NYCM2010

Oto siedzę w namiocie wydębiając na sępa od ciemnoskórej gazeli kawałek tektury żeby wilka nie złapać. Za chwilę zdejmę dolny dres, jeszcze później kalesony i oczom tysięcy ludzi w krainie biegaczy ukarze się szpieg z krainy rowerowców. Nie ma zmiłowania. Opaleniznę na rękawku można jeszcze zakamuflować, paska nad kolanem dzielącego nogę na część opaloną i nie opaloną nie da się już ukryć. Dobrze, że chociaż łydka niewydepilowana, przyglądam się nogom zawodowców – takie jakieś bez sensu, żadnych blizn i zadrapań – wspomnień rowerowych upadków.

Nie dość, że szpieg to jeszcze zdrajca. Osiem wyścigowych lat na rowerze i do czego to doszło. A co tam, etap transowy zakończony, walczymy z rutyną ścigania po tych samych a dodatkowo coraz krótszych trasach, każdy potrzebuje zmian, choćby na gorsze, oby jednak były.

Na nowojorskiej ziemi stanąłem już w listopadzie pięć lat temu, akurat podczas trwania maratonu. Ze strony kibica nawet się podobało, porównanie z rowerem nie wypadało jednak korzystnie. Wtedy biegi kojarzyły mi się z jakąś podstawówką, czymś przez co na zajęciach wf-u nie dało się więcej pograć w piłkę. Gdzieś tak 2 lata temu walcząc z rutyną trenażera zacząłem biegać na bieżni i co niesamowite całkiem nieźle się w to wciągnąłem. Gapiąc się w lustro na harmonijne ruchy ciała, uwalniając endorfiny przy wejściu na 200 uderzeń na minutę pomału flow zaczynałem łapać.

Na loterię zapisałem się tak jakoś bez przekonania na wiosnę. Różnie z tym szczęściem w życiu bywa ale jeśli chodzi o wydarzenia sportowe loterie wygrywam zawsze. Tak było i tym razem. Na przygotowania kilka miesięcy, ale czy warto na ołtarzu treningu poświęcać rowerowanie?

Zapisałem się do grupy 3.40. 45 tysięcy uczestników podzielone jest na 3 sektory a mój niebieski rusza do boju o 10.10. Na miejsce startu na Staten Island docieram promem. Dobrze było wcześniej popatrzeć sobie na całą trasę, choćby na rozpoczynający maraton podbieg na most Verezano łączący Staten Island z Brooklynem. Biegnie się jakoś dziwnie. To przecież ten pierwszy raz i nie szaleje, ale czuje że ci wokoło jakby w miejscu stali. Podbieg ze 100 na 270 stóp W peletonie to bym sobie przeanalizował podjazdy – mogę kręcić młynka jak Armstrong, mogę jechać twardo jak Ulrich.

Pewnie jakoś inaczej pod tę górę biec trzeba. Ja żadnych technik nie stosuje, wszystko musi mi podpowiedzieć intuicja. Nie wiem jeszcze, że w swoim inauguracyjnym maratonie w czasie jego trwania sam zmienię technikę biegu przekształcając się z gazeli w narciarza i suwaka - to z tego kawału krążącego po sanatoriach wśród nabijających się z siebie kuracjuszy.

Obce jest mi wszystko. Na spotkaniu posezonowym velmarowców trochę niby popytałem naszych ironmanów, w Internecie posurfowałem – worek do spakowania dostanę, buty trzeba mieć wygodne, jakaś ściana pojawia się na 30 km a i plastry na sutki trzeba przykleić. Reszta wiedzy musi starczyć z rowerowania, albo wyjdzie w praniu jak choćby ta pierwsza już po starcie, że trzęsie strasznie i z włożonym stałym zestawem maratonowych tabletek jak niemowlak z grzechotką się zachowuję.

Zbiegamy do Brooklynu. Jest atmosfera. Na początku są trzy warianty trasy i widać trzy niezależne ludzkie potoki. Jest też doping a ten doping może ponieść. Stojący na chodnikach i kibicujący ludzie – fajnie, trochę inaczej niż w mtb, gdzie znika sobie człowiek w górach obcując z przyrodą i tylko od czasu do czasu targetując się na inne zwłoki.

Tutaj obcowanie z przyrodą mamy zapewnione dopiero na końcówce w Central Parku. Zanim do tego dojdzie czeka nas jeszcze wizyta w pięciu nowojorskich dzielnicach i kompletny amerykański tygiel, przegląd kultur z całego świata.

Od razu doświadczam tego w Brooklynie. Wszyscy jednak dopingują do boju, a najlepiej moją ci zawodnicy, którzy wypisali swoje imiona na koszulce. Tu nie można mieć pretensji bo wiedziałem, że tak można. Nic jednak nie napisałem, bo co miałem napisać? Sławomir -bez sensu. Sława to glory mir to peace. Glory-peace – o nie, tutaj muszę uważać, nie chcę żeby drugi człon przy akcencie mieszkańców Brooklynu potraktowany został jako załatwianie potrzeby fizjologicznej i wyszła z tego jakaś sikająca sława.

A może Inżynier? Nie, bez sensu. InzynBiKer to szpieg, czas chyba przyjąć Inzynierruna imię.

Nie Inżynierunem jednak się stanę na trasie a chyba bokserem i przywalę stojącemu na trasie kibicowi. Tak jakoś nieswojo poczułem się widząc tablicę „Get out off Brooklyn”. I tak na serio już chciałem podejść i jeśli nie uderzyć to jakiegoś fucka przynajmniej rzucić, ale po chwili się opamiętałem, bo w Ameryce przecież jestem, przyspieszony kurs konstytucji dwa dni wcześniej w Muzeum konstytucji w Filadelfii przeszedłem i wiem że któraś z kolei poprawek daje mu takie prawo. W kraju wolnym żyje ma prawo wyganiać, a mnie nic do tego. On może sobie wypisywać co chce i ja też wolny jestem i mogę sobie robić co chcę i na przykład bez przygotowania w pierwszym maratonie w życiu wystartować.

A miałem parę miesięcy, mogłem chociaż przez miesiąc pobiegać, ale co wolny człowiek z Harpagana miał zrezygnować. Never! Trudno, taka lajfa - te 80 tysięcy, które nie wygrało loterii, a na przygotowania więcej czasu by poświęciło może będzie miało szczęście następnym razem.

Jakoś to będzie – a było tak, że mięśnie dwa tygodnie czasu miały na przestawienie się na nowe warunki. 7 treningów po 1 godzinie jeden interwałowy i jeden dłuższy półtoragodzinny, aha i jeszcze jeden na miejscu godzinny, ale fajny bo nad Hudson River. Oprócz tego na tydzień przed startem 6 dni intensywnego zwiedzania. To minusy. Na plusy pikawa, tutaj spokojny jestem, bo trochę ją przez ostatnie lata do tych średnich wyścigowych 183 uderzeń na minutę przyzwyczaiłem.

Zwiedzać przez tydzień poprzedzający maraton można było, ale chyba przesadziłem i kara mnie spotkała. Na dwa dni przed startem gwałtownie się schyliłem i naderwałem sobie coś w kręgosłupie. Tragedia, leżąc na łóżku nawet na drugi bok się nie mogłem przewrócić i już poważnie zacząłem nawet rezygnację rozważać.

W dzień startu ból prawie przeszedł. Dodatkowo przykleiłem plaster, co go nam w pakiecie dali i nie wiem jak to się stało, ale ból ustąpił, a ja jakiś power poczułem, stres przeszedł i nawet krzyczeć na starcie mi się chciało z tego wszystkjiego. Na pierwszych kilometrach pojawił się jednak ból w nowym miejscu – w piszczelach. Na razie nie wiem, że to jeszcze pikuś – pośladkowy i nad kolanem już sobie spokojnie czekają, już niebawem uderzą.

Zawsze marzyłem o flow . Złapać jakiś rytm biegu, poczuć to coś. To jest niesamowite w bieganiu, kiedy zaczynasz masz już dość na starcie, a potem przychodzi to przesilenie to złapanie tempa, ten stan.

Przy trasie grają kapele. Trochę mnie to zdziwiło. Słyszałem o maratonie w San Jose, gdzie kapele grają niemalże co sto metrów i na pewno w czymś takim chciałbym pobiec a tutaj proszę mam San Jose w Nowym Jorku i mam swój flow, „I’m still alive” lepszego refrenu chyba nie mogli wymyśleć, lepszego niż perłowy smaku dżemu na bufecie nie mogli zaserwować. Łapię swoje tempo, doping niesie, muza niesie, jakaś klasyka, Hendrix, zeppelini - od mety przecież tak blisko do Medison Square Garden gdzie nagrali ten wspaniały koncertowy album.

Wśród biegnących oprócz Amerykanów jacyś Włosi, Francuzi, są też Polacy i pozwalam sobie na drobne pogadanki. Na widowni meksykańsko się zrobiło, chociaż flag różnych co nie miara ale biało czerwoną to jedną chorągiewkę małą jedynie zobaczę u Babuleńki na moście a przebiegnięcie przez Greenpoint i dzielnicę żydowską jedne z najbardziej cichych i ponurych tego dnia będzie.

I tak sobie biegnę, biegnę i powoli zaczyna do mnie docierać, że coraz gorszych pacemakerów widzę - 3:40, 4:00, 4:20 . Czy ja mam się sobie dziwić. Kilka razy zrobiłem po 7-8 kilometrów, raz kilkanaście to czy da się biec więcej. Nadchodzą czarne myśli – przez pierwsze kilka kilometrów przezwyciężone czarnymi nogami – to nie żeńska reprezentacja NRD w pływaniu. Jest atmosfera!

Ciemnoskóre nogi jednak uciekają, a moje nie podnoszą się tak jak na początku a każdy ruch powoduje potworny ból w pośladkach, a ja powoli odczuwam, że staje się narciarzem. Chciałeś – masz. Nadchodzi matka kryzysów. Dziwne to jakieś. Rozdwajam się – od pasa w górę czuje power ale dołuje mnie dół – potworny ból tamuję górę. Tułów ucieka a nogi hamują. Zostaje sam ze swoimi myślami. Zaczynają się jakieś ponure klimaty, zero dopingu, Queens, jakaś żydowska dzielnica.

Wreszcie most Queensboro. Piękne widoki Manhattanu. Co z tego? Ja cierpie, a nie tak miało być, jakąś tam ścianę miałem przecież poczuć na 30 kilometrze. Minuty dłużą się niemiłosiernie, coraz więcej zielonych numerów oznaczających tych którzy wystartowali pół godziny później.

Wbiegamy na Manhattan. To jest właśnie to. To nic, że wjeje wmordewind. Znowu ten szaleńczy doping. To jest coś nieprawdopodobnego. Tysiące dopingujących na trasie ludzi, znowu doping może ponieść. Nie to niestety nie rower, gdzie po kryzysie jedzie się swoje, tutaj jest bieg bez przygotowania, tutaj narciarz do końca już będzie narciarzem, takim trochę jednak bardziej pozytywnie do życia nastawionym a co najważniejsze w głębi już czującym że choćby doczołga się ale w końcu osiągnie metę.

Wreszcie ściana – niestraszna jakaś, napełniony powerbarami biegnę dalej. Później znowu jakieś pustelne klimaty , mniej ludzi, przynajmniej przystanąć można, tylko trochę się rozciągam, staram się też długo nie maszerować by wstydu ojczyźnie nie przynieść. Z rozciąganiem uważam – zaniedbałem je w tym roku straszliwie, pamiętam tez co było 3 dni temu z kręgosłupem. Wbiegamy na Bronx, znowu ten tygiel – tym razem przez głośniki słychać, że Chrystus wszystkich zbawi. Później Harlem. Jakże inaczej odbieram go po pięciu latach. Wtedy zajechałem rowerem i bardzo szybko się ewakuowałem uciekając przed niezbyt życzliwym wzrokiem autochtonów. Dzisiaj można sobie spokojnie przebiec odcinek i pokontemplować na temat specyficznej architektury a co najważniejsze przygotować się na flow. Zbliża się przecież Central Park, a to oznacza jedno, meta już blisko, rośnie znowu poziom endorfin, a ja łapię flow aczkolwiek jakiś inny, taki pokraczny jakiś.

Meta, potworny ból, jakieś medale. Jak dziecko muszę uczyć się nowych zachowań, odkrywać jak piękne jest i ile daje szczęścia i dodatkowych możliwości chodzenie do tyłu.

Dobiegłem. Upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu, bo i z Harpagana i z biegu zadowolony jestem. Nie da się ukryć, że jednak tą maratonową pieczeń trochę przypaliłem i z perspektywy czasu można było się zastanowić i chociaż te 5 tygodni pobiegać.

W czasach komuny bardzo modne było montowanie w radzieckich Wołgach silników Mercedesa. Właśnie sobie o tym przypomniałem. Wytrenowane serce, wyjęte prosto z najbardziej wypasionego mercedesa zamontowałem we wnętrzu czołowego produktu radzieckiej motoryzacyjnej myśli technicznej i nie wyszła z tego najlepsza konstrukcja.

Jakże inny jest rodzaj biegowego wysiłku. Na własnej skórze, czując to wszystko jeszcze po tylu dniach przekonuje się dlaczego zawodowców stać tylko na dwa maratony w roku. Nie ma co ukrywać. Przez 8 lat rowerowych startów takiego bólu nie czułem . Jak sięgnę pamięcią mogę to porównać trochę ze Styrkoproven. Tam jednak po kilku dniach wszystko było ok. Nawet po krokodylu szybciej się zregenerowałem.

Jedno jest pewne. Mam wielkie problemy z ustaleniem ambitnych celów rowerowych, mam wielkie problemy z poświęcaniem i jazdami w zimie i tutaj bieganie przychodzi mi z pomocą.

Bo wprawdzie w NYCM pobiegłem na rekord życiowy, ale przy większym wybieganiu, podrasowaniu wszystkich specyficznych mięśni radzieckiego cudu przemysłu motoryzacyjnego w następnym maratonie bardzo łatwo mi będzie poprawić swoją pierwszą życiówkę 4:50.


InżynieRUN

NYCM2010

strona maratonu


wjedź do strony głównej

ddddddd