laruta „Oto Święty Szczyt

Jestem tutaj z nim…”



„Mimo wszystko, spoglądając w przeszłość żałuje że nie mogę ponownie znaleźć się tam gdzie byłem że nie zobaczę już , ………- szkoda, że nie mogę poczułbym to mocniej. Za to życz wszystkim, żeby starali się całym sobą smakować każdą chwile swojego życia, każdy okruch i ułamek szczęścia. Bo ono jest wszędzie trzeba tylko umieć je dostrzec”



„Ultraprawość jest siłą wejścia na drogę, która wskazuje rozum, która karze napierać gdy trzeba napierać a umrzeć gdy trzeba umrzeć. Należy wciąż hartować swoje ultra męstwo, usiłować przewyższać w nim innych i nigdy nie czuć się gorszym od tego czy tamtego ultrasa a na trasie musisz starać się by nikt cię nie wyprzedził i myśleć tylko o zwycięstwie wtedy nie zostaniesz w tyle za innymi, wykażesz swojego bojowego ducha i przejawisz męstwo”.



„Niedobrze kiedy z jednej rzeczy rodzą się dwie

Nie trzeba szukać niczego poza drogą Samuraja

Ona jest jedna i zawsze taka sama

Jeśli człowiek to pojmie pozna wszsytkie inne drogi

I będzie coraz lepiej rozumieć tę która jest jego własną".



Jak ważne z psychologicznego punktu widzenia są te dni przedstartowe przekonałem się nie raz. Fizycznie to już czas na odpoczynek a popracować można jedynie nad silną psychą. Można na przykład totalnie uwalić sytuacje albo dać sobie uwalić sytuację ze sztandarowym przykładem na UTMB w zeszłym roku. Wystarczy wmówić sobie, że beznadziejna pogoda, zamieszkać z kimś kto bezustannie będzie ci powtarzał że wielu na ukończenie w taką pogodę nie ma szans i wreszcie źle dobrać przedstartową warstwę kulturalną , czyli oglądane i czytane filmy i książki, pozycje które mają jeszcze dać ten dodatkowy impuls przed startem.

W zeszłym roku takim dobijającym filmem okazała się relacja ze Spartathlonu, , wyścigu w przypadku którego nie jestem w stanie zrozumieć czym się podniecać bo chyba nie napieraniem w upale wśród ciężarówek po zatłoczonym rakotwórczym asfalcie. Zresztą to na filmie bym jeszcze zniósł, ale że z wyścigu wycofało się ¾ bohaterów filmu to już nie bardzo i fakt ten przed startem gdzieś tam w głowie podświadomie zagościł.

Tym razem żadnych nowinek i eksperymentów. W sferze dziesiątej muzy wrócił ulubiony Ghost Dog pasujący oczywiście w kontekście japońskim jak znalazł a dodatkowo własne ubiegłoroczne sprawdzone wyścigowe i turystyczne filmy a szczególnie jeden z tą końcówką UTMB, widokiem tych którzy kończą w okolicach 45 i pół godziny (jak się okazuje filmem proroczym) i szczególnie z tymi Azjatami, którzy dali z siebie statystycznie więcej, kładącymi się zaraz za metą i tracącymi przytomność. Tak to moja przedstartowa mantra, ta wizualizacja i fakt, że choćby czołgając się, mam ukończyć , to wszystko ma mi pomóc przezwyciężyć kryzysy i przetrwać całą ultra drogę wokół Świętego Szczytu.

Zawsze przed startem jest też lektura książek. Jest jakiś kryminał ale to zostawmy bo pozwala zapomnieć o starcie a na formę wpływu nie ma. Musi być też jeszcze coś sportowego. Ostatnio złapałem fazę na książki Himalaistów. Na rynku jest duży wybór. Te Polskie prawie wszystkie są takie same. W sumie to ok. nawet bardzo ok. ale są takie schematyczne w tych aspektach sportowych w tym cierpieniu, tych naszych cechach narodowych no i oczywiście zawsze w samouwielbieniu co do sposobów organizacji kasy na wyjazdy. Tym razem dla odmiany na tapecie ląduję Denis Urubko i co by nie powiedzieć na to czasami radzieckie jeszcze podejście, na to nic przecież odkrywczego to dobrze czasami spojrzeć na wszystko z innej perspektywy i poczytać inaczej o przyjaźni, rywalizacji, stosunku do gór i tym jak inaczej można się nimi cieszyć i z każdej nawet najmniejszej najbardziej przyziemnej rzeczy.

„Mimo wszystko, spoglądając w przeszłość żałuje że nie mogę ponownie znaleźć się tam gdzie byłem że nie zobaczę już ………- szkoda, że nie mogę poczułbym to mocniej. Za to życz wszystkim, żeby starali się całym sobą smakować każdą chwile swojego życia, każdy okruch i ułamek szczęścia. Bo ono jest wszędzie trzeba tylko umieć je dostrzec”

To właśnie zdanie stanie się mantrą moich pierwszych stu mil. W sumie nic odkrywczego ale w moim przypadku wpłynie na sposób przeżycia tego startu. W tych czterech latach biegowych startów w górach już nie raz się przekonałem, że każde ultra może być inne i tak będzie z UTMF. Choć będzie najdłuższe to już nie najtrudniejsze i może właśnie dlatego, że stanie się najbardziej przeżytym każdą chwilą i na pewno nie powiem z perspektywy czasu żałuję, że nie przeżyłem go mocniej.

Pomoże mi w tym miejsce, w którym uwielbiam przebywać i mój stosunek do ludzi, którzy to miejsce zamieszkują, pięknie ułożona trasa i rodzaj nawierzchni, piękne widoki, prawie optymalna pogoda, sportowa dyspozycja w jakiej się znalazłem i te pięć miesięcy wspomnień jak pracowałem nad tą dyspozycją, formą która pozwoliła się skatować ale przetrwać te 45h 25 min inaczej niż się spodziewałem, bez halunów i nawet z elementami biegania na 140 km, z przebiegniętym i przekrzyczanym Victory Road.



Powszechnie uważa się, że Skorpiony nie są mściwe ale pamiętliwe i w sumie to się z tym zgadzam. Ale od powyższej reguły są wyjątki i w moim przypadku po półtora roku przyszedł czas zemsty za jedną z dwóch niezawinionych największych porażek sportowych w życiu . Kilka lat temu pierwszą taką porażką było nie ukończenie ze względu na szalejące nad Alpami lipcowe ulewy i śnieżyce Salzkammergut 200 - największego rowerowego ambitnego ale realnego celu.

Była forma i coś wtedy pękło a jako, że tradycyjnie spierdzieliło się też w innych aspektach coś się popsuło i potem było jeszcze 1008km ale od tego czasu sportowo rower już chyba nigdy nie wróci na swoje miejsce.

W przypadku UTMF 2016r ukończenie stu mil uniemożliwił szalejący tajfun. Wtedy orgi skróciły trasę do 40 km. Na szczęście nic w głowie się nie spierdzieliło i ultra wstrętem się nie skończyło, głównie ze względu na to że to dopiero początek mojej ultra drogi , a drogi specyficznej przecież bo już w drugim starcie na liczniku przebytych kilometrów miałem 120 km, ale później dystansu wydłużać nie dawało się rady.

Mimo wszystko to był dramat. Z perspektywy czasu może fizycznie nie byłem gotów może totalnie już zmęczony choćby zwiedzaniem bo wtedy to była pierwsza wizyta w Japonii, ale ten start był szczególny. Chyba do żadnego innego wyścigu w życiu nie przygotowałem się tak psychicznie, a miejsce na utratę 100 milowego dziewictwa wybrałem sobie szczególne. Dekada popierania japońskiego kapitału w robocie ta cała specyfika narodu przez wieki odciętego od świata gdzie wszystko jest inaczej i tego pytania jak ja największy indywidualista poradzę sobie w kraju braku indywidualizmu gdzie wszyscy wychowani są w duchu posłuszeństwa, przynależności i odpowiedzialności za zbiorowość.

Te wszystkie japońskie cechy są oczywiście widoczne też w ultra. To jak mają to ultra życie zorganizowane jak wszystko jest opisane, na kartkach namalowane i punktualnie realizowane. Jak ja to znam z życia zawodowego, jakie to załamujące ale z drugiej strony wygodne życie. Wystarczy się tylko poddać, zostać tym trybikiem w maszynie a masz zapewnione wszystko. Nie buntuj się nie próbuj nic zmieniać, płyń z duchem rzeki, udawaj że wszystko jest ok. , wszystkie problemy chowaj w sobie ale nie do końca bo przecież w pogodzeniu się z tym wszystkim zgodnie z filozofią wschodu. Jak to było wszystko widoczne w tym 2016 gdy podano informacje, że skracają trasę do 40 km. Gdyby nie jakiś Chińczyk nawet bym się nie zorientował bo wszyscy stali spokojnie pogodzeni, jakby nic się nie stało i tylko jeden organizator płakał czując się odpowiedzialnym, mimo że przecież niezawinionym i tylko dobrze że nie skończyło się seppuku, bo chyba mało brakowało.

Wracając do organizacji, tutaj nic nie zrobisz sam, wszędzie powiedzą ci co masz robić. Jeżeli masz oddać walizkę i stoisz przy gościu który odbiera walizki ale masz strzałkę że masz dojść do niego okrężną drogą to musisz iść te kilkanaście dodatkowych metrów, bo on nie przyjmie od ciebie walizki. Każda czynność jest tu opisana, do prawie każdej jest domalowany obrazek i w każdą czynność jest zaangażowane 300 procent więcej osób niż powinno. I te 300 procent robi mnóstwo dodatkowej nikomu niepotrzebnej pracy. Jak ja to znam z roboty, gdzie 30 osób robiło to co byłoby w stanie zrobić 10. A jeśli nie masz co robić patrzysz w tę kartkę papieru i udajesz że coś robisz i siedzisz tak w biurze (na szczęście dotyczy to tylko Japończyków) do 22. Od 22 do 23 jest jeszcze czas na godzinną rozmowę i można iść do domu. Jest plus że czasami można pojeździć w delegacje i nie ważne po co. Trzeba pamiętać tylko o jednej rzeczy - przywieźć jakieś słodycze. Po powrocie nikt nie zapyta cię co zrobiłeś co załatwiłeś, padnie tylko jedno pytanie - jakie ciastka kupiłeś i o tym przez najbliższe 2 godziny będzie dyskutować całe biuro. A robota o dziwo sama się zrobi w rutynie jak zwykle rok po roku miesiąc po miesiącu to samo, bez żadnych zmian, czasami w tak beznadziejnej formie, że o zmiany aż się prosi.

Ach ta organizacja i ten sztandarowy jej przykład w 2016r., gdy był korek przepuszczali nas przez ulicę w grupach i tak nas wykierowało te kilka osób, że mało co nie wpadliśmy wszyscy pod autobus. Albo weźmy ten regulamin. Wszystko opisane i te wszystkie zakazy: zatrzymywania, odpoczywania na trasie, wyprzedzania, zbaczania ze szlaku a okazuje się, że zapomnieli o najważniejszym że jest niedozwolony doping. Oj obśmiałem się strasznie, gdy jakoś jeszcze przed wyścigiem Szogun napisał, że nie ma w regulaminie ale jednak dobrze by było, żeby dopingu nie stosować. W każdym innym kraju wszyscy by to olali. Japończykowi który coś brał honor w takim przypadku nie pozwoli wystartować.

Kwestia Szoguna to odrębny temat. Japończycy w tej swojej izolacji lata całe byli wychowywani w duchu posłuszeństwa i ciekawe jest jak to się łączy z tą w sumie bardzo indywidualną dyscypliną jaką jest ultra. I w skrócie wygląda to chyba właśnie tak, że nie startujesz sam a jesteś tym trybikiem w ultra machinie, jesteś jej częścią, musisz przestrzegać zasad i w pełni się jej podporządkować i oczywiście nie możesz zawieść swojego Pana, swej całej japońskiej zbiorowości i honorowo ukończyć bo jeśli nie to zostaje ci tylko seppuku.

I w tej japońskiej filozofii należy chyba upatrywać faktu, że tak są dobrzy w te klocki i tak wielu kończy wyścig. I tak jak w pracy nie wolno popełnić błędu, nie wolno okazać się niewystarczająco kompetentnym tak tutaj nie wolno przegrać i zejść z trasy. W Warszawie Japończycy założyli sobie (a raczej Szogun im kazał) klub biegowy pijanego Samuraja. Jak tutaj biegać jeśli cały czas się pracuje. (tfu co ja gadam raczej siedzi w pracy markując pracę). Tutaj trening polega na tym , że zbierają się raz w tygodniu na niedzielne poranne bieganie po Polu Mokotowskim. Tu oczywiście muszą w każdym tygodniu być na 100%, zgodnie z zasadą przynależności do grupy i niezależnie od tego czy imprezowali w sobotę, a że imprezowali to jest niemal pewne. Na podstawie takiego treningu startują później w maratonie i oczywiście wszyscy go kończą A wystartować muszą i przypominam sobie gdy jeden z nich w piątek wychodząc z biura miał 39 stopni gorączki i słaniał się na nogach ale w niedzielę w wynikach oczywiście był. Tego wymaga Szogun i zasady przynależności do grupy.

Szogun karze, sługa musi . Jeżeli jest napisane w regulaminie, że zbieramy się 30 minut przed startem to wszyscy karnie siedzą pod sceną 31 minut przed startem bo (tu wielki plus) w Japonii punktualność to rzecz święta.

I jeszcze jedna rzecz. Wszyscy siedzą, ale jest spokój nikt nie rozmawia ze sobą. Do nikogo nie można się odezwać bo jest inna święta rzecz, wewnętrzny spokój każdego trzeba zachować i nikomu nie wolno nikogo pytać i zakłócać tego spokoju. Tak to wiem, czeka mnie najbardziej milczący start w życiu, mnie w przypadku którego ultra rozmowa jest najlepszym paliwem wyścigowym.

Tak to właśnie w tej kulturze japońskiej wybrałem sobie w 2016r start na ukończenie pierwszych stu mil. Ja największy indywidualista w krainie zera indywidualizmu. Ale nawet największy indywidualista w swojej ultra drodze może zaadoptować to co według niego dobre i tak właśnie 2016 miał być przebiegnięty pod znakiem kodeksu Bushido. Mocno okrojonego oczywiście szczególnie w szogunowych aspektach, bo szlacheckie Jestem sobie Panem, gdy siedzę nad dzbanem mamy Polacy przecież we krwi.

I tak to miało wtedy być, powstało moje polskie bushido i ten kodeks miał mi pomóc przetrwać tę ultra drogę. Parafrazując „ Ultra prawość jest siłą wejścia na drogę, która wskazuje rozum, która karze napierać gdy trzeba napierać a umrzeć gdy trzeba umrzeć. Należy wciąż hartować swoje ultra męstwo, usiłować przewyższać w nim innych i nigdy nie czuć się gorszym od tego czy tamtego ultrasa a na trasie musisz starać się by nikt cię nie wyprzedził i myśleć tylko o zwycięstwie wtedy nie zostaniesz w tyle za innymi, wykażesz swojego bojowego ducha i przejawisz męstwo”.

Ile jeszcze było tych cytatów, ale przejdźmy do klasyki krajowego punk rocka, bo to te dwa wersy kojarzą się na linii startu, patrząc na górę Fudżi.

„Oto święty szczyt

Jestem tutaj z nim”

Wreszcie się pojawił chociaż znowu na ten widok czekałem 3 dni. Przez pierwsze dni pobytu miałem okazje przeżywać znowu ten kapryśny japoński klimat , łącznie z tym jednodniowym kompletnym opadem. Tutaj jak pada to już pada jak świeci słońce to naprawdę świeci słońce.

Wreszcie jestem tutaj z nim na linii startu , ale wszyscy znaleźliśmy się po drugiej jego stronie. W tym roku zmianie uległa koncepcja wyścigu. Trochę szkoda, że nie robi się już całej pętli i chyba rezygnują z wojskowych tych atrakcyjnych najbliżej świętej góry terenów. Ta zmiana trasy to dla mnie dodatkowa trudność bo lecę na limit i międzyczasy są główną lekturą przedstartową a tutaj ich nie będzie i nie będzie do czego się porównywać. Po 2016r trasa znana już jednak w ¼ także to na plus, chociaż później okaże się, że nie bardzo.

Jedna czwarta miejsc w peletonie zarezerwowane jest dla gości zagranicznych, ale najszybsi przy rejestracji byli Chińczycy w liczbie 200. Jest też 50 pozostałych Azjatów i nie cala 50 takich jak ja. Na nieszczęście prawie wcale nie ma Amerykanów a w 2016 stanowili tradycyjnie jedyną możliwość pogawędek.

Miało być bez rozmów z tym większym zdziwieniem przyjmuję fakt, że w kolejce do toalety zagaduje mnie jakiś Japończyk. Popisuje się wymieniając 3 najsławniejszych Polaków: Kopernik, Chopin, Wałęsa –jak ja uwielbiam te symbole, patrząc sobie na święty szczyt wspominam koncert Kryzysu w Stoczni i Brylewski ego, który pokazał określoną koszulkę śpiewając „jestem tutaj z nim” . Uf co za szczęście, że nasza reforma oświaty nie dotarła jeszcze do Japonii. Oni zresztą nie plują na swoje symbole. Może podyskutują sobie mocno o roli cesarza w Word war II, ale świętość to świętość .

Politykę historyczną mają zresztą mocno jednostronną a krzywd w Azji trochę przez wieki narobili. My jednak z naszej perspektywy zawsze patrzymy na ich bohaterstwo, na to jak wiele w tym aspekcie mamy cech wspólnych. Szkoda jednak, że nie wszytko z historii znamy i warto o tym tutaj wspomnieć, bo praktycznie nic się o tym nie mówi jak sto lat temu uratowali i zaopiekowali się 800 polskimi sierotami z Syberii.

Uprzejmość to jedna z podstawowych cech Japońskich, ciągniemy rozmowę przechodząc na temat futbolu, bo gramy przecież w jednej grupie na mistrzostwach w Rosji. Mówię mu że spotkamy się później w finale i tam z nami wygrają, po prostu powtarzam wcześniejszą rozmowę gdy ten sam temat podjąłem w jednym z japońskich sklepów. Właśnie wtedy takie słowa usłyszałem od Japończyka. My wszyscy powiedzielibyśmy że wygra Polska. Japońska kultura i zasady uprzejmości mówią inaczej.

Zbliża się rejestracja i w tym konserwatywnym kraju aż się zdziwiłem że w tym roku w wyposażeniu obowiązkowym zrezygnowali z konieczności posiadania pompki na jad. Jakoś mniej konserwatywnie podchodzą też do mat odkażających. Japończycy mają fisia na punkcie ochrony środowiska. W 2016 przed rejestracją każdy musiał przejść przez te maty, żeby obcych bakterii w środowisko nie wpuścić takie rzeczy tylko w Japonii. Ale też trzeba przyznać, że są plusy tego fioła bo przecież na fejsie można poczytać jak cały czas zbierają się w ramach wolontariatu, sprzątają trasę a nawet odbudowują ją po powodziach.

Gdyby ktoś zadał mi pytanie co sprawia największe problemy w wyścigu pierwsza spontaniczna odpowiedź brzmiałaby śmieci na starcie i potrzeby fizjologiczne podczas trwania . Śmieci w Japonii to odrębny temat. Pierwsza rzeczą, którą dostrzeże każdy turysta jest fakt, że nie ma ich gdzie wyrzucić. Na ulicach nie ma koszy, tutaj śmieci zabiera się ze sobą do domu a następnie segreguje. Dla cudzoziemca nie wystarczy opanować sztukę segregacji w jednym miejscu, bo okaże się że w innej prefekturze czyli coś jak w naszym województwie będą inne zasady. W skrajnym przypadku można trafić na region, gdzie śmieci segregują na 34 kategorie, każdy otrzymuje album z kilkuset zdjęciami produktów i ich przynależnością do określonej kategorii także jest co czytać w długie jesienne wieczory. A jeśli przyjeżdża obcy, czyli Gajdzin to też sobie radzą np. w hotelowej jadłodajni można dostrzec że recepcjonistka pod koniec dnia grzebie w zostawionych przez gości śmieciach i segreguje wszystko zgodnie z albumem.

W podbramkowej śmieciowej sytuacji znalazłem się przed wyścigiem. Koszy na terenie startu oczywiście brak. Nie chcąc wstydu Ojczyźnie przynieść poszedłem do informacji. Pani mocno zdziwiła się moim pytaniem gdzie zostawić śmieci. Jak to gdzie, proszę się stosować do naszych zasad a my w Japonii mamy zasady, że śmieci zabieramy ze sobą. Na tak postawioną sprawę nie miałem już komentarza i wyszedłem a po kilku minutach znalazłem jakąś kupkę śmieciorów zostawionych pewnie przez podobnych jak ja Gajdzinów w męskiej przebieralni. Na szczęście na bufetach kosze są i współczuje tej osobie, która będzie to wszystko segregować. Problem pojawi się znowu na mecie ale tam jak gdyby współczynnik zostawionego bezpaństwowego fajansu będzie już zdecydowanie większy a konieczność przeżywania tego rodzaju problemów zdecydowanie mniejsza.

Na start wybrali przyjemną miejscówkę - jakiś japoński Safari Park. Wszystko odkryte , ale na szczęście nie pada bo co by było na starcie przy tych ich tradycyjnych ulewach aż strach pomyśleć, znaczy się dla Gajdzina, bo każdy Japończyk by normalnie stał przyjmując to jako normalną kolei losu.

Jako się rzekło, Szogun każe być 30 minut przed startem to wszyscy Japończycy siedzą pod sceną 31 minut przed startem i wysłuchują jakiejś przemowy. W sumie spoko generalnie Enjoy your run! Jest też Szogun Szogunów postać znana, bo to człowiek który w najstarszym wieku zdobył Mount Everest. Jest też ten główny były zawodnik , niedoszły seppukowiec, znany z tego charakterystycznego płaczu i jest oczywiście chyba najbardziej charakterystyczna postać Pan Doktor – Hipis Japończyk z długimi kręconymi włosami – tu już nic nie trzeba dodawać.

Wreszcie ruszamy. W 2016 tak poprowadzili trasę na starcie, że na 3 kilometrze stałem 25 minut w korku, teraz już spokojnie, zgodnie z tym co dało się wygooglować szersza szutrówka pozwala zająć swoje miejsce w stadzie.

Ze względów logistycznych trasa na początku jest ułożona dziwnie. Pierwsze 28 km jest rozbiegowe, zniżymy się o 500 m także strategia wiadoma - nie rozpędzić się zbytnio , a właściwie to tylko się rozgrzać i przygotować na jednego z większych kilerów bo później czeka nas 22 km przeprawa przez masyw Tenshi.

Na starcie nie było problemów z potrzebami fizjologicznymi . Szogun kazał wcześniej stawić się na starcie, przez pół godziny toalety były puste . Czasami ochota na tą właściwą jedynkę przychodzi jednak po starcie. Szogun zabronił między bufetami, także każdy Japończyk wytrzymuje do punktu kontrolnego a jeśli już bardzo ale to bardzo mu się chce to ma ze sobą torebki strunowe , napełnia torebkę zanosi na punkt kontrolny i wyrzuca. Z tym większym zdziwieniem obserwuje jak przy drodze stanęło jakiś 4 i zaczyna rytuał. Jeśli tak to oczywiście dołączam do grupy ale od razu szok przeżywam, bo okazuje się że wszyscy to Chińczycy. Wstyd okrutny i mocny dyskomfort odczuwam. Śmieszne to bo z drugiej strony wiem, że na dobrą sprawę to nawet na środku trasy mógłbym stanąć i wiem, że nikt by mi nie zwrócił uwagi bo wewnętrzny spokój w Japonii to przecież świętość i nikt mi go nie naruszy. I tak spokojnie mijam sobie pierwszy punkt kontrolny z matą i kilkudziesięcioma osobami w kolejce do toalety.

Zabawne są te pierwsze refleksje bo każą drukować kilkanaście stron map, trzeba dźwigać ze sobą zbędne gramy zamiast zapisać to w wersji elektronicznej, ale w ogóle to po co to drukować. Na UTMF zgubić się nie sposób bo na trasie jest kilka, a czasami to ma się wrażenie, że kilkanaście tysięcy wolontariuszy. I te zakręty na każdym ktoś stoi i można poczuć sobie te japońskie klimaty tym razem związane z tym ich sposobem wysławiania się. U nas na zakręcie w lewo wolontariusz krzyknął by lewa co w tłumaczeniu na japoński brzmi mniej więcej tak „ dzień dobry biegnie pan w UTMF informuję że na najbliższym zakręcie należy skierować się w lewo dziękuję panu za uwagę to mówiłem ja ” Aha i jeszcze specjalnie dla Gajdzinów „nice run” i „good luck” - tutaj już wkroczył Szogun, który kazał wolontariuszom mówić „nice run” i „good luck” i kilka tysięcy wolontariuszy nie powie nic oryginalnego tylko to co kazał im mówić Szogun i dopiero na Victory Road usłyszę inne angielskie zwroty.

Te pierwsze kilometry to jest też czas na obserwacje japońskiej techniki ultra biegu. Ja nazywam to japońskie tuptusie – krótki krok tup tup tup i to niesamowite bo w biurze też potrafiłem rozpoznać gdy idzie Szogun po tym jego tup tup tup. Śmiesznie to wygląda bo pod górę idę takim samym tempem jak oni tuptają. O jak mnie to wkurzało na UTMB. Jak nie jeden raz chciałem się puścić na zbiegu a nie mogłem ze względu na te tuptusie. Long stride dziwie się bo odzywa się do mnie jakiś Japończyk, ale nie pogadam bo to jedyne co może powiedzieć po angielsku. Dramat z tymi ich zdolnościami językowymi.

I tak wydaje się, że to wszystko chodzi jak w precyzyjnym zegarku, elementy machiny grają zgodnie z procedurami i założeniami organizacyjnymi, ale nie do końca. Na 22km brakuje już obiecanego pieczonego makaronu i w ogóle okazuje się, że kiepawo z tym żarciem a może nie tyle kiepawo ale niezgodnie z wyobrażeniami. W tym 2016 chyba zwieźli wszystko z tych bufetów przewidzianych na sto mil na te 40 km. Niby coś tam dają ale mocny minus jest szczególnie jak się porówna z sytuacją w europejskich odpowiednikach. 32 żele i batony w plecaku jednak są także na razie z głodu nie umrę co najwyżej żelowstrętu i zatrucia się nabawiając. Oby do następnego dnia pocieszam się tym, że w razie czego będzie można do sklepu zajrzeć.

Jedzenie w Japonii to odrębny temat i jeden z największych plusów przebywania w tym kraju. Ja pochłaniam wszystko oprócz tempury, która jak się zresztą dowiedziałem ma pochodzenie portugalskie. Nie ma się tu nad czym rozwodzić zdrowe, smaczne, zbilansowane i dostępne. I ta dostępność nawet w tych najmniejszych sklepach jest niesamowita, bo nawet na wyścigu przechodząc obok sklepu można wejść wybrać z półki zdrowego zbilansowanego lunchboxa wstawić go do mikrofali i po minucie zajadać się zbilansowanym posiłkiem. Ja jednak pozostaje fanem onigiri. Dla nie obeznanego z tematem europejczyka trochę jest kiepsko jeśli przychodzi ochota na deser, bo można trafić na słodycze z płetwami albo czerwoną fasolą i na pewno nie każdemu będzie to odpowiadać. Oni od najmłodszych lat wychowywani są w kulturze zdrowego jedzenia. Dzieci w przedszkolu zamiast słodyczy dostają kompozycję pięknie ułożonych warzyw jakiegoś przykładowo misia gdzie ogórek to śmiejące się usta a rzodkieweczki to oczy. Później to powoduje że każdy obcy przeżywa szok, że w Japonii nie ma grubasów. Ale nie ma też między innymi dlatego, że swego czasu wydali przepisy określające stosunek wzrostu do wagi i tylko w nielicznych przypadkach dla chorych można się wywinąć i nie przestrzegać tych przepisów.

Czas na Tenshi mountains – to jeden z najtrudniejszych momentów wyścigu. Oglądałem filmy i wiem mniej więcej co mnie czeka - UTMF to nie tylko podchodzenie, zbieganie, marsz i bieg ale wokół Świętego Szczytu do ultra drogi trzeba będzie jeszcze dodać piątą dyscyplinę - wspinanie. Byłem na to przygotowany, ale nie w takiej dawce. W Japonii wszystko jest powulkaniczne - góry w swoim kształcie są stożkowe, strome a na szlakach jest mniej skał, ale więcej drobnych kamyczków a zamiast łańcuchów są liny i na tych najbardziej stromych fragmentach to ręce pracują najbardziej. Porównuje sobie to wszystko z UTMB. Tam na 10 kilometrów wspinamy się średnio o 1 km, Tenshi mountains na 3 km mamy 750m przewyższenia i to stanowi właśnie trudność tego wyścigu. Eksplorujemy kilka masywów górskich z o wiele bardziej stromymi zboczami ale między tymi masywami mamy trochę płaskich odcinków na dobiegnięcie do kolejnego masywu i to ta charakterystyka japońskiego odpowiednika. Co kto woli, ja tak sobie przywołuje jako porównanie końcówkę podejścia na Przełęcz Krzyżową a w ogóle to najlepszy trening miałem w Bieszczadach z rakietami śnieżnymi w śniegu po pas bo tak się czuję podchodząc pod Tenshi. I tak mamy szczęście, że nie padało i nie ma dużo błota przypominam sobie film z edycji sprzed lat jak sprowadzili dwóch Ramamuri jednego w sandałkach a drugiego w butach biegowych i jak Indianie nie wytrzymali i musieli się wycofać widząc różnicę miedzy bieganiem w Miedzianym kanionie a błotem wokół Góry Fudżi.

I tylko nie rozumiem jednej rzeczy. Zupełnie nie mogę korzystać z czwórek tu do wspinania mogą służyć jedynie pośladki, a dlaczego tak się dzieje nie pojmę do końca bo w pozostałych masywach już z czwórkami daję radę. Tymi nachyleniami należy też tłumaczyć największy współczynnik zgiętych w lumbago finiszerów, przestaje się dziwić tym zgiętym w pół trzymającym się z bólu za barki pamiętanymi z filmu finiszerom. U mnie tego nie będzie. Trening siłowy i wzmocnione wokół obręczy barkowej mięśnie zadziałają bez zarzutu.

Na początku podejścia jest jeszcze trochę błota i to warte odnotowania ale nie tylko dlatego, że to jedyny błotny odcinek w wyścigu ale też dlatego, że przeżyłem szok patrząc jak wszyscy poruszają się nie tylko po błocie próbując znaleźć okrężną drogę. W 2016r to było niesamowite przeżycie gdy u nas jest gdzieś przykładowo kałuża omija się ją z boku - tam, ponieważ jest nakaz poruszania po ścieżce i Szogun zakazal zbaczania idzie się na wprost przez wodę. Teraz jest inaczej Co się dzieje Przecież to nie tylko Chińćzycy?

Mijają minuty, widać już pierwsze leżące ultra trupy. Co się dzieje? Powtarzam pytanie. Szogun zabronił przecież kłaść się przy trasie. I później ta niby nagroda w postaci zbiegu, której nie będzie, na zbiegu wszyscy wolniutko tup, tup, tup w rytm tych małych kroczków ale nic nie zrobię trzeba się pogodzić , dostosować i płynąć z tą rzeką.

Pojawiają się fragmenty z korzeniami . Tutaj chyba normalnie bez tuptusiów bym się nie puścił. Optymalna technika to schodzenie łapiąc się za wszystkie wystające drzewa i co chwilę ślizgając się na mokrych korzeniach a hoki na ziemi japońskiej z przyczepnością moją trochę problemów. Nie radzą sobie też z tym pyłem wulkanicznym bo dosyć często muszę je zdejmować i czyścić wnętrze z tej upierdliwej drobnicy.

Założenie taktyczne na wyścig miałem proste. Stara dobra metoda sprawdzona na Łemkowynie: przeczekać pierwszą noc, napierać ostro dalej w dzień i noc drugą jakoś tam przeżyć. Taktyka dobra, ale nie na Tenshi mountains. Takich nachyleń się nie spodziewałem i te nachylenia pokonuje chyba za dużym tempem i widać to później na wynikach bo to w tym fragmencie przesuwam się jak najwięcej pozycji do przodu. Wszystko kończy się w sumie czymś normalnym – kryzysem, ale nie spodziewałam się aż takiego kryzysu w środku pierwszej nocy. Litr wody na 28 km okazuje się za mało. Wkrada się pewien niepokój. Wreszcie jakiś wodospad. Naruszam równowagę japońskiego środowiska bo wodę nabieram patrzą się jakoś podejrzliwie i nie wiem czy bardziej chodzi o to, że środowisku wodę ukradłem czy o to że oddaliłem się 2 metry od szlaku ale oczywiście nikt nic nie powie. Pojawiają się te różnice temperatur. Tu nie obowiązuje generalna zasada im wyżej tym zimniej. Na górze może być ciepło bo temperaturę trzyma las a później przy zbiegu najpierw zimniej przy jakiejś wodzie później znowu cieplej ciężko znaleźć ubraniowy komfort techniczny bo a te amplitudy bywają naprawdę wysokie.

Czego by nie powiedzieć jest mega kryzys, są mini kryzysy ale jest też radość bo przecież czuję jak napieram i jak procentuje pięć miesięcy przygotowań a w tym roku szczególnych bo wreszcie udało się trening specjalistyczny na 100% zrobić i w dzienniczku treningowym ulubiony zapis WG znaczy wycieczka górska pojawił się 25 razy.

Na bufecie na 50 km znowu sytuacja się powtarza ale teraz zaczyna mnie to już po prostu wkurzać – makaron wyszedł. Prawie 10 godzin bez normalnego jedzenia gdzie ja jestem bo chyba nie w zorganizowanej Japonii. Na szczęście są pomarańcze, banany jeszcze wchodzą i te beznadziejne bułki taka chemia ale dobrze się z żelami komponuje. Opuszczam bufet i znowu zimno.

W nocy zostaje nam do pokonania jedna samotna góra. To piękne klimaty. Księżycowa gwiaździsta noc, Świeta Góra w nowej odsłonie i bieg w tych znanych z wcześniejszych zdjęć trzcinach czy czymś takim na ich wzór. I tylko tej ciszy nie ma bo cały czas niesie się ryk samochodów i przypominam sobie, że gdzieś w pobliżu jest przecież tor formuły 1 i pewnie chłopaki trenują.

Teraz mam przed sobą odcinek znany już z poprzedniej edycji. Trochę asfaltu, budzący się dzień przy jeziorze. Jest kolejny bufet i o dziwo 3 godziny limitu jeszcze mam , ale w samouwielbienie nie popadam, bo wiem że te pierwsze 28 kilometrów mocno zniekształcają statystykę.

Znowu nie ma zapowiadanego ryżu z tofu, ale jest miejsce w noclegowni, kładę się na 20 minut. Po odpoczynku widzę jakiegoś wolontariusza z tabliczką, że zna angielski podchodzę i pytam się co z tym żarciem. Mówi że ryż zaraz doniosą. Wreszcie po kilkunastu godzinach normalne jedzenie coś co miało być jednym z największych atutów wyścigu.

Po opuszczeniu bufetu widać jak różne strategie przyjmują poszczególni zawodnicy. Ja musze się wkurzać patrząc na te torpedy które pospały sobie w noclegowni i napierają mocnym tempem. Wschód słońca nad jeziorem i widok na górze na Świętą Górę to chyba najbardziej klimatyczny moment na całej trasie. Zdjęcie z tego fragmentu jest chyba na każdym japońskim kalendarzu. Jak inne może być to ultra przypominam sobie 2016r i napieranie w tym miejscu po ciemku w zimnie i deszczu. W złą pogodę ta trasa traci 90 % swojej atrakcyjności. Ja mam dzisiaj swoje szczęście i po tych wszystkich nieszczęściach, dzisiaj w jednym miejscu spotkają się wszystkie ultra plusy i teraz jest ten moment żeby sobie to wszystko przeżyć jeszcze mocniej tak by później nie żałować tych straconych nieprzeżytych chwil.

77 kilometr to jedyny przepak i przychodzi refleksja porównania z Łemkowyną .Pomimo tych 28 rozbiegowych kilometrów podróż zajmuje i tak 2,5 godziny dłużej niż do Chyrowej i tak to trzeba traktować i cieszę się że na te pierwsze 100 mil wybrałem takie właśnie ambitne ale realne dla mnie do ukończenia ultra.

Biegnąc sobie na Laveredo, gdzieś na 60 kilometrze zagadałem jakąś Japonkę. Ukończyła wcześniej UTMF w 42 godziny także wiedziałem że na ukończenie ,pod warunkiem utrzymania tempa szanse są. To niesamowite bo w 2016r tutaj właśnie na tym zbiegu spotkaliśmy się znowu na trasie. Trasa jest teraz trochę łatwiejsza, normalne góry nie ma już tych stromizn. Tak ją sobie błędnie całą wyobrażałem. Ach ci Japończycy. Jacyś prywatni na górze dzielą się z zawodnikami lodami. Skąd oni to wzięli tutaj w środku lasu. A lody się przydają, bo upał się zrobił już nieznośny.

Wreszcie przychodzą te jeszcze łatwiejsze fragmenty, długi asfaltowy odcinek w upale hoki nie sprawdzają się i zaczynam żałować że nie zabrałem czegoś innego. Uwielbiam te buty ale głównie za to że mogę się puścić na zbiegu, na asfalcie czuje się jednak fatalnie. Gdy tylko można schodzę na trawę tak już bolą stopy.

Wreszcie bufet na 97km, niebezpieczny bo stąd już tylko dwa kilometry do mety, ja bez wahania wybieram się jeszcze na 70cio kilometrowy spacer, szczególnie że wreszcie, bez ograniczeń 100 kilometrów musiałem czekać na to co miało być jedną z największych zalet tego wyścigu. Kulki ryżowe rewelacja bez ograniczeń i jeszcze zachęcają dając na wynos i oczywiście nie omieszkam. I jest też zupa miso z proszku, niby chemia ale tutaj jakoś inaczej i jej nigdzie nie zabraknie i ona chyba wielu ratuje życie. Później trasa biegnie przez świątynie japońskie, jakieś japońskie ogrody widać że Szogun ludzki Pan i chciał coś jeszcze pokazać, urozmaicić wyścig a później przez miasto i robi się jak na amerykańskim filmie, którego akcja gdzieś tak na głębokiej prowincji i można by było tutaj jakiegoś lunchboxa nawet zapodać ale po ryżowych kulkach już jest to zbyteczne.

Moment w wyścigu dla mnie historyczny bo jest szansa na 10 minutową rozmowę z jakąś Japonką i o dziwo o skokach narciarskich sobie rozmawiamy bo obeznana z tematem rodaczka Noriakiego się trafiła. Nie zaszkodzi też porozmawiać o japońskich wyścigach szczególnie tych na Hokkaido a ładnie tam jak na Islandii przecież.

Mocno ucieszyłem się tą pogadanką. W Japonii już po pierwszym wejściu do metra można poczuć tę specyfikę, nikt nie patrzy nikomu w oczy, każdy ma zapewnioną prywatność i nikomu nie wolno zakłócić spokoju. Z Japończykiem nie pogadam żadnym ale na Japonki jest pewien sposób nie da się zagadać nie da się spojrzeć z odwzajemnieniem w oczy, ale wystarczy tylko wyjąć aparat lub kamerę udawać że robi się zdjęcie i już poczuć odwzajemniany uśmiech.

Do woli mogę za to przysłuchiwać się japońskim konwersacją urokliwym a szczególnie trzech Japonek , które napierają mniej więcej moim tempem. Siostry sisters jak to roboczo zostały nazwane . Ja po prostu mógłbym tego słuchać w nieskończoność. Nie szkodzi, że się nie wie o co chodzi po prostu wsłuchać się w ten ton głosu, tą gestykulacje i napierać.

Każdy Gajdzin zresztą po pobycie w Japoni zachowa sobie te specyficzne obrazy, tego przywoływanego zawsze konduktora wchodzącego do przedziału i tego rytuału pokłonu po pas charakterystycznego a potem tego japońskiego rozciągania zamiast naszego bilety do kontroli dzień dobry w imieniu firmy X wita państwa Y znajdują się Państwo w pociągu relacji Z, przepraszam bardzo za zakłucanie wewnętrznego spokoju ale jeżeli bylibyście tak mili to proszę o przygotowanie biletów do kontroli jeszcze raz przepraszam za kłopot i z góry dziękuję.

Napieramy dalej i teraz obserwuje niektórych Japończyków jak idą i śpią i tak sobie myślę współczując im w duchu bo przecież wiem, że pewnie z 80% z nich wczoraj rano jeszcze było w pracy posiedziało w niej do 12tej, wystartowali o 15tej a po tym jak pojawią się na mecie prześpią się pewnie z 6 godzin i znowu pójdą do pracy.

Następny bufet to kontrola wyposażenia obowiązkowego. Szogun kazał między innymi sprawdzić poziom naładowania baterii to sprawdzą to co kazał Szogun i nie ważne że telefon w zakazanym trybie samolotowym. Nikt się nie wychyli, nikt nie wykaże własnej inicjatywy.

Kładę się na kilka minut w noclegowni, a później tradycyjnie już polewam się widząc nie pojęty dla nas widok japońskiego ultrasa który przed wejściem do kibla zdejmuje swoje buty i zakłada kapcie kiblowe. Tak takie mają zasady, w domu po macie chodzą na bosaka, reszta domu w jednych kapciach a do kibla w oddzielnych i te zasady to świętość i tylko ich nie stosują w toi toiach. I można by pociągnąć dalej temat dyskutując o tych toaletach elektronicznych z milionem przycisków i różnych funkcji, melodyjkami i sztucznymi zapachami, ale tematu nie pociągnę bo raz przez pomyłkę włączyłem sobie funkcje bidetu i takim bólem się to skończyło, że od tej pory używam zwykłego pokrętła które na szczęście wszędzie jest.

Ruszam w drugą noc, na początku trochę płasko na szczęście już po szutrówce i trawie. Znowu księżycowa noc, nic tylko jakiejś muzy by się posłuchało teraz, Szogun wprowadził jednak zakaz i na tych trudnych odcinkach chyba zresztą słusznie. Inny zakaz zresztą wkurza mnie bardziej, brak możliwości poruszania się z kijami zrozumiały na wspinaczkach ale nie tutaj i tu na pewno dużo tracę.

Siedzę z żoną na przedstawieniu w teatrze – jakieś fazy wspomnieniowe mnie nachodzą i cytowanie najlepszych postów innych bajkerów – zamykam oczy i zaczynam sobie wyobrażać jazdę na rowerze po boskich ścieżkach mtb trophy. Wspaniały singiel , wspaniała jazda, wspaniała walka o zwycięstwo. Oj działo się w tych przedfejsbukowych czasach, te rozgrzane po zawodach fora, to słowo pisane a teraz te buźki emotikonyi inne pierdolety, strata czasu na pozyskanie naprawdę potrzebnych informacji wśród tysięcy bzdurnych, nikomu niepotrzebnych fejsbukowych komentarzy.

Nie można sobie podyskutować o boskich ścieżkach, na szczęście można sobie je jeszcze poprzeżywać. Znowu ten piękny widok na górze bo Fudżi poznamy we wszystkich odcieniach tym razem w blasku książyca i tafli jeziora i migających światełek okolicznych miast. Pamiętam ten obraz i fragment z filmu z tymi rozpłakanymi ze szczęścia widokiem Japonkami bo w tamtej edycji Fudżi okazał się tylko raz i było morze mgieł. Teraz nikt nie płacze. Jestem tutaj jak małpka w zoo bo na te kilkaset osób o podobnym tempie jestem jedynym europejczykiem. Oni mają dostęp do wiadomości od orga i ktoś zadaje mi pytanie czy mam dzwoneczek, bo na trasie widzieli niedźwiedzia. Na szczęście jeszcze nie teraz, ale czeka nas za kilkanaście kilometrów.

Zaczynają się kolejne podłazy. Tak sobie myślę, że wszystko przez tę ochronę środowiska. U nas zrobili by jakieś serpentynki, tutaj szlak biegnie prosto w górę, pewnie żeby jak najmniej przyrody zniszczyć. I znowu te podwójnie wysokie schody, później to już chyba potrójnie wysokie, a później już tradycyjnie na czworaka albo wspinanie po linach.

Na górze znowu piękny techniczny zbieg, który o dziwo jeszcze się zbiega a nie schodzi, klimatyczna świątynia z pochodniami. Robi się zimno a na dole jeszcze zimniej. Tam przy jeziorze czeka nas najzimniejszy fragment i przebiegamy przez jakieś miasto a wszyscy imprezują. A ten alkohol to odrębny temat bo nie ma chyba takiego innego narodu, który upijał by się jednym kieliszkiem wódki i tutaj podobno brakuje im jakiegoś genu. Te imprezy to też odrębny temat. Mają w sobie coś ze sztywności. Pamiętam swoją pierwszą gdzie było karaoke a która skończyła się tym, że po prostu wyszedłem nie znosząc tego jak ktoś mnie na siłę do czegoś zmusza i udawania że się bawię. Ale tak ma być. Później to już był sposób żeby po prostu to zaliczyć jak najszybciej, bo każdy trybik machiny musiał to zaliczyć i zacząć się bawić. Ale ta sztywność szybko też potrafiła się w polish tradition przekształcić nie raz, szczególnie wspominając tą jedną ulubioną imprezę która skończyła się przebudzeniem na wycieraczce przed domem a że rzeczywistość przychodzi do nas w ułamkach zdarzeń i strzępach relacji to pamięta się z niej tylko to jedno zdanie Panie Szogunie, Do you know polish tradition „do dna” Oj dobrze czasami było z tymi Japończykami. Można było na przykład udawać ekipę producentów filmowych, która jest na rozpoznaniu polskiego rynku z ambasadorem Japoni i przedstawicielami japońskiej wytwórni filmowej Oj jak te spragnione każdej roli aktoreczki łykały wtedy te bajery.

Wreszcie bufet ale już nawet nie mam sił na swój tradycyjny bufetowy żart, w którym pojemniku jest sake. Na bufecie są żele jest bcaa które u mnie się sprawdza. Z tymi Izo i żelami Japończycy są na bakier. Nie jest to popularne ale znalazła się firma, która chcę coś zmienić w japońskich przyzwyczajeniach. W pakiecie przedstartowym mamy 10 żeli i pół kilo izotonika. Z tym Izo to trochę przegięli, dla kogoś kto przyjechał z tak daleka. Oczywiście od razu chciałem to dać jakiemuś Japończykowi, ale gdy odmówił mi trzeci z rzędu to tak zacząłem myśleć, że chyba znowu jakąś japońską godność naruszyłem i izotonik pojechał w końcu do Polski. Temat prezentów to też oddzielne zagadnienie w kraju kwitnącej wiśni. Japończycy prezentami wymieniają się cały czas ale jest to raczej prezent drobny bo wynika to z filozofii, że tak szanują obdarowywanego, że jest on tak ważny, że nie da się go obdarować prezentem godnym. I potrafią się tak obdarowywać ale na przykład kompletnie nie potrafią dawać potrzebującym. Przykładowo jeśli w biurze przygotowaliśmy paczki świąteczne dla seniorów to Szogun nie potrafił sprezentować nic więcej nad papierowe ręczniki a idei WOSP to już kompletnie nie potrafili zrozumieć i 10 złotych to już był maksymalny limit.

Oj niedobrze na trasie. Przy wyjściu z bufetu najpierw autokary z tymi którzy się wycofują a później kontrola. Tym razem pan doktor japoński hipis, karze robić przysiady i zapodaje jakąś pogadankę o najtrudniejszym fragmencie trasy.

Kompozycja zupy miso, bcaa i red bulla już jednak działa i nie straszne nam te japońskie pogadanki. Zaczyna się podejście. Najpierw jeszcze w zimnie na otwartym terenie a później już las i coraz bardziej stromo. I zaczyna się gdy przychodzi ten moment uświadomienia zmęczenia. Znajduje się teraz w jakimś transie ale nietypowym. To teraz przecież gdzieś w środku drugiej nocy napierania powinny pojawić się haluny. Halunów jednak na UTMF nie będzie i nie wiadomo, czy przez wytrenowanie czy przez fakt, że halunów być nie może bo trzeba podchodzić co 3 schodek i po linach się wspinać. I tak patrzę na tych wszystkich Japończyków. Wygląda to tak, że doprowadzają się do HRmax, padają na glebę, leżą, nagle uświadamiają sobie, że nie mogą zawieść szoguna, że jeśli nie wstaną to zostaje im tylko seppuku, wstają i napierają dalej. I już nie wiem ale chyba zachowuje się tak samo HR max , padnięcie, odpoczynek i tylko o Szogunie i seppuku a o Urubce myślę. Tak właśnie teraz trzeba przeżyć to całym sobą na 100% i na pewno z perspektywy czasu nie pożałuje, ze nie przeżyłem żadnej z tych chwil mocniej. I mimo, że przyjąłem określoną ultra drogę która przewiduje też porażkę to dzisiaj się nie wycofam. Oto na mecie w Kawaguchiko kończy się przecież japoński etap mojego życia i ta chwila jest teraz najważniejsza, ale nie tylko ona się liczy. Liczy się cała mikstura powstała ze zmieszania podsumowania dekady życia z Japonią z całą ultra drogą 4 lat ultra ale szczególnie tych pięciu miesięcy konkretnych przygotowań w których wyścigowi podporządkowane było wszystko, tych 40 dni w górach, tych 25 wycieczek górskich w Gorcach, Karkonoszach, Beskidach, Bieszczadach i na Pogórzu tego naj naj które chciałoby się ciągnąć w nieskończoność i którego wiadomo, że w nieskończoność nie da się ciągnąć.

Wreszcie zbieg, chyba najbrzydszy bo to przez fragment gdzie w czynie społecznym naprawiali szlak i szlak naprawiony, ale estetyki nie ma żadnej bo wygląda to tak jakby na piękną rajską ścieżkę wrzucił ktoś kilkaset worków z cukrem.

Jest kolejny bufet ale szybko go opuszczam bo jakoś niepokojąco kurczy się limit. Coś w tym chyba jest bo wszyscy za bufetem zapierdzielają jak małe samochodziki a jako, że trzeba płynąć z tą rzeką zapierdzielam jak wszyscy. Na bufecie nie zdążyłem ogarnąć jedynki i jest problem. Skończyła się noc i jest tylko ścieżka nie ma gdzie skręcić, torebki strunowej brak a i z tym skręcaniem to gdyby nawet było gdzie to nie bardzo bo jesteśmy już w zapowiadanej krainie niedźwiedzia i nie chcę go zwabić jakimiś kuszącymi nowymi europejskimi zapachami.

Zaczynają się skały. Na UTMF są skały i skały teraz to jednak już prawdziwa wspinaczka i w tej blisko 40 godzinie napierania tworzą się jeszcze korki. Nawet chyba nieźle mi idzie w tej 5tej poddyscyplinie ultra i przyjmuję strategie, że wspinam się szybko zaczynam załatwiać potrzebę, gdy nikogo nie ma, a gdy widzę że ktoś już napiera wstrzymuje, chowam, udaje że odpoczywam i po 3 przystankach sprawa załatwiona i wraca pełen komfort. W międzyczasie na trasie pojawia się jakaś starsza Japonka w tri koszulce i tak kojarzę ją z jakiegoś filmu z mistrzostw IM na Hawajach.

Na górze chyba najpiękniejsza panorama, taki naj naj bo widać już wszystkie góry łącznie z ośnieżonymi szczytami japońskich Alp. Potem zbieg i co się dzieje. To jest niepojęte 140 km w nogach a jeszcze biegam i to chyba trzeba teraz niestety przyznać, że fakt, że na 140 km mogę sobie elementy biegu zaprezentować właśnie temu wcześniejszemu tuptaniu zawdzięczam. Ale słaby jestem w te klocki bo wyprzedza mnie wielu i tak w ogóle chyba wszyscy jakiegoś dodatkowego speeda dostali a może goni ich niedźwiedź.

Asfalt i ostatni już bufet, limit bez zmian także ok. Trzeba się jeszcze przebrać i przygotować na ostatnią atrakcję bo bóg cierpień przyniesie teraz słońce i upał a słońce w Japonii jak wszystko inne jest specyficzne. Przede wszystkim słońce kopsa żaru i jeden z moich największych błędów to fakt, że mam bandanę a nie czapkę z daszkiem. Powoli nie wytrzymuje żołądek. Regularność to u mnie rzecz święta i czas na dwójkę ale warunków na dwójkę oczywiście brak. Wreszcie jest jakiś punkt gdzie mówią, że jeszcze 7 km do mety a mamy dwie godziny ale jeszcze nic puszcza jeszcze nie ma tej 100% pewności na finisz. Coś popuści na 3 kilometry przed metą przy szlaufie z wodą. Tam powoli zacznie się faza na „chce mi się wyć”.

Jest ta końcówka. Na początku po moście a później już Victory Road, ta nazwana tak przez Japończyków końcówka dobiegu do mety. I teraz przychodzą te chwile tego przejścia z pełnej koncentracji, tego spełnienia się tej wcześniejszej wizualizacji, teraz ja jestem bohaterem tego filmu finiszerów. Wizja przechodzi w rzeczywistość. Tutaj w Japonii obowiązuje zwyczaj przybijania piątek, przeżywam w uniesieniu te chwile i nie jak jakiś zombi (mijam tych zgiętych w lumbago) a tak jak nakazuje Urubko, najmocniej jak mogę i nie pożałuje że nie przeżyłem ich mocniej. W takiej chwili coś puszcza, teraz chce mi się wyć, tak nieświadomie wydobywam jakieś krzyki, zakłócając tę japońską przestrzeń i wyłamując się z tej zorganizowanej machiny ultra.

Na mecie już totalna porażka bo po odbiorze finiszera nie interesuje ich nic zero żarcia zero wody zero pryszniców, jest jakiś onsen ale gdzie to już nie mogę się dogadać, Jeszcze raz zaburzam przestrzeń rozbierając się do pasa i myję w kranie w wodzie przy toaletach bo czekają mnie jeszcze 3 godziny drogi do Tokio. I jeszcze jeden trudny egzamin mnie czeka bo dwójkę trzeba zrobić a nie ma toi tojów w europejskim stylu i trzeba na kucka a przysiadów robić już nie sposób.



Podsumujmy Panie Inżynierze . Dziwna ta utrata 100 milowego dziewictwa i chyba jednym zdaniem trzeba by powiedzieć pięknie było ale niespodziewanie. Zagrało wszystko i dostałem takie wymarzone ultra ze wszystkim co dostać chciałem, z pięknymi widokami, techniczną trudną trasą, optymalną pogodą a z drugiej strony od strony sportowej tak jakoś łatwo to poszło, serce w odróżnieniu od maratonu piasków zniosło wszystko, układy poobciążały się ale nie na Maksa, nie przeżyło się żadnych halucynacji tak jakoś łatwo to poszło. Wszystko zagrało a może po prostu przede wszystkim zagrała głowa w tym szczególnym starcie.

I szczególnym nie tylko ze względu na utratę stumilowego dziewictwa ale i posumowanie tej japońskiej dekady życia, popierania kraju kompletnie nie do zaakceptowania dla takiego indywidualisty, ale z kultury którego można wynieść tyle pozytywnych rzeczy i z objęć którego w końcu udało mi się wyrwać i przygodę z którym zakończyłem w wymarzony sposób wokół świętej góry .

Był na wyjeździe powrót do jednego z ulubionych filmów i jeden cytat jeszcze z niego trzeba przywołać i zinterpretować na swój sposób

„Niedobrze kiedy z jednej rzeczy powstają dwie

Nie trzeba szukać niczego poza drogą Samuraja

Ona jest jedna i zawsze taka sama

Jeśli człowiek to pojmie pozna wszystkie inne drogi.

I będzie coraz lepiej rozumieć tę która jest jego własną”



Świadomy istnienia innych, kroczę swoją własną specyficzną drogą ultra, tym całym moim ultra „mieć’ i „być” i muszę tę drogę pielęgnować i doskonalić coraz bardziej.

This is a substance way of InzynBiKer Samurai!



Kraju Kwitnącej Wiśni i Ultra Naj

ARIGATO GOZAIMASU!

I niestety

SAYONARA!



InżynBiKer






napieraj do strony głównej