laruta

W ramach tegorocznych przygotowań do UTMB wybrałem się na kilka dni w słowackie Tatry. Podczas jednej z biegowych wycieczek, zbiegając szlakiem z Rysów, po ulubionej białej łemkowynowej bandanie, rozpoznał mnie jakiś Polak:

O Łemkowyna! Srtartowałeś?

Tak, dwa razy rewelacja!

A tak z ciekawości jaki miałeś czas?

Na szczęście zbieg był szybki, byłem już niżej i mogłem udać, że go nie słyszę.

Bo co miałem zrobić. Zatrzymać się i powiedzieć, że leszczem jestem a na dwa starty nie ukończyłem żadnego - 150tki dwa lata temu to jeszcze jak cię mogę ale zeszłoroczna 70tka to już przesada była na maksa.

Bo tak właśnie jest z moją łemkowyną, że jest dla mnie trudna, ale jest to trudność specyficzna a najgorsze jest to, że rozgrywana jest pod koniec sezonu, gdy układy przeciążone są już po całym sezonie startów i czas na coś lekkiego a nie taką wyrypę. Ale jako, że wszystko musi być w inzynbiker style, to wciąż podejmujemy nietypowe rozwiązania a sztandarowym przykładem jest to co zrobiłem dwa lata temu, bo to ułańska ultra fantazja kazała mi w 6 tygodni zdobyć punkty kwalifikacyjne na UTMB i były najpierw 6 dolin i BUT 60 a potem był zimny prysznic bo na Łemko tempo już siadło i pokonanie 80 km do Chyrowej zajęło mi 18 godzin i tam się poddałem bo nie było żadnych szans.

Po tej nieudanej próbie 150tka od razu znalazła się w kalendarzu z dopiskiem „do ukończenia” ale ta próba ukończenia z pokorą miała być podjęta, z innym podejściem z przerwą od treningu w połowie roku, a później już przygotowaniem pod konkretny wyścig. I miało być z pokorą ale oczywiście nic z tego nie wyszło, bo znowu musiało być w inzynbiker style i znowu przyszło 6 tygodniową sekwencje powtórzyć w tym roku - stracone szanse, ale zaliczone 97 km na UTMB, później znowu trzeba było BUTa zapodać dla punktów pod następne UTMB i później znowu ŁUT150.

Minęły dwa ultra lata i właśnie po tegorocznej zaliczonej sekwencji widać jaki rozwój ultra dyspozycji nastąpił. Tym razem podróż do Chyrowej zajęła 15 godzin i to pomimo tego, że forma już uleciała. A forma w tym roku była, ale się zmyła a co najgorsze szczyt przyszedł gdzieś 10 dni po UTMB. Na Łemko nie było szczytowania ale w sumie sił na przyzwoite tempo starczyło. Dodatkowo do plecaka wrzuciłem całe zdobyte w ciągu ostatnich 3 lat doświadczenie i zagrało prawie wszystko. W sezonie przede wszystkim wreszcie udało się trening specyficzny zrobić, w tym dużo po Tatrach i odkryciu sezonu – Rumunii pobiegać. Nie było też wypalenia, w czym na pewno pomógł 5 tygodniowy wymuszony skatowaniem serca odpoczynek w maju po maratonie piasków. Dodatkowo spokojna głowa wreszcie była bo pozasportowe sprawy się zadecydowały i tak ze spokojną głową, bez formy ale z totalnym pozytywnym nastawieniem psychicznym do skończonego powodzeniem boju przyszło stanąć.

Jest wiele ciężkich aspektów na Łucie, jest to błoto, ta nieprzewidywalna pogoda, ta konieczność startu pod koniec sezonu, ale jest jeszcze druga rzecz najgorsza – to, że w październiku dzień jest już krótki a napierać trzeba dwie długie noce.

Wszystko to wpłynęło na przyjętą strategię na wyścig a była ona prosta: przeczekać, „poprzeżywać” i przeżyć Pierwsza noc na przeczekanie, zdobycie dystansu, przemieszczanie się wspominając te wszystkie łemkowskie chwile, a jest co wspominać. Cały tegoroczny sezon daje mi przykłady już sam nie wiem czy na to, że bieganie jest dopełnieniem roweru czy odwrotnie i na łemkowynie było to też widoczne. I chyba trzeba to przyznać, że ten ŁUT 150 jest tylko dopełnieniem tego wszystkiego co się w krainie łemków przeżyło turystycznie i sportowo na rowerze. I tak pierwsza wizyta z rowerem i plecakiem jak jechałem te 30 kilometrów bez żywego ducha i jak wjechałem w tą spaloną wieś z krzyżami, później te wszystkie etapy wyścigu mojego życia – Transcarpatii, te dźwigania roweru w błocie, te tysiące rodzajów błota, te zawsze najlepsze miejsca etapowe ze względów orientacyjnych i tych długich przelotów ze sztandarową najlepszą 4 pozycją, albo ta cała akcja strażników parku, gdy nie wpuszczali dalej na szlak bo grasowała rozgniewana niedźwiedzica z małym niedźwiadkiem i dalej te świeże jaja i biały ser w schronisku w Hucie Polańskiej i ta rowerowa łemko tapeta w komputerze przez kilka lat, to Pasmo Bukowicy - top 3 polskich singli rowerowych i ten zjazd rowerowy do Regietowa z widokiem na dolinę, te stare cmentarze, i ten dziurawy asfalt i ta pizza góralska w Krempnej…

Jaka szkoda, że z tym prawie wszystkim trzeba się pomału żegnać. Rzeka płynie, wszystko przemija ale na szczęście na ŁUT 150 tego przemijania nie widać. Skrzyżowanie szlaków na łucie zamiast w dół do Regietowa z pięknym widokiem na dolinę biegnie się bez widoku w nocy, nie po błocie a zbudowaną pewnie za unijną kasiutrę szutrówką, ale ze świadomością, że gdyby się skręciło to tam w dole nie ma już samotnego starego cmentarza tylko są stare groby pomieszane z nowymi tych którzy wrócili po latach, zamiast samotnej szutrówki w Ropkach jest asfalt i domki letniskowe, a na budowę nowych gargameli czekają pewnie już tysiące innych rozparcelowanych gruntów. Z dawnej krainy łemków pozostały wspomnienia, dobrze że dało się to kiedyś przeżyć i dobrze, że na łut w nocy tego nie widać. No może trochę można zauważyć nad ranem przykładowo podczas biegu przez Wołowiec z tą koszmarną mieszaniną starego z nowym i to tym nowym w najgorszym wydaniu.

Przy takich właśnie myślach udało się pierwszą noc przeczekać by o poranku tradycyjne odrodzenie przeżyć. Piękny jest zawsze ten moment, tego porannego przebudzenia, gdy wraz ze wschodem słońca organizm budzi się do nowego napierania, a już szczególnie gdy w takich okolicznościach przychodzi napierać.

Jednej rzeczy rower nie pozwolił mi przeżyć w krainie Łemków, tam go nie wpuszczają -Magurski Park Narodowy. Najpierw jeszcze te cudowne kąpiele błotne zaraz za bacówką w Bartnem, a później najlepsze z najlepszych - te single po czerwonym szlaku -to jest po prostu rewelacja, dodatkowo w słoneczku i tej pięknej bajkowej jesiennej scenerii ze wszystkim możliwymi kolorami jesieni i później te łąki te otwarte przestrzenie, te widoki - to zdecydowanie najlepszy moment wyścigu, dla takich chwil się startuje, takie chwile się chłonie i takie przeżycia się pamięta.

Tradycyjnie przy tych wszystkich przeżyciach tak w to uwielbienie wpadłem, że nie zauważyłem, że chyba ze 20 stopni się zrobiło, zagotowałem się w kurtce na podejściu i matka kryzysów przed Chyrową nadeszła. Kryzys wiadomo przeszedł, ale co ważne bardzo dobre psychiczne nastawienie przyszło, a przyszło w najbardziej odpowiednim momencie.

Tak to trzeba przyznać, że właściwy wyścig zaczyna się właśnie w Chyrowej i w większości przypadków to tutaj decydują się losy każdego z nas. Dwa lata temu to w Chyrowej przestałem napierać, niby byłem w limicie ale wiedziałem już że jestem bez szans. Tym razem zapas był ogromny i słuszną strategię 45 minutowego wypoczynku przyjąłem - niby te minuty stracone ale gainery przyjęte, ciuchy zmienione, nogi wymyte i wysmarowane a nawet trochę ultra pogadanek dało się uskutecznić.

W wyścigu było już przeczekanie nocy było „poprzeżywanie” pięknych jesiennych okoliczności magurskiego parku narodowego i czas trzeciego „p” – przeżycia nastał. Pierwsze 10 kilometrów jeszcze w coraz bardziej samotnym (bo większość rezygnowała i wracała) biegu w oczekiwaniu na zeszłoroczne błoto przed asfaltem w Dukli, którego w tym roku nie było, a później już od podejścia na Cergową na przeżycie, ale to przeżycie nieoczekiwanie w czwarte „p” – przegadanie się przekształciło, gdyż udało się na pozostałe 60 km powiatowy zespół napieraczy stworzyć.

Już moje pierwsze dłuuugie ultra na pradziadzie pokazało jaka jest różnica między nocnym napieraniem w samotności i w towarzystwie – tam w ciągu jednej nocy było to półtorej godziny. W tym sezonie mam też przykład jak skończył się najbardziej milczący w życiu start w UTMB.

To jest to, jak w rowerze jazda na kole ze zmianami, z rozmowami z tym wszystkim co pozwala zapomnieć o cierpieniu, a raczej rozłożyć to cierpienie na dwa. Dwa tygodnie wcześniej na BUT był taki moment, że napieraliśmy sobie gadając w 6- osobowej grupie i w czasie rozmowy okazało się, że cztery osoby z tej szóstki za dwa tygodnie startują w ŁUT 150. Lekki szok przeżyłem nie powiem bo moje stare kości tylko dlatego zdecydowały się na start, żeby zdobyć punkty kwalifikacyjne do następnego UTMB. Ale przeżyłem też wielki totalny szok bo wśród tych czterech osób była jedna rodzynka, która na BUT wybrała dystans nie 60 a 130km. I z tą rodzynką przyszło mi przespacerować ostanie 60 km na ŁUT i kiedykolwiek było mi źle, w każdej chwili słabości wystarczyła tylko jedna myśl: „Słuchaj stary, tobie jest źle? Spójrz jak ona napiera, a przecież dwa tygodnie temu skończyła BUT 130!” Podziękowania i przede wszystkim czapki z głów!

Niech nikt jednak nie myśli, że ta druga noc to taki sobie przegadany spacerek. Na pewno to sól ziemi ultra to na co czekamy, ta dawka narkotyku którą wstrzykujemy sobie z pełną świadomością utraty świadomości i tych ultra przeżyć. I to wszystko przecież było - te piękne ultra chwilę, te wzloty, upadki, kryzysy, powstania, omdlenia, zatrucia i oczywiście haluny. Oj nazbierało się tego trochę: świnie i inne zwierzaki, przystanek autobusowy który, gdy docierało że to przecież niemożliwe żeby tu był, w kapliczkę się zamieniał ze świecącymi zniczami, które znicze światełkami śpiącego zawodnika się okazywały, który leżał 200 metrów dalej, które to 200 m w sekundę następnie się pokonywało by wracać do rzeczywistości i zapytać się czy „kapliczkowy” zawodnik żyje. I były te 10 sekundowe zamknięcia oczu siedząc z głową w kolanach i to później powstawanie z zawrotami głowy i powolne powroty do rzeczywistości. I był też najzabawniejszy chyba moment, gdy słyszałem indyki, a gdy podeszliśmy bliżej, gdzieś w środku leśnej drogi okazało się że to miejscowy próbuje odpalić motocykl i ten śmiech, gdy okazywało się to nie urojeniem a rzeczywistością.

I wszystko to było ale nie było innych ultra problemów, przeciążeń, odcisków, kalafiorów, nic w krainie łemków zagrało prawie wszystko, a „prawie” dlatego że nie zagrała strategia odżywiania. Dużo na tym polu zrobiłem w sezonie, a przede wszystkim nauczyłem korzystać się w biegu bardziej z własnych tłuszczów. Na Łemko żołądek jednak nie wytrzymał. Z drugiej strony jak miał wytrzymać - wystarczy sobie tylko wyobrazić podkład kilkunastu żeli na tym skądinąd pyszną i kultową zupę dyniową a na tym pieczone ziemniaki. Wszystko to poważnymi podstanami wymiotowymi się skończyło, w sumie czymś normalnym ale nie dla mnie bo po raz pierwszy od 15 sezonów to mialem. Strategia na przyszłość prosta jeszcze bardziej nauczyć żołądek z tłuszczy korzystać i brać więcej swoich normalnych pokarmów.

To tyle. Przebiegnięcie i przejście przez krainę łemków zajęło 32h16 i nawet mimo tej lepszej pogody 2h45 zapasu do limitu jeszcze było i to jest to. Tym samym ŁUT 150 jest startem szczególnym, bo dzięki temu po raz pierwszy mogę sobie trochę pokpić z tej całej wyznawanej filozofii, tego faktu, że „droga jest celem, interesuje mnie tylko limit itd”. Wystartowałem z bagażem doświadczeń, bez formy i osiągnąłem mocno satysfakcjonujący wynik i tak to podsumujmy.

Zaliczenie ŁUT 150 jest startem szczególnym bo pozwoliło przekroczyć kolejną granicę. Wreszcie ruszyło się coś z dystansem, bo przecież pierwsze 120km zaliczyłem już w drugim starcie, a później dystansu nie dało się przedłużyć, przez 3 sezony. Albo złe starty albo tajfuny zawsze coś stawało na drodze. Na dzień dzisiejszy mam zaliczone 150, ale jest niedosyt bo chyba powinno być już 100 mil. Z drugiej strony wiem jednak po sezonie, że na 100 mil przy 10 tyś przewyższenia było w tym roku za wcześnie. Tym samym rysuje się kolejny cel w postaci tych 100 mil właśnie ale na pierwszy ogień z tymi 8 tysiącami przewyższeń spróbujemy. Porównując się z innymi, Łemko pokazało mi jeszcze jedno - mam już tempo przelotowe na 7 szczytów i też trzeba będzie się przekonać, czy do tego tempa dopasuje się psycha. Reasumując jeszcze ultra nie zginęło. Jest co do emerytury robić.

To już ostatni start w roku, sezonu startu w dwóch największych marzeniach biegowych maratonie piasków i UTMB. I tak jakoś symbolicznie się porobiło bo ten ukończony saharyjski przygodę życia zapewnił ale jednocześnie parę lat życia odebrał, a ten nieukończony alpejski niespotykanej energii i motywacji do dalszego treningu dostarczył. Jakim szczęściarzem jestem, że mogłem to przeżyć, jakim szczęściarzem jestem, że mogłem jeszcze pozwolić sobie żeby na koniec w Łemkowynie wystartować i pod koniec pewnego etapu życia 150tkę zaliczyć.

Tak jest, kończymy pewien etap, bo ŁUT był ostatnim startem piernikowym. Kończymy 10 lat z tri mtb i ultra. Czas na geriavitovy abrahamowy okres. I czas przemyśleń i tych smutnych też i między innymi tego co MDS pokazał, ze już się nie da startować tak jak kiedyś, że za namową friela dystans trzeba skracać, trening bardziej intensywny robić, zamierające tkanki na siłowni wzmacniać. Taki to trening zagrał w tym roku i te 40 km biegania , a nie teoretyczne 150 tygodniowo zagrało i przy tym zostanę. I jeśli mam sobie czegoś życzyć w kwestii tego treningu, to jedno marzenie mam, żeby tego specyficznego górskiego poziom częstotliwości utrzymać, bo w tym roku po górach udało się pobiegać jak nigdy. Amen

A co z Łemkowyną ultra trail. Na pewno będzie, ale w jakiej odsłonie nie wiem. Biorąc pod uwagę te wszystkie kwestie organizacyjne, bufety, obsadę, trasę, błoto mamy naprawdę najlepszy towar eksportowy i trzeba się cieszyć, że w przyszłości stanie się bardziej międzynarodowa. Ale jest jedna rzecz która mnie po prostu wkurza a chyba nie jestem jedynym. Bo czy normalne jest, że w imprezie na starcie pojawia się tylko 70- 75% zapisanych. Te zamknięte wcześniej listy, ten brak możliwości przepisania co roku tego doświadczam, że nie jestem na liście tam gdzie chcę, Tym samym znowu pod koniec roku będę musiał stanąć przed dylematem czy zapisać się na ŁUT 70 czy ŁUT 150 i chyba zapisze się na jeden i drugi dystans, a to przecież jest chore. Ale na taką łemkochorobę chcę cierpieć co roku



InżynBiKer


Film - InzynBiKer production uvadi ŁUT 2017 ...



napieraj do strony głównej