Kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się o WSER?

Chyba jak każdy w tamtym okresie, te pewnie już 10 lat temu, rozpoczynałem od lektury „Urodzonych biegaczy” i „Jedz i biegaj”. Nieśmiało przypominam sobie teraz te czasy, gdzieś jeszcze pod koniec etapu rowerowego, gdy powoli kończyły się welocypedowe cele, z przyjemnością można sobie było poczytać o tym amerykańskim podejściu, innym sportowym świecie, bieganiu po kanionach, pustyniach, lasach, wysokościach w najcieplejszych miejscach na ziemi, śladami poszukiwaczy złota, zdobywców Dzikiego Zachodu czy też drogą Filippidesa podążającego do Sparty.

Lektury były pochłaniane w całości a w pamięć zapadały urywki z nich, takie szczególne i miedzy innymi o tym jak jakiś mało znany chłopak z Minnesoty przyjeżdża i wygrywa jeden, drugi, trzeci start na Western States, a po zwycięstwie zamiast położyć się w śpiworze na mecie wita się z każdym finiszerem na mecie przez kolejne kilkanaście godzin. I jakie to było inne, dziewicze, odkrywcze - czyste bieganie w poczuciu wolności, przyjaźni, zawsze z obowiązkowym pacerem, w rytmie uczestnictwa w czymś wielkim, tym całym słówkiem wytrychem, które wybrzmi w relacji jeszcze nie raz „Ultra Trail Running community”.

Wiele błędów treningowych popełniłem w rowerowym życiu i gdy zacząłem biegać a potem gdy nieśmiało zacząłem myśleć o ultra, do tematu podszedłem teoretycznie a poznawanie ultra teorii i praktyki zaczęło się od lektury kilku ultra książek zamówionych na Amazonie.

Hal Koerner, Jason Koop to znane postacie w biegach ultra i te ich rady treningowe, że odpowiedź na pytanie, jaki trening zabrałbyś ze sobą gdybyś mógł wziąć tylko jeden rodzaj treningu to oczywiście tempo progowe i to że trening szczególnie dla nieustannie zbliżającego się do 60tki to nie tylko ta baza w zimie i trochę mocniej im bliżej sezonu, ale i zanikające mięśnie poprzez siłę trzeba trenować i dodatkowo, że ultra trening to także regeneracja, taktyka, odżywianie, ubranie, pielęgnacja stóp no i przede wszystkim głowa.

Oprócz książek tych największych specjalistów zakupiłem też pozycje zwykłych ultra freaków tych ze środka stada. Szczególnie zapamiętałem jedną. Chociaż nie pamiętam już dokładnie tytułu to zaczynało się od wypełnienia testu czy jesteś potencjalnym ultrasem czy nie, ale co za pytania: Czy na parkingu samochodowym wolisz kierować się do WC czy w krzaki? Czy masz serce w plecaku i namiocie czy w walizce i pokoju hotelowym? czy biegałeś nago? Co znaczyło wtedy dla takiego beznadziejnego biegacza jak ja zaliczenie tego testu nie muszę chyba mówić.

I były te wszystkie porady ale rzecz w tym najważniejsza była taka, że ich suma potrafi zapewnić jedno, to co żaden inny sport, że mimo, że biegasz coraz wolniej wciąż możesz osiągać lepsze rezultaty. A przez to, że szybciej napierasz wciąż możesz wyznaczać sobie ambitne i realne cele, wciąż się rozwijać, w moim przypadku łapiąc się na limity i kończąc te ultra naj. I były te UTMF, UTMB, MIUT, BUGT, DGF te bardziej walki, 40 godzinne potyczki ze sobą i z limitami.

I jakże piękne z perspektywy czasu było, że tak ciężko te niektóre szczyty się zdobywało, czasami za pierwszym razem, czasami dopiero trzecim, czasami z opóźnieniem przez swoją dyspozycję a czasami przez pogodę bo deszcz bo tajfun i na realizacje niektórych celów czekało się kilka lat.

I była ta lista wyścigów do ukończenia a na tej liście wymarzonych stumilowców był ten jeden szczególny – nie tak jak lubię biegowo – marszowo –podchodzeniowo – zbiegowy a głównie biegowy, na którego ukończenie jest tylko 30 godzin limitu i nawet moje równanie gdy pomnożę wynik zwycięzcy przez dwa i dodam kilka godzin to mam szansę na ukończenie tutaj się nie sprawdza bo w przypadku WSER można dodać tylko jedną godzinę.

O tym wiedziałem, że będzie ciężko z tymi limitami, ale wiem przecież też, że stać mnie na więcej, że jak mi się wydawało ten stumilowiec posiadający więcej zbiegów i mniej techniczną charakterystykę może będzie do ogarnięcia.

W międzyczasie, gdy już dzięki książkom udało się poznać angielskie specyficzne ultra słownictwo, gdy w sieci rozwinęły się podcasty i można wreszcie słuchać tego co się chce a nie co ci chcą przekazać –odpłynąłem, nie tylko już czytając, ale słuchając o życiu tych amerykańskich dziewczyn i chłopców niejednokrotnie skromnie w schroniskach, przyczepach, skromnie ale w poczuciu wolności, dobroci i miłości w zgodzie ze sobą, z naturą, w rytmie życia w ultrarunning community.

Zaczęło się od Billy Yanga. To jego seria pozwoliła poznać wszystkie najważniejsze ultraski i ultrasów, trenerów, psychologów, filmowców, a zaraz potem polecane ścieżki filmowe z chyba ulubionym do dziś takim komercyjnym product placement ale jakże wolnościowym „On the Road”.

I tak niepostrzeżenie z czasem chyba wkręciłem się w tę całą filozofię i na pewno zmieniło się moje podejście do Ultra. I ja też zacząłem od uświadomienia sobie swojego why? Dlaczego to robię. Ich odpowiedź jest prosta „Ponieważ jestem w stanie, ponieważ jestem tutaj, ponieważ to jest piękne, ponieważ powiedziałem, że to zrobię” I chociaż jak najbardziej się z tym zgadzam, to moje osobiste „why” jest przecież trochę inne

Ponieważ uwielbiam napierać po górach i dopiero dzięki napieraniu mogę przeżyć górskie wschody i zachody słońca i jak w życiu cieszyć się ultra pięknem i przezwyciężać ultracierpienie

I to cała moja filozofia ultra, gdzie ważne jest przede wszystkim to, że nie tylko biegam ale napieram znaczy się biegam, zbiegam, maszeruję i podchodzę, że robię to w górach, mam w tym ultra to czego nie zapewnił mi rower: wysokość i możliwość napierania po górach przez kilkadziesiąt godzin i mogę napierać na ultra mieć i być a więc mocno sportowo ale też turystycznie i przygodowo.

Potem w zestawie podcastów pojawił się jeden szczególny – wywiad z AJW – jedną z najbardziej znanych postaci związanych z wyścigiem. Pomimo, że w losowaniach uczestniczyłem już od jakiegoś czasu to dopiero od tego momentu coraz bardziej zaczynałem rozumieć czym jest ten wyścig, że jest to taki cel na lata ale cel szczególny jak najbardziej sportowy ale nie tylko

“There’s a lot of wrong in the World, but on the 4th Saturday in June its all about what’s right in the World and I want all of those participants to feel what’s right”.

Jak można opowiadać ze łzą w oku o swoich 10 startach o tym czym jest wyścig, jak zmienił ludzkie życie, jak było kiedyś a jak jest teraz gdy przyjeżdża się tam jeszcze na każdy swój urlop i jak wszystko przemija.

Ile jeszcze tych cytatów, ile jest tych kultowych filmów, opowieści, legend, że to niby najstarszy stumilowiec, co nie jest prawdą i ta opowieść o początkach i o Gordim, gdy startował na koniu i koń padł a Gordy skończył wyścig sam na nogach, i te srebrne, brązowe klamry dla finiszerów, i ta porażka ojca Lucy Bartolomew, i te finisze pełzających, tych którzy zdążyli załapać się na metę w limicie 30 godzin i ta wyjątkowość, że tyle trzeba czekać na start, problemy z wylosowaniem bo jest tylko trzysta kilkadziesiąt miejsc, ponieważ trasa przebiega przez ścisły rezerwat i jako, że jest to niezgodne z przepisami specjalną zgodę musiał wyrazić kongres USA ….

Potem już w moim życiu wytworzyły się takie rytuały. I były te poniedziałkowe sesje regeneracyjne, w trakcie których obowiązkowo trzeba przesłuchać piątkowy podcast Trail Runners Nation i dowiedzieć się czegoś o treningu, o gadżetach, aplikacjach, innych zawodach generalnie o tym how to became a better runner…

I wiele wiedzy można było zdobyć ale też ile różnych opowieści z życia wysłuchać i mądrych twórczych ale i takich niby z pozoru nic nie znaczących wspominam opowieści jak czołowemu ultrasowi udało się pomóc jakiejś kobiecie na parkingu wyciągając telefon komórkowy, który wpadł jej do klopa i dostał za to 5 baksów i takie to piękne słuchanie było o wszystkim i niczym, po amerykańsku, z tyloma życiowymi prawdami z jednej strony a z commercial break i product placement z drugiej.

Jakże inna jest ta Ameryka amatorskiego sportu - to pamiętam jeszcze z rowerowych czasów. Wszystko generalnie w rytmie „you can do it” i „enjoy the race”. Tutaj po wyścigu, albo etapie rowerowym nikt nie zapytał „what was your time?’ bardziej zapytają cię „Have you finished?”. Tu nie tak jak u nas nikt nie nazwie cię zombie dlatego że kończysz w czasie dwa razy dłuższym od najlepszych, tu nikt nie powie z lekceważeniem jak usłyszałem od zwyciężczyni po 7 dolinach że w takim czasie jak ja to można to przejść. Tutaj ważni są zwycięzcy ale na WSER chyba jeszcze ważniejsza jest golden hour 29-30 godzin od startu – meta ostatnich finiszerów.

I jak pięknie to wybrzmiało w tym środowisku gdy Ironmanowa korporacja zaczęła niestety przejmować wyścigi, jak wybrzmiał ten protest i to co znaczy ultra solidarność i że mimo że WS jest już niestety pod skrzydłami ścierwokorporacji to jako jedyny próbuje zachować tożsamość i w nazwie nie ma końcówki „by UTMB” i chociaż coś się kończy to chyba zachowuje jeszcze swoją niezależność.

Zasady udziału w WSER są proste – wystarczy zostać wylosowanym, a żeby być wylosowanym trzeba ukończyć wyścig kwalifikacyjny z podanej listy i zapisać się na loterię. W pierwszym roku masz 1 los, w drugim 2, trzecim 4 później sukcesywnie 8, 16 – ja w grudniu 2023 r. miałem 32 losy (co dawało 19 % szans na wylosowanie wśród 9 tysięcy chętnych) i już tak chyba od 3-4 lat w miarę rosnących szans zacząłem oglądać transmisje z losowania z Sali w miejscu mety w kalifornijskim Aauburn, wypełnionej po brzegi, bo spośród widzów losowania też losują sloty na wyścig także na losowanie przyjeżdża cała Kalifornia.

Mam i ja swoje wspomnienia z tych losowań a najgorsze to w tym roku, gdzie na niezabezpieczonej stronie trzeba było podać numer swojej karty kredytowej i co było robić, trzeba go było podać aby wziąć udział. Skończyło się to nieautoryzowanymi zakupami na Amazonie w kwocie 3 tyś zł. Na szczęście po kilku tygodniach złapali pewnie delikwentów i był zwrot.

Osiem lat czekałem (bo trzeba dodać rok covidovy i rok pierwszy gdzie nie ukończyłem wyścigu klasyfikacyjnego), żeby to usłyszeć i wreszcie jest:

„Second polish pick, from Pruskov Engineer, 32 tickets!”

19 procent szans wykorzystane i jakiego kopa motywacyjnego dostałem od razu, ale ile jednocześnie niepewności się wkradło: że zadanie piekielnie trudne, że to przecież szansa „once in a life time”, że na to nie liczyłem jeszcze w tym roku i niepotrzebnie zmiany w życiu zawodowym przeprowadziłem ale przede wszystkim to, że tego biegania tyle mnie czeka i trzeba zmienić swój trening na bardziej biegowy. I jak ciężko przez pierwsze miesiące było z tym treningiem, nie mogłem się zbilansować i dopiero udało się, gdy zmniejszyłem prędkości treningowe ale jakie przerażające było, że aż o pół minuty na kilometr.

Została jeszcze logistyka. To nie DdF, gdzie do końca nie wiedziałem czy jestem na liście, tutaj od razu można zakupić bilety lotnicze w naprawdę okazyjnej cenie. Z pozoru trudno ogarnąć pozostałą logistykę, szczególnie przy jednoosobowym wyjeździe i nie wynajmując samochodu ale udaje się to całkiem znośnie. Wszędzie docieram autobusem, baza w Sacramento, gdzie mam kilka dni na przyzwyczajenie się do upałów i gdzie zostawię walizkę w hostelu a na dwa dni starczy mi stara torba do której wrzucę całe wyposażenie i stare ciuchy do wyrzucenia a tym samym nie będę musiał się martwić co zrobić z ciuchami zostawionymi na starcie.

Autobusem docieram do Truckee, gdzieś drogowskazy na sławetną Hope Pass przełęcz straceńców - ile to filmów w życiu obejrzanych z tych czasów zdobywców Dzikiego Zachodu. Jestem na wysokości 1500 mnpm, nie ma tego upału, jeszcze wizyta w Supermarkecie , zakupy makaronu, dżemów na ostatnie dwa dni i darmowy autobus do Olympic Valley, gdzie w wynajętym Airbnb takim domku wprost z amerykańskiego filmu, w tym mieszanym niemiecko - japońsko –angielsko - polskim towarzystwie czeka mnie kompletny reset i dwa dni dyskusji o niczym innym jak „ten” wyścig bo nietypowo nie padnie żadne słowo o innych zawodach. I tylko tej gospodyni trzeba jeszcze wytłumaczyć gdzie ta Polska leży na mapie i po przeszkoleniu gdzie garnka nie stawiać, ile czasu makaron gotować na tych 2 tyś m , gdzie w butach nie wchodzić, jakich półek w lodówce używać można już typową rutynę przedwyścigową zaczynać.

Rutyna zagrała wyśmienicie i przyzwyczajony do zmiany czasu, wysokości, wyspany, najedzony, odstresowany do startu mogłem stanąć.

Dwa dni przed wyścigiem obowiązkowo krótkie rozbieganie i to poznawanie charakterystyki terenu. Tutaj wystarczy zejść z asfaltu i wbiega się na single tracka i do woli można biec w wielu kierunkach, w górę w dół.

Rano w przeddzień wyścigu nadszedł czas rejestracji - trochę gadżetów, niebiegowy plecak, okulary, klapki, bandana także ok. Wpisowe na wyścig drogie wyszły prawie 2 tyś peelenów, ale już w momencie losowania orgi przekazują info, że rzeczywisty koszt udziału jednego uczestnika to 2 tyś baksów i resztę dokładają sponsorzy.

Jestem wkurzony, za późno się dowiaduje i omijają mnie najnowsze buty Nike. Tak to jest dopiero promocja. Oczywiście poza miasteczkiem (bo tu króluje Hoka) Nike ustawiło swój namiot i łapali delikwentów z opaskami znaczy się zawodników, i każdy otrzymywał darmowe buty. A jeśli nie mieli akurat rozmiaru (jak w przypadku mojego sąsiada Niemca) obiecali przesłać do domu – Ameryka Panie!

Oddaje dwa przepaki, w tym jeden nazwijmy nieformalny bo muszę przecież gdzieś te gadżety przemycić na metę. Tutaj wśród tego community od razu wychodzi gdzie jesteś - właśnie wchodzisz do oazy ultrarunning community. Pytam gdzie zostawia się przepaki, jedna osoba nie wie ale idzie po inną okazuje się, że panią kierownik. Pani kierownik odprowadza mnie te 100 m i tak sobie gadamy o mojej historii skąd się tu wziąłem o tej książce Jurka, o tym jak słuchałem podcastów, o AJW

„Choć gdzieś go tu widziałam zaraz ci go przedstawię”

Gdy dochodzę do przepaków kolejna rozmowa z kolejną ultraską która opiekuje się torbami. Mówi gdzie będzie na bufecie, ze pomoże a na koniec rzuca się w ramiona życząc powodzenia. Ameryka Panie Ameryka!

Oj jestem zboczony na punkcie „tego wyścigu”, ale przynajmniej mam teraz taką świadomość, że jest nas tutaj tak samo zboczonych ponad tysiąc osób. Wszyscy rozmawiamy o tym samym, wszyscy słuchamy tych samych podcastów, wszyscy oglądamy te same filmy na YT i wszyscy o tym samym dyskutujemy znowu o tych finiszach o ojcu Bartolomew, no i oczywiście o Gordim który rozłożył się właśnie ze swoim łóżkiem do masażu na popołudniowej odprawie.

Odprawa jest po południu i tak normalnie podobno jest, upał jak cholera ale to podobno normalny rok bo bywają lata jeszcze cieplejsze. Nie ma za to śniegu na trasie zapowiada się więc szybki wyścig i dla mnie walczącego z limitami to dobrze.

Charakterystykę trasy tego kultowego startu, który nie ma kultowej trasy można podzielić na 3 części Pierwsza to High Country. Z tego 1900 na starcie wspinamy się na 2650 by potem przez 20 mil biec na tych wysokościach powyżej 2 tyś. Potem zbiegi i zaczynają się kaniony - najtrudniejsza część wyścigu, gdzie na kilka godzin wkładamy swoje ultra zwłoki do piekarnika. Trzecia część to już taka łatwiejsza biegowa podobno, poprowadzona w pobliżu American River rzeki poszukiwaczy złota. I trochę łatwiej jest, tak mocno biegowo, gdy zachowa się wystarczająco dużo sił, i można mieć pacera znaczy się zająca, którego posiadanie kojarzy się z wieloma amerykańskimi wyścigami. Trochę się zastanawiałem czy się zdecydować już na dwa miesiące przed wyścigiem, a na portalu jest specjalnie dedykowana strona, można się zgrać i kogoś znaleźć. Gdy się zdecydowałem uczciwie podałem swoją charakterystykę i uczciwie podałem, że nie jest to takie pewne że zdarzę do Foresthill miejsca skąd można zajęczyć - nie zgłosił się nikt. Nie ma zresztą problemu, chętnych jest zawsze więcej niż zawodników i można to jeszcze załatwić na miejscu, wystarczy jak mi powiedziała znajoma podczas rejestracji dać znać wcześniej na bufecie a ktoś się znajdzie, także tutaj zostawiłem sobie wolną furtkę

Zbliża się godzina W. Jeszcze można skorzystać z oferty compliementary breakfast w postaci kawy (jak najbardziej) i muffina (trochę mniej bardziej) i trzeba iść na linię startu. Dla mnie wychowanego na filmach i relacjach na YT strasznie stromy ten pierwszy podbieg się wydaję i widać jak obraz filmowy zniekształca rzeczywistość. Jest zimno, pewnie tylko kilka stopni, przed odliczaniem oczywiście jeszcze pogadanka na temat Community. Startujemy a po kilku minutach oglądam się za siebie. Jest dobrze. Myślałem że będę ostatni, podchodzi jednak za mną tak ze 40 osób. Jesteśmy na 2 tyś m będziemy na 2650 także spokojnie, widać zresztą że każdy zaznajomiony ze sztuką ultra i żadnego stękającego, który wprowadził się na zbyt wysokie tętna tutaj nie ma.

Trochę to przykre, ja to zresztą wiem, że mamy teraz taki najpiękniejszy widokowo moment wyścigu, później już tylko czysta walka z limitami się zapowiada no może za wyjątkiem biegowych orgazmów, które można czerpać jedynie z biegania po singlach i zbiegania po serpentynowych singlach bo to trzeba podkreślić, że tu nie będzie stromych zbiegów bo zbiegi wiją się serpentynami są łatwe technicznie wszystko zrobione pod podróż konną bo od koni pewnie to się zaczęło te 200 lat temu.

Zbliża się najwyższy punkt wyścigu, potem ten szpaler kibiców i zaczynamy zbieg, taki piękny techniczny singiel i jeszcze nie wiem ze czeka mnie teraz 25 mil non stop najdłuższego singla w życiu cały czas ścieżką aż do Michigan Bluff. Jest tłok, ale akurat w tej edycji nie ma śniegu i da się biec swoim tempem a może nawet wyższym niż zazwyczaj, żeby nikogo nie blokować.

W wyścigu ustanowione są limity i to takie dziwne, bo jest podany limit na czas 24 godziny, na 30 godzin ale i jest taki ponad to, który nie daje szansy na ukończenie w ciągu 30 godzin ale daje szansę na dalszą walkę i w ogóle na zaliczenie jak najdłuższego dystansu.

Na pierwszym punkcie jestem 10 minut po tym 30 godzinnym limicie i lekka załamka ale na razie tylko lekka Zaczyna się to takie w miarę ”płaskie” bieganie na tych wysokościach cały czas 2200 – 2400, przyspieszam chcąc nadrobić stratę. Ten odcinek jest podobno najtrudniejszy technicznie ale sorry parę wystających kamieni umówmy się, że nie przeszkadza a nadaje jedynie kolorytu. Taki niby fajny ale w sumie teren odkryty, na słońcu, cały czas ten sam widok, i tylko to wspinanie się na skały przez minutę, tam robią zdjęcia, ale jak to ma być najbardziej kultowa miejscówka to jednak wymiękam. Dla mnie najtrudniejsza staje się wysokość – tempo pewnie wolniejsze przez to też ale jest inna rzecz. 1 litr płynów nie wystarcza i po kolorze mocno odbiegającym od słomkowego i drętwiejącej powoli prawej dłoni zaczynam odczuwać, że się odwodniłem.

Drugi bufet to już załamka, pomimo tego jak mi się wydaje zawrotnego tempa zwiększam stratę do limitu o dodatkowe 4 minuty Na trzeci bufet zbiegamy i jest już trochę lepiej. Strata około 15 minut i można na chwilę się zatrzymać. I przy tych bufetach trzeba się też zatrzymać w relacji, bo są wzorcowe. Za wyjątkiem tego początkowego ścisłego rezerwatu przede wszystkim jest ich tyle że wreszcie mogę zobaczyć jak fajnie mają zawsze na wyścigach najlepsi, że bufety są tak często i na bufecie mają wszystko. Gdy wbiega się na bufet każdy dostaje swojego stewarda, który zadba o wszystko, uzupełni płyny, nawodni, pogada, doda otuchy.

Start był o godzinie 5 tej, najpierw były wysokości teraz główna atrakcją robią się upały. Mam swoją czapkę saharyjkę a od Chińczyków zakupiłem ice bandany, i trochę to chłodzi, działa dosyć długo ale tylko trochę.

Zaczyna się pierwszy kanion. Ten teraz to jeszcze nie najcieplejszy ale można już poznać tę specyfikę to co usłyszałem w podcastach. Wchodzimy do piekarnika i tutaj słońce nie tylko praży z góry ale mamy zapewnione grzanie od dołu bo te skały zdążyły się już nieźle nagrzać przez poprzednie upalne dni. Najlepsze są jednak te podmuchy ciepłego powietrza od dołu, uczucie jest niesamowite jakbyś siedział w saunie i ktoś zacząłby kręcić ręcznikiem a cały podmuch powietrza skierował w twoją stronę i niby biegnę niby podchodzę niby jest ok. ale zaczynam odczuwać że wcale nie jest tak ok.

W międzyczasie gadamy sobie z Luksemburczykiem i lekką załamkę odczuwam bo opowiada mi jak skończył Hard rocka, a wiem że na Hard rocka nie mam szans bo tam można mieć czas od zwycięzcy gorszy jedynie o 60-70 %, załamka ja mam przecież ponad 100% a tutaj chcę mieć 100% . A najgorsze jest to, że fakt że się zrównaliśmy to nie przez to, że jestem w takiej formie a raczej przez to, że napieram za szybko nie swoim tempem. Zaczyna się płaski odcinek i tylko widzę jak mi odbiega tym swoim normalnym tempem które dla mnie byłoby już pewnie progowym.

Dodatkowo zaczynają się takie beznadziejne szutrówki i wiadomo jak to u mnie nie ma pięknych okoliczności przyrody to od razu gorzej z bieganiem. Jesteśmy jednak na Western States próbuje więc tego biegania jak najwięcej.

Potem znowu kolejni napierają biegiem i znowu się załamuje Teraz z perspektywy czasu wiem, że w tamtym momencie miałem jeszcze szansę bo niektórzy z tego miejsca stada kończyli wyścig.

Nie ma co ukrywać, jak ta kometa ten ultra peleton, biegniemy wszyscy na początku a później odrywają się najsłabsi którzy nie wytrzymali tempa lub jak ja żeby myśleć o limicie 30 h napierali na początku ponad swoje możliwości i teraz za to płacą.

I taka jest prawda – tempo, które uprawniałoby mnie do ukończenia wyścigu utrzymałem tylko przez 30 -40 mil. Później jeszcze ten poganiający Stewart na bufecie, że zapala się lampka że masz tylko pół godziny do limitu, ale nic z tego. Biec dalej nie mogę ile bym chciał, jakiś Gallowey się kłania ale więcej tu marszu a gdy próbuje biec znowu zatyka mnie i nie mogę. W międzyczasie tak „śmiesznie” bo napieramy równo z jakąś Amerykanką ona cały czas biegnie, od czasu do czasu zatrzymuje się pod drzewem „puke”a i biegnie dalej a ja sobie myślę jak to jest z tym tempem i jak efektywny bywa u mnie ten gallowey bo mamy przecież taką samą prędkość przelotową, ale niestety ta efektywność nie przyda się na Western States.

Teraz nadchodzą najtrudniejsze momenty. Właśnie coś takiego jak wspominam miałem na Saharze, ogólna rozpacz kryzys - tam przez cały dzień na patelni udało mi się przejść bo już o bieganiu nie wspomnę tylko 35 km.

Bufet last chance to naprawdę moja ostatnia szansa - dobre jedzonko, dodatkowe chłodzenie lodem i czas na najgorętszy kanion. Trochę biegnę na początku, ale im bardziej w dół tym więcej marszu, faktycznie późna godzina, nie jest już tak ciepło ale to moja głowa tak myśli, bo ciało ma inne odczucia. Już na podejściu z kanionu matka kryzysów, takie siadanie co dziesięć metrów i wyprzedza mnie ostatnie 20 osób w peletonie. Potem jeszcze nadzieja, że kryzys minie i faktycznie jeśli staje się chłodniej na górze zaczynam napierać, ale z pół godziny zapasu na punkcie robią się 3 minuty. Jesteśmy na Devil’s Thumb i wiem z podcastów oczywiście, że właściciel punktu za punkt honoru postawił sobie, że tutaj nikt nie może się wycofać, chyba że z kontuzją. I taką piękną historię trzeba jeszcze przytoczyć, że na Devils thumb wycofał się właśnie mój sąsiad Niemiec. Już na mecie powie mi, że widząc mnie na punkcie nie podszedł do mnie celowo, żeby czarnych myśli mi nie napędzić.

Opuszczam punkt licząc że zbliża się wieczór, przełamie się i zacznę napierać. Niestety nic z tego, świeci jeszcze słońce i nie bardzo mogę. Jesteśmy na terenie mosquito fire pożaru który uniemożliwił rozegranie wyścigu kika lat temu. Komary tną straszliwie, przynajmniej wiadomo skąd pożar wziął nazwę.

Zbiegam w dół na kolejny punkt i jest z ust pada sakramentalne „You missed the cutoff”, ale jakoś mnie to nie rusza bo wiem, że wyścig przegrałem o wiele wcześniej.

I takie piękne zdanie przypomina mi się jeszcze z tych saharyjskich czasów „Serce to nie sługa i nie da namówić się na bieganie lecz na łzy” I choć tych łez nie ma to smutno tak trochę bo cel okazał się nierealny.

Na punkcie chcą żebym poszedł na kolejny, bo stamtąd będzie lepszy transport ale udaje mi się załatwić miejscówkę w jeepie. I taki piękny offroad jeszcze przeżywam, wspinamy się tymi jeepami wyjeżdżając z dołu tego kanionu i tymi serpentynami manewrując na każdym zakręcie bo maszyny nie mogą się przełamać. Jest atmosfera, patrzę na to gwiaździste niebo i teraz musze przeżyć to co zostawiłem sobie na nocne napieranie parafrazując cytat jednego z ulubionych seriali o zdobywcach Dzikiego Zachodu

„Kanion jest dla włóczęgów wędrowców i kowbojów, ich domem jest siodło, niebo ich dachem a ziemia posłaniem”

I mimo, że przeżyłem 75% atrakcji to szkoda tego gwieździstego nieba przez całą noc, tej dalszej walki, tego pacera, tej przeprawy przez American River, tego No hands bridge ale przede wszystkim tego stadionu w Auburn i tego wbiegnięcia na metę w 30tej godzinie wyścigu.

Gdy już wyjechaliśmy z kanionu w dalszą podróż na metę zabiera mnie małżeństwo z Chicago. Dostaję Izo, jakieś żarcie, generalnie atmosfera ultra running community. Jeszcze pytają mnie czy mam jakiś nocleg, za chwilę jednak wszyscy wybuchamy śmiechem. Oni śpią w samochodzie a ja już wspominam sobie tego Scotta Jurka w śpiworze na mecie i choć nie mam śpiwora to założę kurtkę, spodenki i położę się na leżaku jak wszyscy, jest ciepło można leżeć. I tylko tak nie bardzo to serce się czuje, i jest mi zimno i widać że organizm trochę za dużo tego słońca przyjął.

Idę do namiotu medycznego jest dużo wolnych łóżek, pytam czy mogę się położyć ale chyba źle wyglądam, bo doktor zaczyna examination. Odpowiadam że chcę tylko poleżeć i dają pospać do 5tej rano. A później już prysznic, jedzonko (jedzenie dla zawodników do oporu - jest dostępny darmowy bufet dla pozostałych płatne do puszki co łaska Ameryka panie!) i idę oglądać finisz golden hour.

I piękny ten finisz. Widzę tych niektórych z tego mojego pierwszego miejsca stada, Luksemburczyk przybiega 10 minut przed limitem, są jednostki te pewnie totalnie dobrze biegające, które kończą godzinę przed limitem i to tyle. Jeszcze ta słaniająca się na nogach i tracąca przytomność ultraska kilka minut po limicie – takie piękne wzruszające momenty, ci gospodarze komentujący cały czas w rytmie ultrarunning community, to powtarzane cały czas „Welcome to the endurance capital of the World” chyba jednak trochę przesadzone bo to raczej Chamonix należy oddać palmę pierwszeństwa.

Potem jeszcze ceremonia dla finiszerów i tak smutno robi się na tej mecie, bo przecież wiedziałem że ten rok jest taki, że kończę pewien etap, że może jeszcze tylko dwa i nie zdołam już w stumilowcach posunąć się dalej. O ile jednak mniej smutno by było gdyby udało mi się je ukończyć.

Pojawia się mnóstwo refleksji. Koniec ultra drogi jest jeszcze bliżej niż dalej a teraz właśnie kończę etap bycia lepszym ultrasem mimo tego, że jestem coraz wolniejszy. Pewnie będzie wiele ambitnych i tym razem realnych celów ale trzeba już pomału przygotowywać się na koniec ale z drugiej strony robić wszystko żeby cieszyć się tym wszystkim jak najdłużej. A od czego mamy tutaj amerykańskie podcasty. Jest popyt i już ktoś napisał książkę jak właśnie to zrobić, już ją reklamowali na TRNie już zrobili o tym audycję i książka będzie rozprawiczona przeze mnie na pewno w długie jesienne wieczory.

Ale niezmiennie, nawet jeszcze przed lekturą, widzę się za te parę lat gdzieś na jakiejś stówce (już niestety w kilometrach nie milach) w Czechach lub na Słowacji gdzie limity są dla ludzi a nie dla cyborgów i tak ciągle mam przed oczami wciąż ten widok w szkole tego starszego ultrasa, który mierzy sobie ciśnienie przed startem na Rusińskiej Stovce. Serce moje pozwól mi cieszyć się tym ultra jak najdłużej. I ile było dyskusji na mecie z takimi w moim wieku którzy mieli szansę ukończyć WSER te 10 15 lat temu a teraz co roku przyjeżdżają by pomóc w organizacji, pobawić się w zająca, zawsze w ramach uczestnictwa w ultrarunniing community w pogodzeniu się z tym przemijaniem

Nie wiem co dalej bo coś się kończy na pewno, jeden z najbardziej kultowych ale czy chociaż w jakimś stopniu realny cel - ad 2024 byłem bez szans, może z tym zdobytym doświadczeniem przez lata, ale z prędkością sprzed ośmiu lat, może gdybym posiedział na wysokości więcej, bardziej do słońca się przyzwyczaił, albo trafił na chłodniejszy rok, liczył na brak śniegu, miał dzień konia, dobrego paceara ale to musiałoby się spotkać wszystko razem i już w tym zyciu się nie spotka.

Kończę pomału te stumilowce, może w przyszłości będzie krócej a może wręcz dłużej, może etapowo - zobaczymy, ale wciąż tęsknie za takim startami jak BUGT i trzecie UTMB, gdzie wypruwam flaki, walczę z limitami ale mam też czas aby cieszyć się ultra radością, pogadać, ponagrywać kamerką podziwiać widoki – generalnie kończyć, ale na moich warunkach.

Matematyka nie kłamię Jeżeli podwoję czas zwycięzcy żeby mieć szansę na ukończenie zawsze muszę dodać więcej czasu niż godzinę. Świata bieganiem nie zwojuje i na pewno muszę wrócić do wyższych gór.

To tyle - czas pomału kończyć relację z wyścigu, w której jest jak najmniej relacji z wyścigu a pada jak najwięcej słów o community - tej w której miałem szanse uczestniczyć realnie tylko przez kilka dni, a przez pozostałą część czasu mam ją niestety tylko wirtualnie. Tyle razy już to padło, ale znowu trzeba do tej wyświechtanej frazy że droga jest celem wrócić.

Tym razem cel nie był celem a tylko stacją pośrednią, a jeśli chodzi o ten „american style”, w dużej części taki po prostu byłem, wchodząc później na drogę taki się jeszcze bardziej stałem i mimo, że schodzę już z route 66 to wiele z tej drogi we mnie zostanie na zawsze. W tym miejscu wielkie podziękowania dla tej całej community która nauczyła mnie „how to become a better runner and mayby a better human being” i mam nadzieję, ze tego drugiego jest we mnie dzieki tej community coraz więcej.

Na koniec jeszcze ten jeden piękny cytat „o ile ten nasz świat stałby się lepszy, gdyby każdy miał szansę choć raz w życiu przeżyć golden hour”

And now Mr. Engineer!

Just finish the American chapter of your Ultraway Book,

“Lace up your shoes and run moss!”



InżynBiKer






napieraj do strony głównej