronę. Uff - było naprawdę blisko i wróciłem z dalekiej podróży.
Wreszcie Iłża, za chwilę punkt na stacji. Jacyś bikerzy pytają się czy jadę dalej. Jeśli wyjadę teraz będę podobno coś koło 40 miejsca. Śmiech na sali, bo co jak co ze sobą walczę tutaj a nie z innymi i coś mi mówi że tę walkę muszę na chwilę zawiesić.
W międzyczasie po kilku kilometrach wracają jacyś, którzy wyjechali dalej– nie da się jechać. Komu to mówią, sam niedawno to wszystko przeżyłem i to przeżyłem dosłownie.
Odcinek za Radomiem zbiera największe żniwo. To tutaj wycofuje się najwięcej z kilkunastu, którzy nie ukończyli.
Co za pech, jest noclegownia nie ma już jednak miejsc . Obiadek jakieś tłusty, obsługa naprawdę rewelacja, szczególnie że dało się ubłagać, żeby suszarnie jeszcze otworzyć. Jakieś koce dostajemy, ciągnie od podłogi ale nie ma co narzekać. Mam też zatyczki. Jeszcze pytają czy obudzić ale tutaj mówię że nie – w tym przypadku dam zadecydować organizmowi ile ma odpocząć – do mety już ”tylko” trzysta km a limitu jeszcze sporo.
3-4 godziny snu znaczą wiele to nie jakieś wcześniejsze letargi na podłodze na stacji czy na krześle.
Jest prawie wyspanie jest tez przysługujące śniadanie A co na śniadanie – oczywiście żurek – tym razem jednak obędzie się bez sensacji. Wraca też czucie do oka.
Jadę . Jak wiele znaczy to pierwsze wejście na rower w kolejnym dniu jazdy wiadomo. Wiem już że zawsze wszystko z upływem czasu się rozrusza, ból kolan niestety to co innego. Łykam tym razem już od razu dwa przeciwbólowe pamiętając o wczorajszej dyskusji, że maksymanie 6 dziennie można – tylko jak tutaj ten dzień liczyć.
Jako mocno doświadczony wieloetapowiec nikt mi nie musi mówić, że rano kolejnego dnia ścigania trzeba zjeść co najmniej 3 śniadania, żurek podrażnił jedynie apetyt i zatrzymuje się w Ostrowcu. W międzyczasie droga na Starachowice – tam parę tygodni temu pluskał się człowiek w zalewie, w piance sobie pływał, ech życie.
3 śniadania muszą być –dwie bułki, szyneczka, pomidorki, drożdżówki, brzoskwinie, śliwki tutaj bez skórki miła konwersacja z miejscowym bikerem na przystanku i w drogę .
„Oto rodzi się moc!” nowa świecka tradycja wyścigu karze wyjąć USB. Przede mną 300 km do mety, a w uszach na psychikę zabrzmią 72 hity klasyki polskiego rocka. Musi być polski bo przez Polskę jedziemy. Łapie tempo, trzeba jechać, nie oto podmiotom lirycznym chodziło, ale „wystarczy tylko chcieć” a „ jeżeli zabraknie sił, zostaną jeszcze morze i wiatr”.
To niespodziewany moment, muza może ponieść. Przeprawiam się przez Wisłę i chyba niepotrzebnie widząc innych trochę w ściganie się bawię. Nie ma jednak co narzekać bo w ten oto sposób kolejna setka zostaje zaliczona, a do mety jeszcze „tylko” dwie.
Wreszcie na asfalcie wysprayowane 1008 i strzałka w lewo, znowu mała rzecz a cieszy, że można ułatwić coś bikerom, że na punkt można trafić bez problemu. Przepyszny makaronik z dodatkami, jedna porcja druga, jedna druga drożdżówka, patrzę sobie w Internecie po raz pierwszy na monitoring kolarzy. Czuję jednak, że coś jest nie tak, ale ruszam dalej. W międzyczasie jedną rzecz trzeba odnotować - po raz pierwszy zdejmuje nogawki to jeszcze przed Kolbuszową - jak się później okaże matką matki matki moich kryzysów.
Jadę swoje, jadę i nagle jakaś ciemna ściana. Nie, to nie to co wczoraj z okiem tutaj czuje jak opada kurtyna, tak jakbym za chwile przytomność miał stracić. Nie daję jednak kurtynie opaść na dno. Zatrzymuje się przy najbliższym sklepie. Woda i niestety cola coś porządnego do jedzenia a i za 5 groszy pani sprzedaje mi widelec, także mocno bon ton i tak siedzę sobie zdrowymi węglowodanami, białkami i tłuszczami się zajadając i zaczynając rozmyślać nad swoim losem. Po jedzeniu każdy Polak nie zapomni o leżeniu Kładę się przed sklepem, nogi w górze oparte o ścianę. Najpierw jeszcze rozmowa z miejscowym
„Panie co się dzieje? Rano widziałem jakiś dwóch leżących i śpiących w rowie, obok rowery teraz Pan”
„Wyścig Panie ! Ze Świnoujścia do Ustrzyk jedziemy” głos już jednak nie ten co kilkadziesiąt godzin temu już nie ten miszczunio ultra ścigania, teraz „brudny niedomytek” (dżem też na usb się znalazł), zwłoki przypominające jeszcze kiedyś kolarza.
Zastygam i nie wiem czy w letargu, czy śpię może. Do rzeczywistości przywołują mnie krople deszczu opadające na twarz i zmywające trudy kilkudziesięciu godzin jazdy. Deszcz coraz większy ale się nie ruszam. Nogi, które ucierpiały najbardziej, nie mokną. Niech deszcz zmyje ze mnie zmęczenie, niech naładuje inżynieroakumulator tak aby starczył jeszcze na 200 kilometrów. Akumulator dożył już jednak swoich godzin. Ręce rozpostarte na krzyżu cierpienia 800 kilometrów. Leżę bez ruchu
Podnoszę się dopiero gdy deszcz zmienia się w burzę. Jest obok przystanek i kładę się na ławce nogi w górze nie zdejmując kasku niewygodnie ale boje się że w stanie w jakim jestem zaraz go zapomnę. Nie pamiętam regulaminu ale boss pewnie znowu jakąś karę minutową bądź godzinną za to przewidział.
Słyszę, ze ktoś przyjechał z naszych. Od razu bez słów kładzie się na glebie obok i też leży. Jakież to dobre na psychikę, ze nie jestem sam w swym cierpieniu. Przyjeżdża ktoś trzeci a miejscowi mają znowu darmową atrakcje w postaci widoku 3 masochistów, dwóch leżących a trzeciego grzebiącego w śmietniku w poszukiwaniu smarowidła do łańcucha.
I tak mija kilkadziesiąt minut, chłopcy jadą i ja też. Niestety, po kilku pociągnięciach znowu czuje że zbiera mnie na mdłości, znowu opada kurtyna, ciemność widzę, ciemność na górze i jedynie na dole trochę asfaltu. Czy to tak traci się przytomność? Co będzie jeśli przekroczę linię ? Czy dalej jechać, czy przekroczyć kolejny próg, wejść w kolejny krąg? Co będzie jeśli stracę przytomność czy upadnę na lewo czy na prawo czy nie potrąci mnie jakiś przejeżdżający samochód?
Nie żebym o wycofaniu myślał Kryzys przemija, ból rezygnacji zostaje na zawsze – jeszcze na przystanku policzyliśmy sobie że teraz to wystarczy 10 km/h się poruszać by zmieścić się w limicie.
Szukam apteki a gdy ją znajduję wyciągam telefon. Dzwonie do lekarza wyścigu. Co tam doświadczony w bojach, pewnie jakiś lek wymyśli. Telefon nie odpowiada. Dzwonię więc do znajomego lekarza. Również brak odpowiedzi.
Miszczunio wchodzi do apteki. Wspominam coś o ścianie, wyczerpaniu, braku snu i na końcu proszę o jakiś uniwersalny lek. Przemiłe towarzystwo ci farmaceuci. Mocno je poznałem w czasach studenckich a teraz tylko się potwierdza, że nie tylko dobrze się alkoholizować, ale jeszcze lepiej elektorolizować i glukozować z nimi można. Półlitrowy kufel wszelkich możliwych dostępnych specyfików jakieś magnezy, potasy, elektrolity, glukoza jeszcze coś dodatkowego na drogę i można ruszać.
Nie wiem czy to bardziej nie w psychice, ale kurtyna w górę poszła, widzę ja na górze ale już nie opada, na początku jeszcze niemrawo ale wchodzę znowu na jakieś większe obroty i nawet ustabilizowany mocny opad deszczu już mi nie przeszkadza. I tylko jakieś nietypowe parcie na pęcherz się pojawia. Średnio co dwa kilometry musze się zatrzymywać – ile wlałem w siebie tego ścierwa?
Przede mną znowu (który to już) jeden z najgorszych odcinków – Rzeszów – wykopki, jakieś korki po burzy, smród spalin, zła nawierzchnia, czekanie na światłach wszystko takie bez sensu.
Za Rzeszowem bez trudu udaje się znaleźć samolot i kolejny bufet – na bufecie kanapka i ciastka –mało brakowało a zrobiłbym awanturę nerwowca 1008. Chyba jednak rację mam, że ciasteczka nie pomogą mi wyjść do końca z matki matki matek wszystkich kryzysów i udaje się rosołek zjeść i może to właśnie dzięki temu rosołkowi największy wynalazek w dziejach ludzkości przychodzi mi do głowy – rowerowanie w stylu dyrektorskim. Wyprostowane plecy jak w rowerze miejskim – lemondka daję kolejną możliwość - nie jedzie się 25 a 20 km/ h ale czuć, że pracują inne partie kolan i w konsekwencji ból jest mniejszy. Przeciwbólowce biorę jednak cały czas, non stop szpikuje organizm jakimś ścierwem.
Docieram na kolejny bufet - nie ma premiera Pawlaka jest za to oczywiście …żurek . Odmawiam grzecznie zajadając się 10 drożdżówkami i popijając mlekiem z cukrem - taka mała rzecz a cieszy. Czuje jak wszystkie witaminki A D K i E pomagają przygotować się organizmowi na kolejne wyzwanie – góry. Jest trochę po 20 tej robi się ciemno a ja mam do mety ok. 100km. Ale jakich kilometrów wiem ze górzystych nie wiem, że najdłuższych stu w życiu. Wjeżdżam w Bieszczady.
Góry aż do nieba
I zieleni krzyk
Polna droga pośród kwiatów
I złamany krzyż
KSU pobrzmiewa w uszach, ale muzy słuchać nie będę. Zapada zmrok a mnie świerszcze grają. Zaczynają się fajne klimaty: podjazd i zjazd, okazuje się że lampka była dobra ale na niziny. Początkowo jeszcze uważam, ręce na klamkach hamują, ale wkrótce rezygnuję, asfalt dobry można puścić się w otchłań podbieszczadzkich piekieł. Klimaty nieziemskie i nietypowo ciepło się zrobiło i nietypowo padać przestało.
Do Bieszczad szacuj mam, co roku tutaj jestem czy prywatnie czy na Transcarpatii. I Bieszczady mnie nie zaskoczą. Dodatkowo bogatszy o doświadczenia z pierwszej nocy zatrzymuje się w sklepie. Skarpety i rajstopy w rozmiarze XXL – nogawki jako ochraniacze na nogi a z części dupiastej maseczka na twarz.
Wreszcie Sanok i kolejne refleksje. Na fotelu leży mój towarzysz z końca peletonu, przykryty folią NRC. Dostał jakiś drgawek. I tak sobie myślę, że chyba za bardzo w walkę się wdał by nie być ostatnim. Tutaj trzeba jechać swoje a każde zarobione przyśpieszeniem pięć minut może cię w przyszłości kosztować godzinę.
Trzeba słuchać organizmu Za Iłżą wybrałem sen, który teraz ratuje mi życie. Z drugiej strony może bym wytrzymał może bym był lepszy o te 4 godziny . A ze strony trzeciej może w perspektywie długoterminowej te 4 godziny kosztowałyby mnie 2 lata życia bo ten wysiłek tutaj na pewno ma jakiś wpływ na zdrowie ogólne.
Na punkcie zajadam jakieś bułki, nie ma niestety kawy także zatrzymuje się jeszcze na stacji. Śmieją się ze mnie, że zawodnicy jechali już rano, że suchary kupuje ale na BP żadnych kolarskich potraw nie ma.
Serpentyna za Leskiem, znowu jakiś deszcz początkowo myślałem że to mgła, bo wiem że mgły będą na 100%.
Tak sobie czytałem w różnych relacjach, że właściwie to można spać na rowerze coraz częściej łapię się, że podsypiam znajdując się po drugiej stronie jezdni. Na szczęście ruch jest mały, przestało padać. Jest wreszcie mgła. Muszę dojechać do punktu ale na punkcie zamówię chyba godzinę snu. Kładę się na asfalcie, wyjmuję suchary i ….chyba zasypiam. Z letargu budzą mnie szczekające psy
Jakoś znowu z klasyki Pink Floyd zaczyna grać. Była taka płyta Animals i nawet ją nagrałem na usb przed wyścigiem. Album koncept a twórca podzielił społeczeństwo na trzy kategorie: świń, psów i owiec.
Bzdura. Powinien dodać jeszcze jedną kategorię – uczestników BB - nadludzi. I tak sobie o koncepcji nadczłowieka rozmyślam „Trzeba mieć w sobie wiele chaosu żeby porodzić gwiazdę tańczącą” ale co trzeba mieć w sobie żeby zdecydować się na coś takiego, ile chaosu trzeba mieć w sobie żeby trzecią noc z rzędu siedzieć w siodle.
Są rzeczy o których nie śniło się filozofom a tylko te kilkadziesiąt osób z listy startowej może wejść, a właściwie wjechać w wymiar galaktyczny, wstrzyknąć sobie w żyły narkotyk sporządzony z mikstury 1008 kilometrów, uprawiając rowerowy masochizm w czystej postaci.
Tak Bałtyk – Bieszczady jest jak narkotyk. Wiem, że szkodzi, ale i tak podciągam rękawek, wyjmuje strzykawkę i zapodaje jeszcze jedną mocną działkę, a rozstrojony organizm i rower zatapia się w jedność.
Wszystko to dla mnie takie nowe. Inny wymiar, nie transowy, a galaktyczny, przekroczona kolejna granica.
W takich właśnie chwilach czuć tę symbiozę , czuć ten efekt synergii. Ja i on staje się jednym - jego ciało odmierza puls wraz z każdym obrotem korb a ciało moje sercem bije w rytm wytrenowanego pulsu. I odkrywam w nim duszę i słyszę ją jak gra we mnie tu i nie łączy nas już tylko te 5 punktów on i ja to jedno.
W usb otwierają sie DRZWI
Indians scattered on dawn's highway bleeding
Ghosts crowd the young child's fragile eggshell mind
Dusza zmarłego Indianina wskoczyła kiedyś w ciało dziecka a ja swoją duszę diabłu zaprzedaje w zamian za obietnice dotarcia na metę.
Wreszcie Ustrzyki, na nieszczęście dopiero dolne. Wiem, że trzeba gdzieś skręcić wcześniej, ale skręt nie dla takiego kota jak ja. Tym razem nawet nie ma go zaznaczonego w Road booku a w ciemną noc bez mapy nie wskoczę i znowu nadrabiam kilometry.
W Ustrzykach jest Orlen a na naszym krajowym Orlenie wreszcie są jakieś bardziej kolarskie batony, kupuje chyba z 10 cornych, mam jeszcze jeden izobaton i na psychikę chałwę - powinno wystarczyć do następnego bufetu.
Ropoczynam kolejny ponadtrzydziestokilometrowy ale ostatni w większości podjazd.
Przy punkcie kontrolnym jakiś neon ma być i wjazd. Przy drodze cały czas światełka jest pierwsza knajpa później następna i wszędzie są swiatełka i wszędzie widzę neony i tak zaczynam czuć, że coś jest nie tak. Zatrzymuje się przy patrolu służby celnej.
Panie punkt kontrolny to jest ale parę kilometrów niżej. A więc znowu dodatkowy dystans. Zjeżdżam i odnajduje otwartą bramę i pobojowisko jak po jakiejś imprezie. Nikogo nie ma, jest lista, podbijam pieczątkę. Z jedzenia tylko półmisek bananów. Zjadam połowę zostawiając drugą ostatniemu. Chociaż kto wie może wyprzedził mnie gdy dobijałem dodatkowe kilometry w Ustrzykach dolnych.
Na bufecie jest na szczęście kawa. Ta wypita jest chyba najmocniejszą kawą w życiu.
Miałem się zdrzemnąć, ale nie ma warunków a czas goni. Już na trasie mocno się dziwię, że jest 3.30. Jak się później okaże mocno śpieszy się zegar w zakupionym marketowym liczniku. Zaczynają się chłody bieszczadzkiego poranka. Rajstopiane nogawki pomagają.
Ta 3.30 to jakiś szok. Rany gościa jakoś inaczej zegary galaktyczne czas odmierzają, jakoś inaczej w narkotykowych wizjach czas płynie. Znowu w dół na stracenie, pod górę po dyrektorsku. Gdy kolana nie dają rady schodzę i prowadzę rower gdy jest mi zimno schodzę i biegnę z rowerem. Damy radę!
Zbliża się kolejna ostatnia już ”atrakcja” - rozwolnienie. Żołądek trzymał się dzielnie ale mieszance cornych i bananów mówi stanowcze nie.
Trudności techniczne są duże a rozwolnienowych pit stopów będzie 5 może 6. Przy drodze są barierki i ciężko znaleźć jakieś dogodne miejsce. Strach się puścić gdzieś dalej. Pewnie przez ten widok żmii na przystanku gdy zatrzymałem się jeszcze kilkanaście godzin temu. Jednej rzeczy technicznie nie zabraknie- wilgotne ogromne liście a i toaletę poranną przy okazji można zrobić.
Na dole Lutowiska, na górze widok nagroda - może mgieł i kościółek – pocztówka jak ze Szwajcarii - dla takich chwil się żyje, takie momenty się chłonie.
Tam na dole zostało
Wszystko to co cię męczy
Patrząc z góry wokoło
Świat wydaje się lepszy
Znowu w głowie brzmi KSU. Piękny kościół na górze na dole już nie wydaje się szczytem architektury. Pytam miejscowego bo drogowskazu na drodze się nie uświadczy ile jeszcze do Ustrzyk.
Do mety 17km. Szybko przeliczam, że nawet dojdę w limicie 3 godzin a poruszam się na nogach z prędkością 5,5 KM/H.
W końcu dojeżdżam do hotelu górskiego i już nawet się nie dziwię się, że nie ma mety, jakaś atrakcja musiała przecież jeszcze na koniec być. Wjeżdżam na camping jest jakiś baner ale nie ma nikogo na mecie.
Idę wziąć prysznic. Przychodzi boss na mecie dzwoni dzwonek finiszu, fajnie dla mnie choć dla wszystkich śpiących pewnie już nie koniecznie.
Z przysługujących na mecie drożdżówek nie dostanę nic, ale jeszcze w żołądku pewnie z 5 batonów nieprzetrawionych zalega. Wyjechałem na rympał- nocleg nie załatwiony, ale nie trzeba bo zaraz dekoracja. A do popołudniowego autobusu sen na krzesłach w knajpie starczy
Oddalam się od linii mety i kładę rower do bagażnika. Wokół budzą się trochę lepsi turyści, po zejściu z górskiego szlaku, po wieczornej imprezie przy ognisku.
Czy jeszcze wystartuję ? Tak sobie myślałem, że coś takiego raz na pięć lat można zrobić, tak właśnie czułem się po Styrkeproven. Tutaj trochę inaczej. Wstrzyknąłem ultra - narkotyk, spróbowałem ichyba łatwo się go nie pozbędę.
Przed startem czegoś mi brakowało w życiu rowerowym, teraz wiem już czego. Jestem silniejszy i rowerowo spełniony bo odnalazłem swą drogę na mecie w Ustrzykach. I z ziemi wskoczyłem na galaktykę i znowu nic nie będzie jak dawniej.
Sportowo jest też pewien niedosyt, a nauczenie się wyścigu i poznanie siebie też na pewno pozwoli lepiej jechać w przyszłości.I to też wpływa na to, że chcę jeszcze.
A jeśli ktoś zapyta co jeszcze wyniosłem z 1008 to na pewno dam jeszcze jedną odpowiedź. Jeśli kiedykolwiek w życiu będzie mi źle to wystarczy jedno wspomnienie opadającej kurtyny w Kolbuszowej i od razu będzie lepiej.
InżynBiKer
strona wyścigu
wjedź do strony głównej