2×α+β=γ
gdzie
α – czas zwycięzcy,
β – zwana stałą InzynBikera, choć zmienna ale na dzień MIUTa równa 4
γ – limit

Przez ostatnie lata to właśnie równanie przyświecało mi przy wyborze wyścigów. W tych najdłuższych i najtrudniejszych - jeśli podwoje czas zwycięzcy, dodam trochę czasu na zapas, to wiem że dany wyścig mogę ukończyć. Na zawodach z cyklu UTWT zawsze się to potwierdzało. Jednym z głównych założeń jest przecież to, że mają być dla wszystkich, zarówno dla zawodowców jak i geriavitowych amatorów, którzy już nie mogą napierać szybko ale mogą jeszcze napierać długo.

Wszystkie moje długie starty odbywają się według określonego porządku. „Jeśli myślisz że zacząłeś zbyt wolno, zwolnij!” – te pierwsze godziny, a w zasadzie pierwsza noc jest przecież na rozpoznanie, Niestety stara prawda nie sprawdziła się na Maderze, gdzie założenie padło na samym początku, gdy przed pierwszym punktem kontrolnym okazało się, że mam zbyt mało czasu, musiałem zapodać tempo podprogowe i wylądowałem tylko półtorej minuty przed limitem. Ciekawie zrobiło się też na bufecie bo okazało się, że zaczęli po tej półtorej minucie wypędzać z punktu. Wszytko to spowodowało konieczność przyspieszenia – na drugim punkcie było już 15 minut zapasu a później konsekwentnie już cały czas pół godziny do przodu także ok. ale nie do końca bo to przecież ultra i tutaj organizmu się nie oszuka i zapłaciłem za to zbyt wysokie tempo porządnym kryzysem.

Z drugiej strony pamiętam przecież, że na Fuji pierwszej nocy kryzys też przecież był mimo że tempo nie było wyśrubowane. Wszystko to powoduje, że po Maderze chyba upada następne prawo -ciągłego napierania swoim tempem, na pewno nie przez cały wyścig i oszczędności czasu na przyszłość mogą być tu potężne.

I tak biegłem (a właściwie podchodziłem )sobie w poczuciu samozadowolenia, aż na 60 km okazało się że zabraknie mi gdzieś 10-15 minut. To ustawienie limitów to wielki i chyba jedyny minus MIUTa ( przypomina się sytuacja z 77km na B7D ) a najgorsze jest to, że nie podają w wynikach międzyczasów i nie można się było na to przygotować, choć z perspektywy czasu na pewno można sobie było zadać więcej trudu i choćby poszukać tracków na movescouncie.

W konsekwencji zaliczone 60 km, ale z tych 7200 do góry do wspinaczki w całym wyścigu w pierwszej części zaliczone zostało 4500, także ok , chociaż w tym momencie przestaje już chojraczyć, bo wiem że dla ukończenia zawodów krytyczne byłyby te następne kilometry pod górę między 60 a 75 i na to moja głowa się przygotowywała najbardziej.

Wiele przemyśleń zapewnił mi ten start. Począwszy od huśtawki nastrojów rozpoczętej jeszcze na trasie i od myśli, że w tym życiu na ukończenie go nie mam już szans do zastanawiania się co tu by jeszcze zrobić, co poprawić by zwiększyć swoje szanse. Jest jeszcze dużo do przemyśleń, ale chyba znalazłem swój wyścig, swój sportowy cel - taki cel na kilka, bo ze względu nie wiek już na pewno nie na kilkanaście lat, zawody gdzie na dzień wczorajszy szanse na ukończenie były gdzieś w okolicy 20 procent, gdzie teraz gdy już wiem na co się porwałem szanse wzrosły by do 30% i gdzie wiem jak poprawić się jeszcze o dodatkowe 10%.

Co stanowi trudność MIUTa - przede wszystkim podłazy. Mocno je poprawiłem, ale jednej rzeczy nie da się wytrenować w Górach Świętokrzyskich, na siłowni i schodach w warszawskich biurowcach, gdzie maksymalna różnica poziomu to 46 pięter.

Te 46 pięter nie przygotuje mnie do napierania 1250 metrów w górę i tych wahań ciśnień i zmian stref klimatycznych z tym związanych. Tutaj brak zarówno cech wrodzonych i wytrenowania a i doświadczenia, bo widać było że organizm zareagował na to wszystko fatalnie i dopiero po totalnym kryzysie, gdy przyjąłem zasadę krótkich odpoczynków ruszyłem mocniej do przodu, a właściwie do góry.

Na MIUcie są też inne trudności - jest to trudne technicznie mocno nachylone napieranie ale jest też twarde podłoże, ale to mnie zupełnie już nie rusza bo układy przyzwyczajone i po tych przecież 16tu godzinach na trasie żadnych strat w organizmie nie ma, tętno spoczynkowe wróciło do właściwego poziomu już po 3 dniach i nawet żaden paznokieć nie zszedł. Dodatkowo kolejne ultra prawo żeby w tych dłuższych ultra na zbiegach się oszczędzać Madera obaliła, bo gdy nie było już korków na zbiegach, dało się poszaleć jak nigdy.

Trochę bałem się tego sezonu. W zeszłym roku miałem przecież taki sportowy wymarzony - z trzema miesiącami w górach, kilkudziesięcioma wycieczkami górskimi i treningiem na nich opartym. W tym już raczej inaczej, nie było tylu gór ale okazuje się że na schodach i bieżni ustawionej w trybie pod górę też można dobrze się wytrenować bo tempo napierania na pewno nie spadło a może i nawet wzrosło i tylko tych różnic wysokości nie dało się opanować.

Lata lecą, wydolności już nie poprawię ale wciąż jeszcze mogę poprawiać wyniki bo w ultra pierwsze skrzypce gra doświadczenie i jeśli spojrzę na zawody z tej perspektywy to wszystko (no może oprócz tego feralnego movescounta) zagrało fenomenalnie i dlatego taka piękna ta porażka. Piękna, jak życie które czasami jak w UTMF w zeszłym roku daje wszystko co najlepsze a czasami przypomina, że nie zawsze jest dobrze i nie wszystko możesz mieć mimo że robisz wszystko aby na to wszystko zapracować.

Takie to jest właśnie sekretne ultra życie pan Inżyniera i po MIUT ciasno zrobiło się w utra szufladzie z naklejką „ciąg dalszy nastąpi”, więc sięgnijmy do tej szuflady: WSER, UTMB, BUGT, B7S i teraz MIUT.

WSER – ten najważniejszy, może nie ze względu na trasę ale na tą całą ultra filozofię, tą całą amerykańską szkołę to ich rozumienie ultra, ten na którego czekam trzeci rok i wiem, że to czekanie może potrwać jeszcze lat 7. Zresztą co tutaj pisać, skoro lepiej można zacytować wzruszonego pana AJW „There’s a lot of wrong in the World, but on the 4th Saturday in June its all about what’s right in the World and I want all of those participants to feel what’s right”.

UTMB - ten najbliższy teraz spełnienia - teraz najważniejszy z wielką pokorą traktowany, ale przecież bardzo realny, choć z drugiej strony symbolizujący tą całą komercje to cale ultra w kompresyjnych skarpetach. Z trzeciej strony to przecież jest ultra olimpiada miejsce spotkania najlepszych i nie jak w prawdziwej olimpiadzie bo to też miejsce gdzie możesz też spotkać się z najlepszymi czy na deptaku czy w barze czy gdzieś na Expo. Jestem szczęściarzem bo przeżyłem to prawie wszystko. To „prawie” robi tu ogromną różnicę. Do pełni brakuje tylko jednej rzeczy na którą składa się tak wiele i już wkrótce okaże się czy dane mi będzie przeżyć ten najpiękniejszy finisz w życiu.

BUGT – ten naj naj krajowy, od którego się zaczęło moje ultra gdy chciałem nań zdobyć kwalifikacje, rozgrywany w moim naturalnym miejscu, tam gdzie najlepiej z całego świata lubię biegać czyli głównie Tatrach Zachodnich, na mojej wysokości, wśród moich mieszanych zielono- stalowych kolorów i niestety ten o którym już chyba trzeba zapomnieć po tych 7 latach, ze względu na to, że w dwóch trzecich "losowany" tylko dla przyjaciół królika.

B7S - zaprzeczenie tego, co uważam za swoje ultra, rozgrywany w trzech czwartych na beznadziejnej trasie, gdzie nawet by mi było szkoda czasu eksplorować takich terenów rowerem, ale który trzeba zaliczyć, bo mnie po prostu wkurzył i na którego zaliczenie znalazłem przecież taki sposób, że aż śmiać mi się chce i że muszę wystartować po to, aby choćby sprawdzić ten mój sposób.

MIUT - ląduje teraz najgłębiej na dnie szuflady, jako ten najmniej tożsamy w rozumieniu mojej ultra drogi - najbardziej sportowy, ten na wypruwanie flaków, najmniej realny i najbardziej ambitny, ten w którym odnalazłem powoli już gubioną motywacje do nie tylko wydłużania ale i przyspieszania mojej drogi i ten który przypomina mi o realnym życiu, w którym nie wszystko mogę mieć.

Przypomina, że są takie wyścigi, gdzie 1,5×α≤γ i ile bym dał za to żeby móc stanąć na starcie, ale wiem że w tym życiu nie mam już na nie szans, że są takie do których mogę wracać, że są osiągalne po ciężkiej pracy są te na które już teraz mnie stać i jakim szczęściarzem jestem, że mogę to wszsytko przeżyć i jak szybko płynie czas i jak muszę się spieszyć by jeszcze coś przeżywać i przeżyć.

Za to ci przede wszystkim dzięki mój niespełniony celu ale dzięki ci też za te podłazy i strome ściany, za tysiące drewnianych i kamiennych schodów w górę i w dół, za te techniczne i strome zbiegi, za bieganie po singlach wśród lewad, za te cztery pory roku na trasie, za widoki oceanu i gór, za tą soczystą zieleń, za to miejsce gdzie czuje, że żyję, za tych kibiców o pierwszej w nocy na trasie, za ten arbuzowy smak izotonikaza i za tą całą organizację.

Jako, że β po MIUT dąży do doskonałości, w moim przypadku do zera więc na koniec zmodyfikujmy nasz wzór

2×α = γ



InżynBiKer






napieraj do strony głównej