„There’s a lot of wrong in the World, but on the 4th Saturday in June its all about what’s right in the World and I want all of those participants to feel what’s right”.

A JW o tym następnym wymarzonym.



Przez wszystkie lata startów w ultra marzyłem o ukończeniu takiego kompletnego wyścigu i dopiero w zeszłym roku, w siódmym roku startów takim startem okazał się Bieg Ultra Granią Tatr – wyczekiwany przez te wszystkie lata na to zwycięskie „losowanie”, zawody w miejscu gdzie najbardziej lubię biegać, z piękną pogodą i widokami, sportowo na maksimum (no może poza tą nietatrzańską końcówką po wodogrzmotach) swoich możliwości.

Jak jednak niekompletny po ukończeniu UTMB okazuje się ten niby kompletny start w BUGT - bo co to za start, co to za ultra, gdzie na trasie spędza się tylko kilkanaście godzin, można przeżyć wschód i zachód słońca ale nie da się napierać przez noc, nie mówiąc już o napieraniu przez noc drugą.

I jakie to piękne teraz z perspektywy czasu to wspomnienie tego UTMB, zaliczonego w sposób szczególny po swojemu maksymalnie przeżytemu, kompletnemu, ze sportowymi skrajnie odmiennymi emocjami jakich można tylko doświadczyć, z zapierającymi dech w piersiach widokami, halucynacjami, bojami o limit, z kryzysami, z odwodnieniem, przegrzaniem, zmarznięciem.

I jakie to piękne, że dostałem to bez treningu pod konkretny start, ale ukończenie poparłem 8 letnim przygotowaniem i doświadczeniem a właściwie 20 letnim bo takie walki ze sobą jak na UTMB przeżywało się w czasach rowerowych kiedy jeszcze jakoś tak chciało się bardziej.

I jakie piękne, że dostałem to co chciałem przy maksymalnym wysiłku ale po swojemu z podziwianiem pięknych widoków, z nagrywaniem kamerką z jak najmocniej przeżytą każdą chwilą wyścigu.

I wreszcie jakie to też piękne że nie od razu zaliczone ale dopiero w trzecim starcie, wyczekiwane i spełnione jak w życiu, gdzie nie zawsze wszystko możesz mieć ale możesz ze swej strony zrobić wszystko aby to zdobyć, przezwyciężając ultra porażki i ciesząc się każdą piękną ultra chwilą, bo ona jest wszędzie trzeba tylko umieć ją dostrzec (wracając rzecz jasna do ulubionego cytatu Urubki).

Z perspektywy czasu jak kompletnie inne były te 3 starty – pierwszy ad 2017 jeszcze bez doświadczenia ale DNF usprawiedliwiony śniegiem i odczuwalną temperaturą minus 12 stopni na szczytach, ale z drugiej strony widokiem tych 4% na mecie z miejsca mojego stada, tych którzy przeżyli (ten widok finiszerów na własnym filmie padających na mecie do dzisiaj jest jednym z największych motywatorów wyścigowych) i teraz ex post jakie to piękne ze świadomością, że po tych 5 latach właśnie znalazłem się w gronie tych 4%.

Drugi start i edycja 2019 – i porażka tłumaczona brakiem regeneracji po Eigerze, a w 2019 roku kalendarz startowy kwiecień – sierpień brzmiał przecież: MIUT Eiger UTMB i faktycznie było ciężko to ogarnąć. I jakie to piękne że po trzech latach kolejnych zdobytych ultra doświadczeń powtarzam sekwencję ale tym razem wszystko z sukcesem MIUT VDA i UTMB – wow!

Skoro wcześniejsze dwa starty w UTMB skończyły się porażkami tym razem wszystko musiało być inaczej.

Zamiast 3 weekendów w Tatrach jak po Eigerze jeden weekend na Babiej Górze, 3 tygodnie odpoczynku po VDA , jeden tydzień treningu i tapering . I analiza wyników. Kiedy 3 lata temu wycofałem się w Courmaer jedną z głównych przyczyn było ponad pół godziny wolniejsze tempo w porównaniu do pierwszego startu, tylko tak jakoś nie zauważyłem że tempo było właściwie takie samo a te pół godziny różnicy to przez to że jeśli jest gorsza pogoda skracają trasę. I jak piękne jest to, że wszystko to było już rozkminione i wszystko zagrało w tym 2022r, i zagrało w takim wymarzonym starcie, nie skróconym z pięknymi widokami i ze świadomością, że niemożliwe jest możliwe, ale ile wysiłku muszą włożyć w ukończenie ci którzy jak ja w ITRA mają te marne 440 punktów.

Niby komercja komercja totalna komercja, ironmany ścierwo zagościło do ultra ale z drugiej strony UTMB to rzecz kultowa –przecież to nasza ultra olimpiada –na liście do ukończenia chociaż raz w życiu musi być, stąd trzeba było zrobić wszystko, żeby dać sobie jeszcze szansę. I tak przez te nowe zasady zapisałem się na eliminacyjne biegi aby je zaliczyć, żeby zdobyć te kamienie milowe i wystartować gdzieś w 2024r i jakie zdziwko się później zrobiło, że fuksem start w 2022r już wylosowałem i jak ciężko przecież się zrobiło bo przyszło do boju na MIUT VDA i UTMB w jednym roku stanąć i przy okazji jeszcze tego Mozarta dla punktów robić.

Ale wróćmy do startu. Skoro wszystko miało być inaczej tym razem nocleg w Sallanches 45 minut pociągiem od Chamonix. Nocleg nie jak wcześniej sam bez dzielonego pokoju z nieznajomym który cały czas o tej pogodzie i że na ukończenie w taką pogodę wielu nie ma szans albo bez tej atmosfery wielkiej rodziny ultra przed zawodami, bez tego choćby Chamonix lodge 3 lata temu gdzie ultra wczasy i rozmowy ale jednocześnie budzenie o 4 nad ranem przez zawodników wyruszających na CCC.

Nocleg w sallanches, cisza, spokój przedstartowy, mniejszy stres, Białą górę widać, market blisko i nie trzeba korzystać z zakładów zbiorowego żywienia a na bazie Kus kusa wartościowy posiłek przedstartowy uda się zrobić zawsze. Jeszcze tylko jakiś kryminał, kilka filmów ultra na motywację i w spokoju mżna czekać na godzinę W.

I jednego tylko zmienić się nie dało i to było pewne, że przed startem ześcierwi się w robocie i oczywiście się ześcierwiło, I wiem jaki to ma wpływ na psychę ale jak po tych latach potrafię się już wyłączyć.

Pakiet odbieram w ostatniej godzinie urzędowania biura i to jest to. Bez kolejek, spokojnie jest jeszcze dużo czasu i można przepakować rzeczy ale do czasu bo zaczynają wyganiać z sali i nie ma tak jak kiedyś, we wcześniejszych przedcovidowych edycjach, że można było bujnąć się na materacu i odpocząć. I co najważniejsze nie mogę nabrać sobie wody z łazienki, a wody zapomniałem zakupić w sklepie i popełniam największy błąd taktyczny bo to ssanie tabletek isostara przed startem wkrótce okaże się niewystarczające.

Zbliża się start, a jeszcze wtedy na starcie myślałem że tylko start i finisz w tym wyścigu są najważniejsze, trzeba je więc przeżyć jak najmocniej. Start to już przeżyłem wcześniej, to mój trzeci, to wiem, ten Vangelis i to tętno które po pierwszych rytmach „conquest for paradise” od razu skacze o 10 uderzeń, ten głos spikerów „This is your time! this is your moment!, after months of preparation….” Jakże jednak inne były te dwa poprzednie starty - pierwszy rozwleczony, chyba nawet kilkunasto minutowy przeżyty najbardziej, drugi szybciutko chyba tylko z 5 minut. Tym razem coś pomiędzy, chyba tak też chcieli szybciej organizatorzy to zrobić, ale się nie dało – na starcie 4 razy tyle kibiców więcej niż zwykle, po prosu amok oklaski, kilka rzędów klaszczących i wrzeszczących ludzi aż do końca deptaku – coś niesamowitego. I pomału trzeba się do tego przyzwyczajać - tak będzie już do samego Contamines, ale też uważać, żeby nie za mocno, bo ten doping naprawdę niesie i można przesadzić z prędkością przelotową.

„Jeżeli myślisz że zacząłeś wolno zwolnij” – tutaj jak nigdzie przydaje się ta ultra prawda - spokojnie galloweyem pokonuje pierwsze płaskie rozbiegowe 9 kilometrów. Trochę popadało na starcie i padało w dzień także bardzo wilgotne powietrze się zrobiło i nie powiem źle się wchodzi w ten wyścig. Na szczęście przynajmniej mam tym razem dobrze zabezpieczoną czołówkę bo 3 lata temu złapała wilgoć i musiałem korzystać z zapasowej.

Początek bez emocji, w Houches zdziwko bo trochę mniej ludzi, wreszcie napełniam bidony, ale zapominam się nawodnić i spokojnie napieram dalej bo wiem że na zwężeniu będzie korek i korek jest taki gdzieś na 5 minut – jeszcze nie wiem że „Cinq minutes” będzie podstawowym słowem słyszanym przez najbliższe 44 godziny.

Zaczyna się podejście i piękne kolory kończącego się dnia, tym razem jestem wzorcowo przygotowany i wiem gdzie jestem, nie tak jak przykładowo na Val d Aran w zeszłym roku gdzie obserwowałem sobie piękny zachód słońca nie wiedząc nawet, że słońce chowa się za najwyższym szczytem Pirenejów.

Zaczyna się zbieg do St Gervais. Ale na zbiegach wiem, że akurat w tym wyścigu nie poszaleję. Tuptam z jak największą kadencją żeby czwóreczki oszczędzać na te 10 000 podchodzenia w pionie. Co za klimaty na przedmieściach. Imprezy ogniska doping , w rytmie imprez z różną muzyką z tym jakimś francuskim przebojem lata, który już mi w ucho wpadł i w rytmie piosenki ruszam bioderkami na bufecie w Saint Gervais, ale z jakimś lekkim niepokojem, bo pamiętam tą pierwszą edycję, gdy wielu zatruło się wodą ja też zresztą ale u mnie przeszło to na szczęście już po kilku kilometrach. Zaznajamiam się z bulionem i ryżem, która to mieszanka uzupełniona o cytryny, colę i 22 żele będzie stanowiła moje podstawowe pożywienie przez najbliższe 44 godziny. I to tyle bufet w SG trzeba go jeszcze odnotować jako ten gdzie miałem największy zapas 26 minut ale widać było już, że wylosowanych jest mniej z mojego miejsca w stadzie i lekki niepokój przecież się wkradł, że jestem gdzieś na końcu.

Zaczynamy to 24 km podejście na 2500m. Kolor moczu niestety mocno odbiega od słomkowego i zdaję sobie powoli sprawę że się odwodniłem. Jak to w takich chwilach zwykle bywa gubię jeszcze jednego softflaska i jest już naprawdę niebezpiecznie.

Spada tempo, łapie takie dołujące klimaty i to taki chyba najgorszy moment w całym wyścigu. Jest zimno poruszamy się cały czas przy strumieniu, ale jak odchodzimy od wody robi się cieplej i organizm fatalnie reaguje na te zmiany temperatury. Dodatkowo jakoś w to wszystko zaczynają się wplatać wspomnienia zawodowe, a niestety wspólny mianownik tych trzech UTMB startów że odbywają się w czasie beznadziejnych klimatów zawodowych jest, to z jakimi złymi ludźmi muszę się obracać, pomimo tego że unikam złych ludzi, to jakimi niepotrzebnymi głupotami mszę się zajmować, to jak dwa dni przed wyścigiem na prochach byłem z przewianymi zatokami, po nieustannych bojach o klimatyzacje. Po tych ośmiu latach na szczęście w miarę nieźle dzięki psudomendytacyjnym treningom w skmce udaje się już odgonić złe myśli z głowy pocieszając się tym że jeśli psychicznie dramat to fizycznie dzięki robocie w tym roku miałem czas na trening jak nigdy i oczywiście treningu nie zwiększyłem mocno ale było więcej czasu na regeneracje.

W Contamines na bufecie są 24 minuty zapasu 41 miejsc straconych ale wiem że tu straciłem najwięcej w wyścigu to znaczy wiem ex post bo wtedy to, że jestem na końcu, tłumacze sobie że komercja w UTMB nastała i więcej „wylosowali” zawodników lepszych z wyższymi numerami i jeszcze kilka lat i do ukończenia wyścigu będzie limit nie 46, 5 godziny a 32. (i coś mi się wydaje, że te myśli są prorocze)

Po Contamines wymiękam „Fly human Fly”, wchodzimy w techno party, iluminacje świetlne przygotowane przez sponsora, jest atmosfera, jest mnóstwo kibiców, co za klimat pulsujących kolorów i gry świateł. Wreszcie nawodniony choć tylko z jednym softflaskiem przechodzę przez te niesamowite klimatyczne szpalery francuskich kibiców rozpoczynając podejście. Chociaż nie mam drugiej butelki na szczęście jest już mnóstwo bezpiecznych strumieni z wodą bo jesteśmy wysoko i zgodnie z teorią im wyżej tym bardziej się nawadniam.

Na punkt na „La balme” trzeba było uważać, gdy analizowałem czasy poprzednich edycji to właśnie tutaj był najmniejszy zapas. Na miejscu jednak od razu uspokojenie bo akurat tutaj liczą czas od momentu wyjścia z bufetu. Mamy 700 m w górę jest zimno ale zakładam jeszcze długie spodnie, bezrękawnik i rękawki.

Jeśli odcinek do Contamines uważam za najgorzej naparty to wspinaczka na przełęcz jest chyba najlepszym momentem. Widać to zresztą po wynikach, bo wyprzedzam tu 149 osób, analizując co się dzieje w wyścigu i jak wyglądają teraz ci którzy na początku ruszyli za mocno, wymiotujący, leżący zawinięci foliami. A ja mam swój sposób na taką górę przyjmuje taktykę sprawdzoną na Maderze, wydaje się że wolno ale te 2 godziny siłowo to niby wolne tempo jestem w stanie utrzymać do końca.

I jeśli na podejściu w samouwielbienie wpadłem to zbieg idzie mi fatalnie Tracę 105 pozycji stara prawda, że nie oszuka się na długo organizmu i że można oszukać go tylko od czasu do czasu wychodzi na światło dzienne(no może nocne) jak nigdy.

Bufet na Les chapieux przed nim kontrola wyposażenia, to ten limit gdzie spędziłem najwięcej czasu bo 15 minut a wydaje mi się że 5 (plus 3 minuty na kontrolę wyposażenia) i może zmrużyłem oczy, może nie kontaktowałem co się ze mną działo ale na te pytanie nie odpowiem już nigdy i tylko jedno pamiętam, ze zmarnowałem trochę czasu bo musiałem wylać izotonic, taki o smaku miętowej pasty do zębów i aż zapytałem się czy nie pomylili się przy rozlewaniu. Oczywiście za jakieś 20 godzin ten smak stanie się ulubionym w UTMB.

Po bufecie znowu podejście 10,5 km. W takie beznadziejne prowincjonalne rejony wchodzimy, a tego białego rozpadającego się pickupa w jakimś gospodarstwie to pamiętam jeszcze sprzed 5 lat. Wszystko to mnie jednak nie rusza, bo wiem że za chwile widokowo czekają mnie najpiękniejsze chwile.

W spinamy się kolejny 1 tyś w górę i tylko uważam na końcówce bo 3 lata temu wysiadło mi tu kolano i kto wie może to był przełomowy moment tamtego wyścigu. Wreszcie wstaje dzień, słoneczko i te klimaty i ta faza tego przeczekania pierwszej nocy która się wreszcie kończy i rodzimy się na nowo mimo że jeszcze godzinę temu umieraliśmy.

Widoki nieziemskie, jakimi szczęściarzami jesteśmy my na końcu stawki że najpiękniejsze momenty trasy możemy przeżyć za dnia, a najgorsze szwajcarskie podczas drugiej nocy. Spokojnie zatrzymuje się przy włoskiej tablicy wskazującej górskie szczyty. Tutaj już nie Mt Blanc a Monte Bianco tam Monte Rosa a tam ta samotna góra co to widać ją było pięknie z samolotu co jej nazwy nie zapamiętam. A podmiotowi lirycznemu jeszcze dodatkowo mordka się śmieje bo wiem że najpiękniejszy fragment wyścigu mnie teraz czeka z widokami i nawierzchnią taką tatrzańska i wejdziemy najwyżej bo gdzieś na 2650 m. I jakie to piękne, że trafiam na edycje gdzie puszczona jest oryginalna trasa ( jeśli są złe prognozy pogody trasa jest właśnie skrócona o ten odcinek) i jeśli skończę to spokojnie na pytanie ile podczas wyścigu najwięcej naparłeś pod górę będę mógł powiedzieć ponad 10 tyś. Mimo, że tym razem nie wysiadło mi kolano to oszczędzam się na zbiegu gdzieś tam głęboko jednak żałując, że nie mogę puścić się w dół tak jak lubię najbardziej.

Na Lac Combal według czasu mam 22 minuty zapasu ale jakoś tak inaczej odbieram ten czas a wreszcie uświadamiam sobie, że cały czas lecę nieznacznie poniżej limitu. Ścierwo bo po raz pierwszy nie ma ryżu, jest za to jakiś ser kanapki także w sumie to damy radę bo już czekam przecież na to spaghetti na kolejnym punkcie.

Po punkcie wiem, że niby mocno w górę ale jaka nagroda nas przecież czeka w postaci widoków a i makaronik już blisko. Na Checrouit makaron wyszedł także wkurzenie totalne bo tutaj chciałem konkretnie pojeść później zaliczyć ten zbieg a w courmayer z jedzeniem nie przesadzać i bardziej skoncentrować się na odżywkach i zmianie ciuchów i butów.

Zbieg do Courmayer nie jednego doprowadzają te małe strome piaszczyste serpentynki do łez i zwątpienia ale mnie już to nie wzrusza w 8 roku doświadczeń plus dodatkowo wcześniejszym oszczędzaniu się na wyścigu.

W Courmayer 14 minut zapasu i to 3 lata temu powtórzmy, kto wie może był krytyczny moment wyścigu dla mnie . Tak mi się trafilo, że pierwsza edycja była skrócona i byłem 45 minut przed limitem, w drugiej mieliśmy oryginalną trasę i wynik był pół godziny gorszy i kto wie może właśnie to zadecydowało o ostatecznym wycofie.

Na punkcie wkładam do plecaka nowe żele, zmieniam koszulkę i to niestety wszystko na co starczy mi czasu. Niestety nie zmienię butów, idę do bufetu po wodę bo mam swojego gainera i białko chce butelkę, ale butelek całych nie dają bo trzeba oszczędzać. Mówię że jestem przecież ostatni i butelek im już starczy nie muszą oszczędzać, ale nic z tego. Wracam te 20 metrów do swoich klamotów, biorę swoją butelkę wracam do bufetu i ostentacyjnie przelewam 1,5 litrową butelkę do swojej półtoralitrowej butelki i z tego wkurwu oczywiście zalewam się później rozdrabniając gainera i białko i dodatkowo wysypuje jeszcze ryż.

Nie ma nawet czasu żeby się dalej wkurzać, wychodzę na zewnątrz a tam chyba z 50 osób ogarnia się jeszcze bo na bufecie nie starczyło im czasu.

Podczas podejścia na Refuge Bertone polityka małych kroczków już nie działa. Tradycyjnie totalny upał, totalne podejście, tutaj jedyna technika na jaką mnie stać to 100 metrów w pionie i odpoczynek . W międzyczasie widok tych schodzących którzy zrezygnowali, ale to mnie nie rusza bo chyba nigdy nie byłem jeszcze tak zorientowany na ukończenie – dzisiaj dnfu nie będzie co najwyżej może pojawić się dsq.

W courmeyer zdobywam 214 pozycji (wiadomo tam rezygnuje najwięcej) na Bartone tracę 28. Cały czas w limicie ale jaki porąbany już jestem z tego zmęczenia. Limit jest do 15.15 a ja kojarzę sobie że następny na Bonatti jest do 17.15 chociaż w rzeczywistości jest do 17. Na szczęście ani na mapie w regulaminie ani w rzeczywistości go nie ma i powtarzają to jeszcze ci z obsługi na Bartone. I dobrze, że nie rozłożyli punktu w rzeczywistości, bo spóźniam się o trzy minuty. Co jest w naszych głowach. To samo miałem w Eigerze, jakie mechanizmy obronne uruchamia głowa i jak od razu spowalnia organizm. Tam też na jednym punkcie, jeśli wiedziałem że nie będzie kontroli tempo od razu siadło i z 20 minut zapasu zrobiło się 6 .

Ten odcinek po Bartone to takie jedno z piękniejszych wybiegań – piękna w miarę „płaska” trasa z widokami okolicznych lodowców aż chciało by się pobiegać ale z tym bieganiem nie bardzo, bo wiem że trzeba zostawić sobie siły na kluczowy zbieg do Arnovuaz.

W międzyczasie na Bonatti to ścierwo totalne bo nie było w ogóle nikogo z obsługi i zero informacji dla tych którzy zrezygnowali. Ja wiem że autobusy są dopiero z Arnovuaz i przekazuję tę informację komu się da. Za chwilę pędzimy z jakimś Amerykaninem na złamanie karku wyprzedzając na singlach tych co zrezygnowali - na szczęście puszczają słysząc, że są jeszcze tacy szaleńcy którzy zamierzają walczyć.

W Arnovuaz mam 6 minut. Tutaj dotarłem 5 lat temu. Pamiętam jak zawodnicy we mgłę wchodzili na te minus 12 stopni, jak dodatkowo sprawdzali jeszcze wszystkim kurtki i każdy musial zakładać długie spodnie. Kolejny szczyt to podobno słynie z najgorszej pogody w okolicy, ale dla nas świeci na razie słoneczko. Zostaje za bufetem ze 20 osób, pogania nas koleś z latarnią z napisem koniec wyścigu ale nie pogoni nas zbyt mocno, każdy instynktownie czuje że musi posiedzieć jeszcze te dwie trzy minuty coś zjeść ubrać coś cieplejszego. W końcu zrezygnowany pędzi do przodu co jak na takiej klasy zawody mocno zastanawiające ale to już zostawmy szczególnie, ze można sobie swoje tempo zapodać i nie trzeba oglądać się za siebie, że ktoś nas pogania. Jestem ostatni, ale zaczynam to swoje tuptanie i do szczytu wyprzedzam kilka osób. Pięknie jest, zachodzi słońce blisko lodowiec chyba taki największy na wyciągnięcie dłoni, Nadciągają chmury ale nie pada, zaczynają się takie klimatyczne klimaty we mgle i czuć momentami nawet niepokój czy nie zgubiło się trasy.

Kończy się góra, kończą się w wyścigu te największe wysokości Zaczynamy zbieg i jakiś Rumun proponuje mi wspólne napieranie. Grzecznie jednak odmawiam wiedząc po tych 8 latach, że odrobina samolubstwa też musi być w ultra bo przeżyłem przecież takie starty gdzie czekałem a później gdy byłem w kryzysie zostawałem sam. Proponuje mu, że może spokojnie za mną napierać ale wybiegnie gdzieś do przodu i nie zobaczę go już w wyścigu a później w końcowych wynikach. Biegniemy sobie za to ze zmianami z jakimś Japończykiem i takie całkiem niezłe napieranie się z tej polsko – japońskiej współpracy zrobiło.

Cały czas w dół i w końcu w la Fouly 6 minut do limitu „Cinq minutes” – ulubione słówko spikera i w La Fouly na nowy Kaizen znaczy się usprawnienie procesu przebywania na bufecie wpadam po co marnować czas na bulion kiedy można ryż zapodać od razu z colą i zyskać tym samym minutę.

Póżniej takie klimaty mniej górskie się robią, przechodzimy przez jakieś wioski szwajcarskie a później wchodzimy do lasu. Wreszcie są – w lesie na środku drogi leży wędzona makrela marinero z Biedronki, pojawiają się różne postacie - Haluny po raz pierwszy w tym roku!

Jak to wszystko w tych halucynacjach z życiem związane – bo ta makrela dla mnie to przecież jeden z symboli ultra szczęścia w moim życiu jest, takiego prywatnego gdy wraca się z biegania po górach, wstępuje do Biedronki a za chwilę uzupełnia się straty omega 3 wspominając górską podróż. I tak myślę o tych kolejnych postaciach, skąd się wzięły w mojej głowie, ale to już raczej na dyskusje po 10 piwie. I tylko drugi symbol szczęścia po powrocie z gór się nie ukazuje bo brak drugiej wersji powycieczkowego menu - waniliowego serka rol-mlecza śmieje się sam z siebie.

Jesteśmy w takiej niebezpiecznej fazie wyścigu. Miedzy limitami 4 godziny (zawsze były 3) i można się zmylić, że jest czas na odpoczynek. I widzę nawet, że dosyć dużo ludzi kładzie się na trawie i zasypia.

Ja też siadam na trawie, wyjmuje jednak żel z kofeiną. Wdech wydech do nogi wdech wydech do kolan brzucha piersi rąk głowy wstaje - haluny ustępują. Nie ustępują jednak emocje. A co jak co ale tych pozasportowych emocji w tym sezonie mam w nadmiarze. Wiek mojżeszowy mocno posunięty i jak pięknie ale jak smutno że bliżej do końca ultradrogi niż dalej. Jakie piękne to życie, jak po covidach i zmarnowanym półtora sezonie przynosi przez następne półtora sezonu tyle emocji i sukcesów dostarcza, że można by te 3 lata spokojnie nimi zapełnić. Sprawy zawodowe już przetrawione w Contamines, zresztą decyzje wcześniej podczas VDA zostały podjęte. Co to za problemy zresztą ,wobec towarzysza Putlera. I jak spokojnie można przejść obok tych prawdziwych problemów, pooglądać ze wzruszeniem wiadomości wpłacić coś na konto. A jak inaczej jest spojrzeć na to z bliska wyjeżdżając przykładowo z 20 kilogramowym plecakiem na VDA i mając świadomość że ktoś w danej chwili opuszcza dla bezpieczeństwa kontynent z 16 kilogramowym plecakiem, w którym chowa całe życie, jak to jest cieszyć się po wyścigu na adrenalinie następnego dnia i jak kruche jest to szczęście, i jak szybko mija, kiedy czytasz, że być może w nocy zbombardowali twój dom i ta świadomość że nie zaproponujesz komuś wspólnego udziału w wyścigu, bo wiesz że na pytanie czy wystartujemy razem nie uzyskasz odpowiedzi tylko usłyszysz płacz a dopiero później usłyszysz odpowiedź, że dana osoba nie wie czy dożyje do następnego roku.

„Przeżyj swoje ultra jak najmocniej abyś nie żalował, że nie przeżyłeś go mocniej” – i jakie to smutne przecież, że ulubiona ultra prawda przez te Mojżesze, covidy, putlery coraz bardziej zbliża się do „Przeżyj swoje ultra jak najmocniej jakby to było twoje ostatnie”

Rozpoczynam podejście pod champex lax – wyprzedzają mnie prawie wszyscy, jakiś Japończyk bez życia i kontaktu ale posuwa się do przodu – gdybym ja miał taką psychę i mógł doprowadzić się do takiego upodlenia to na pewno byłbym w tym miejscu ze 3 godziny wcześniej. Za chwilę z naprzeciwka pojawia się drugi Japończyk– masz do punktu jeszcze ok. 15 minut. Patrzy na numer startowy O Polak! Ty to na pewno zdążysz. Nie powiem że nie podbudowało mnie to stwierdzenie, ale z drugiej strony załamuje się patrząc na zegarek bo widzę że popierdzieliły mi się minuty. Wszystko przez to że, nie włączyłem blokady ekranu i na którymś punkcie czas był wyłączony na 20 minut. Później miałem włączone podświetlenie ekranu w nocy, wcześniej skończyła się więc bateria –wyłączam wszystko – niby ultra szczęśliwi czasu nie mierzą ale od tej pory interesuje mnie tylko godzina.

Na punkcie ląduje 4 minuty przed limitem. Ryż cola uzupełnienie softflaska i butelki wodą i napieramy dalej. Zostają „tylko” te trzy góry do pokonania i są przecież ciężkie ale już niższe chociaż jakoś mnie to nie rusza bo w tym roku udało mi się wreszcie znaleźć sposoby na wysokość.

Pierwsza góra jest najcięższa – kamienie, mocno technicznie - zaskakująco spotykam znowu jakiegoś azjatę nieprzytomnego na adrenalinie, cieszącego się że mu pozwolili wyścig kontynuować bo zasnął gdzieś w krzakach i zbudził go autobus z napisem koniec wyścigu i powiedzieli że jak zdąży na metę to będzie sklasyfikowany, nie kojarzy nawet, że cały czas mieścił się przecież w limicie. Poleciał dwa razy szybciej w tym swoim threshold tempie a ja się dziwiłem po cholerę tak szybko przecież jest w limicie ale do thresholdu jeszcze wrócimy.

Jeśli chodzi o ten kamienisto techniczny odcinek oprócz permanentnego cierpienia to jeszcze jedna rzecz do zapamiętania zostanie bo z tego zmęczenia stany halucynogenne się znowu trafiły i dwa razy ten sam strumień przekroczyłem i aż zacząłem się zastanawiać jak ja mogłem zabłądzić na ścieżce trawersującej zbocze.

Przed Trientem żegnamy noc poranne zorze na szczycie niesamowite widoki, punkt w jakimś schronisku, puszczają jakieś niemieckie disco polo o piciu piwa ale dla mnie do zapamiętania, że się już zwijają, wszystko już myją i jedna z obsługi polewa mi przez pomyłkę nogi szlaufem.

W Triencie 13 minut także spokojnie można było wrócić do bulionu z ryżem. Zaczynamy podejście na drugą górę. Jak ja zazdroszczę tej rumuńskiej parze , tym z Reunion, tym Japończykom – wszyscy są szybsi mają więcej czasu na odpoczynek na bufecie i później wyprzedzają mnie na podejściu i tak w kółko.

Z drugiej strony to właśnie Madera mi pokazała, że jeśli wejdę we właściwą inzynbiker speed to radzę sobie z nią bez zatrzymywania i jeśli zwolnie i zrezygnuje z bufetów to w sumie będę napierał szybciej (no może tutaj z tą adnotacją że nie zrezygnuje tylko wymusi mi to walka o limit).

Podejście total, widoki piękne wszyscy już szybsi, okolice vellorcine, nowe piękne widoki jakiś zbiornik wodny i zbieg. Po chwili aż wstyd bo wyprzedzają mnie jacyś turyści. zostaje na końcu, ktoś mi mówi że do punktu zostały 4km. Przebiegam 1km i następna osoba mówi że do punktu 4km i dopiero jakiś kumaty Angol po kolejnym kilometrze potwierdza że ma dokładnie złapane 3 km na gps. Jak ja nienawidzę szyfrówek i jak zakochuje się w szutrówkach przed Vellorcine, biegnę szybciutko, ale wiem przecież, że wcześniej jeśli tylko pojawi się znowu techniczna ścieżka trasa zmieni swój bieg. I faktycznie szutrówka się kończy i zaczyna techniczny, stromy zbieg, ale jest dobrze bo ląduje 8 minut przed czasem.

Następnie trasa prowadzi szutrówką lekko w górę na przełęcz. Wiem, że w takich warunkach z kijami potrafię być szybki i na następnym punkcie mam już 15 minut zapasu ale właśnie teraz widać jak nie można zawsze zbyt szybko i że takie zyskanie 5 minut może za chwilę skończyć się utratą 10. Zaczynamy ostatnie podejście jak zwykle ciężkie ale tym razem w upale i na odsłoniętym terenie. I niby nie ma kryzysu ale co chwilę muszę się zatrzymywać. Przemiła para Holenderska ratuje mnie wodą a i pogadankę przyjemną udaje się uskutecznić bo robią naszą trasę ale przez cały urlop. Za chwilę jakaś Japonka, chcę czegoś ode mnie na ból, oferuje ketonal ale w końcu się dogadujemy że to nie ból a atak skurczy. Jest jakaś kobieta wśród kibiców naciąga jej nogę, daje dużo wody. I jakieś takie dziwne klimaty zaczynam łapać Wszystko tylko nie napieranie – zaczynam dyskusję z Wegrem o skarpetkach z Decathlonu. W międzyczasie na trasie pojawia się Jim Wamsley z rodziną (i to chyba nie kolejna halucynacja chociaż kto wie) i pytam go o wyciąg bo jakoś z filmów pamiętam, że był gdzieś w okolicach bufetu.

Jak mi brakuje właśnie takich klimatów na UTMB,jak ja to lubię w ultra, te rozmowy – tym razem jednak nie ma na to czasu. Wreszcie przychodzi zimny prysznic a konkretnie przechodzi jeden kumaty kibic i mówi że do punktu jeszcze 5 kilometrów. To co stanie się za chwilę będzie jednym na najcudowniejszych wspomnień wyścigowych w moim życiu.

Jako miłośnik teorii treningowej Jasona Koopa i jego ultra treningowych książek znam bardzo dobrze odpowiedź na pytanie gdybyś mógł zabrać ze sobą na bezludną wyspę tylko jeden trening jaki byś wybrał i threshold co najmniej raz w tygodniu w moim dzienniczku treningowym się znajduje. Nie wiedziałem jednak, że na 5 kilometrów stanie się to moim tempem wyścigowym na 157 kilometrze. Tutaj musiała spotkać się z moim ciałem moja psycha. I te widoki i ten tatrzański ulubiony rodzaj nawierzchni i ten trans ten flow w który wpadłem, jestem ja głowa moja ciało moje piękno górskiej ścieżki i walka o limit.

I przybliżający się widok schroniska i oddalający się widok schroniska bo cały czas trawersujemy zbocze i takie trawersowanie nie bardzo bo ciągle lekko w górę i w dół. I tak ciągne za sobą jeszcze jakiś azjatów, widzę zrezygnowanego z Reunion, jakiś zawodnik na noszach .

Wreszcie jest widać już finisz i słychać spikera który odmierza sekundy do końca. Treshold rządził ostatnimi 5 kilometrami i tu widać że nie oszuka się organizmu i byli tacy którzy zagotowali się wcześniej i zrezygnowali. Ja mam jeszcze w sobie siłę na interwał w końcówce, tętno podskoczy do zwyczajowego Maksa na poziomie 200 ale jest - 46 sekund zapasu - na 44 44 14 godziny czasu, co za emocje siadam i czekam na wodę, wleją mi do buteleczek jeszcze zjem kawałek cytryny i dadzą kopa w tyłek i wypędzą z punktu bo już przecież po limicie.

To już mnie teraz nie rusza bo nawet doczołgam się na metę jeśli trzeba. Siadam jeszcze na trawie i czekam, aż zejdę z tego swojego nietypowego maxa i jak już odpocznę nie ma się co przecież wstydzić ale łezka w oku się zakreci, że można takie emocje na własnej skórze przeżywać w okolicach tego 1700 miejsca a sport to nie tylko piwko i liga mistrzów

Odpoczywam trochę jeszcze, kije wreszcie chowam na plecy i uruchamiam nowe układy i jest super. Tak w ogóle to przechodzę wreszcie w taki jak ja to nazywam tryb transmisyjny. Czuje się jak widz obserwujący to wszystko z zewnątrz, tak jak kiedyś na Maderze na UTMF, obserwuje sobie wszystkich tych cierpiących zawodników

Na zbiegu wyprzedzam 15 osób i czas na finisz. Tradycją utmów staje się chyba już że jest wykrzyczany w niekontrolowanych okrzykach, gdy coś wreszcie puszcza, gdy wiesz że już na pewno. I pięknie jest jeszcze sobie trochę poskacze, jeszcze zrobię końcowy interwał. I pięknie jest ale tak na 95%, bo to już przeżyłem wcześniej i wiem, że dekoracje UTMB zaczynają się pół godziny przed końcem zawodów i brak szacunku dla tych ostatnich jest.

Później idę do knajpy, ale też jak z tą dekoracją od 16tej nie czynna i ścierwo takie na koniec, ale co mi tam teraz przecież i tak już się nie pojawię nigdy na starcie. UTMB jak żaden inny jest takim wyścigiem do pierwszego zaliczenia a jeśli jeszcze przeżyje się takie chwile jak ja przez poprzednie 46 godzin 16 minut to świadomość że nie powtórzy się tego nigdy więcej nie skłoni już nigdy do udziału w losowaniu.

Czas podsumowań Panie Inżynierze. Przede wszystkim w życiu nie myślałem że limity są takie restrykcyjne i że taką walkę będę musiał stoczyć. Być może ma na to wpływ wcześniejszy start w VDA i braki treningowe a w konsekwencji mniejsza prędkość przelotowa. Celującą ocenę wystawiamy za to głowie bo psycha zagrała na 100 procent i powtórzmy jak piękne jest to że znalazłem się po pięciu latach wśród tych tylko kilku procent z miejsca mojego stada, którzy kończą ten wyścig.

I aż strach pomyśleć co teraz, bo mimo że jeszcze na adrenalinie to na mecie czułem jeszcze moc i kto wie może trzeba wydłużać jeszcze dystans. Będzie o czym myśleć w długie jesienne wieczory. Kończy się właściwie sezon, wszystkie wyścigi kategorii A ukończone, czekam teraz na losowania ale skoro po tych ośmiu latach startów prędkości na interwalach są takie same, skoro układy przyzwyczajone do wysiłku, psychika działa bez zastrzeżeń to czas chyba rozwijać się w ultra coraz bardziej i chyba zwiększymy jeszcze przelotowe dystanse a w głowie zaczynają świtać te wyścigi, w których na ukończenie jest 60 godzinny limit.

I na koniec jeszcze nowa ultra prawda objawiona na UTMB. Krążąc gdzieś dookoła MT Blanc zawarłem z ciałem „entente cordiale” – ciche, serdeczne, braterskie porozumienie wsłuchując się w to co mówi zamiast zmuszać go do spełnienia oczekiwań. Ufam mu gdy mówi mi czego mu trzeba, a ono mi zaufało i robi wszystko czego mi trzeba.

P.S. Serdeczne podziękowania dla wszystkich, którzy pchali kropkę i przeżywali wspólnie emocje. Tym z czasami poniżej 20 godzin nawet nie może się przyśnić jak wiele sportowych emocji może dostarczyć start w końcówce ultra stada i walka o limit a nie o zwycięstwo.



InżynBiKer








napieraj do strony głównej