Wszyscy znamy te opowieści o castingach na żołnierzy marines. Ustawić nie potrafiącego pływać kandydata na brzegu, wrzucić w pełnym rynsztunku do wody, nic nie robić i czekać. Jeśli przeżyje -znaczy się twardziel i ma prawo być z nami, jeśli nie „adieu”.
Gdybym w taki sposób podszedł do startu w Diagonale de Fous co najwyżej mogłoby się to skończyć odśpiewaniem „Dobry Jezu ….” i pochówkiem gdzieś w środku kaldery Mafate. Na szczęście nauki ultra idą mocno do przodu, na dzień dzisiejszy, przynajmniej w ojczyźnie ultra obowiązuje już trochę inny model „twardości” i gdyby ktoś zapytał mnie o najważniejszą objawioną na DdF ultra prawdę, o najważniejsze zdanie, które pozwoliło przetrwać ten wyścig zacytowałbym ten fragment jednej z ulubionych ostatnio ultra książek: „Siła i odporność nie wynikają ze ślepej walki z przeciwnościami losu, czy też udawania, że karanie siebie przynosi rezultaty. W zamian prawdziwa twardość jest doświadczeniem dyskomfortu, poczucia bólu, cierpienia, zwrócenia na nie uwagi i stworzenia przestrzeni na podjęcie rozumnego działania . Twardość to zapanowanie nad dyskomfortem w sposób który umożliwi podejmowanie najbardziej optymalnych decyzji”.
Skąd pomysł na start w Diagonale? Pojawił się już po pierwszym przeglądzie informacji o wyścigach wchodzących w skład cyklu Ultra Trail World Tour, w czasach gdy zaczynałem przygodę z Ultra. Lektura relacji, przegląd filmów i od razu założenie, że ten wyścig jako najtrudniejszy powinien stanowić taki cel na wiele lat i być ukoronowaniem startu w stumilowcach. Ze trzy lata minąć miały jeszcze do zaliczenia pierwszego stumilowca i tak jakoś cel DdF w międzyczasie się oddalił, 54 godzinny limit i poznanie swojego miejsca w stadzie - wskazywały, że na ukończenie nie ma szans. Mijały sezony, UTWT zstąpiła jeszcze większa komercja by UTMB i trzeba chyba napisać, że na szczęście się nie dogadali i DdF nie weszło w skład cyklu. W zamian wydłużyło jeszcze trochę trasę ale co ważniejsze dla mnie wydłużyło też limity i to do 66 godzin. Szybki przegląd wyników, który mówił że moje punkty ITRA kończą i decyzja na tak, bo po ukończeniu UTMB, chcąc się rozwijać i ambitne cele sobie stawiać w stumilowcach wybory są dwa albo start na wyższych wysokościach albo trudniejszych technicznie i klimatycznie warunkach.
W tym miejscu napisać trzeba jeszcze, że w najtrudniejszych organizacyjno – logistycznie warunkach, bo, szczególnie bez znajomości francuskiego, przebicie się przez te wszystkie przeszkody organizacyjne stanowi nie lada problem. Na szczęście wujek gogieł coraz sprawniejszy w tłumaczeniach i już na początku całe te regulaminy nieźle zaczął tłumaczyć bo na stronie wersja angielska mocno, żeby nie powiedzieć bardzo mocno ograniczona.
Wszystko wychodzi już przy rejestracji na pół roku przed wyścigiem. Na te prawie 3 tysiące startujących 200 pakietów przyznane jest dla osób z zagranicy, reszta podzielona równo między Francuzów i Francuzów z Reunion bo ta wyspa - miejsce startu - stanowi zamorskie terytorium Francji i tutaj wiadomo plus bo to Unia. Maskareny - poznaje pierwsze nowe słówko, bo Reunion wchodzi w skład Archipelagu Maskarenów, gdzieś w Afryce, na oceanie Indyjskim w pobliżu Madagaskaru i blisko Mauritiusa, który staremu piernikowi kojarzy się przede wszystkim ze „Złotym Mauritiusem” z serii Kapitana Żbika.
Przy rejestracji obowiązuje losowanie, ale nie dotyczy to tych 200 „zagranicznych” miejsc. Jesteśmy już po zapisach wstępnych do losowania Francuzów, FB gorący bo jak co roku zapchał się serwer i wszyscy tradycyjnie narzekają na organizacje. U nas zagranicznych podobnie. Zapisy w godzinach pracy co stanowi duży problem, serwer nie odpowiada, żadnych komentarzy na fejsie, co robić? Klawisz F5 gorący, ile już tego odświeżania było w przeszłości przy innych rejestracjach i wiem że tak trzeba. Po godzinie coś się odblokowuje, niby wpisuje dane, naciskam enter, ale żadnego komunikatu nic czy jesteś „in” czy nie. Oficjalna wiadomość a właściwie opublikowana lista „zagranicznych” pojawia się po kilku tygodniach. Fajnie szkoda tylko, że bilety lotnicze droższe już o 300 euro.
Start jest w czwartek, wyruszam 6 dni wcześniej w piątek żeby mieć trochę czasu na przyzwyczajenie do klimatu, żałując jednocześnie, że nie będę mógł spełnić patriotycznego obowiązku. Pozostaje mieć nadzieje, spełnioną zresztą, że wyniki będą po myśli tak jak w 2007 r gdy też nie mogłem głosować i też były po myśli. I jak pięknie z tymi wynikami wyborów, bo jakiego kopa pozytywnej energii dostarczają i jaki plus jest bo jest czym w postaci dodatkowych lektur portalów, oprócz kryminałów i netflixa przedstartowy stresik pozabijać.
Podróż - 6 lotów, bo i tego złotego Mauritusa warto przecież przy okazji zobaczyć. Od razu w Paryżu pierwsze strajki, tym razem kontrolerów lotu, spóźnienie. Ja na szczęście do samolotu dotarłem ale bagaż już nie. Piękne jest to nasze ultra środowisko – rozmawiamy sobie przy Bagage claim w St Denis z Niemką z TOP 5, która Restonicę wygrała co za jakiś znak kierunku przyszłych startów trzeba chyba uznać. Niemka jest w tej samej sytuacji, bez bagażu, ale stoi w bucikach kompresyjnych i nawet nie ma butów na start. U mnie Hoki na nogach i wszystkiego mam po jednym, w podręcznym plecaku całe wyposażenie obowiązkowe – życie nauczyło mnie już nie raz, że tak trzeba. Żałuję, że nie włożyłem jeszcze kilku żeli, na szczęście jesteśmy we Francji, także Decathlon blisko.
Bagaż w końcu dociera ale mimo tego że jest już w niedzielę dostanę go dopiero w poniedziałek, bo na południu przecież jesteśmy, tu wszystko toczy się wolniej i tak jakoś mniej zorganizowane jest i nawet przy wizycie w sklepie trzeba uważać, bo wujek gogieł błędnie wskazuje godziny otwarcia.
Zgubienie powoduje że muszę zrezygnować z jedynej zaplanowanej wycieczki na Wulkan, ten którego akurat nie zaliczymy na trasie i nie będzie na razie okazji poznania wyższych wysokości. Mieszkam blisko mety, można iść sobie za to na stadion i zgodnie ze szkołą psychologii jakieś wizualizacje wbiegnięcia na metę przeprowadzić, ale przede wszystkim już te kilkaset metrów od mety na pierwszym podejściu zapoznać się z tym co stanowi jedną z największych trudności w tym wyścigu, ścianami podwójnymi czasami potrójnymi schodami ale nie jak choćby w Tatrach mimo że obciążającymi to jednak gładkimi tutaj oryginalne kanciaste, nierównomierne, rozproszone. To już wiedziałem wcześniej na to jednak z obowiązującą szkołą twardości mam odpowiedz – 9 lat ultradoświadczeń i tylko ten lekki niepokój się wkrada, czy wytrzymam to wszystko przez 60 godzin, czas w którym szacuje, że ukończę ten wyścig. Zbiegam z powrotem na metę i zaczynam odczuwać ból nietypowego mięśnia dokładnie tego, co widziałem u bohatera jednego z filmów na YT– ładnie, nie ma co. Jeśli chodzi o te filmy to rewelacja, szkoda tylko, że większość po francusku, bez możliwości tłumaczeń, ale chyba jak nigdy mam rozkminioną całą trasę i tę lekcję odrobiłem na maksa.
Rejestracja w środę dzień przed wyścigiem i to jakiś dramat. W ciągu 4 godzin checkują 3 tysiące osób, trzeba przejechać całą wyspę na miejsce startu, na szczęście znajduje jakąś ekspresową linie i na miejscu jestem w 1 godzinę, w folderze nie podają miejsca rejestracji jest jakaś nazwa ale okazuje się że to nazwa całej dzielnicy. Na drugie szczęście nie tylko ja jechałem tym autobusem, zawodników można rozpoznać, nie dogadam się po francuską ale przecież przyjmą mnie do samochodu i szybko jestem na miejscu, no w miarę szybko bo przecież kilka tysięcy samochodów więcej przybywa na start i w korkach trzeba jeszcze trochę odstać. Później to o czym czytałem wcześniej - 3 godziny kolejki po odbiór pakietów. I w sumie to cieszę się że trafiłem nieźle i tylko szkoda że na słońcu, w 2h 45 udaje się wszystko załatwić. Przegląd wyposażenia obowiązkowego. Dramat, bo nikt nie zna francuskiego, i nawet w hotelu (fakt, że podłym) na 4 osoby w recepcji dogadać się mogłem tylko z jedną. Przy sprawdzaniu wyposażenia obowiązkowego Pani akurat język zna. Nie zaskoczyli mnie koniecznością posiadania przylepnego bandażu o tym wyczytałem i nie muszę kupować na miejscu. Pani każe mi jeszcze instalować aplikację, taki nasz Ratunek, której nie mogę jednak zainstalować bo Polski nie obsługuje. Mówi że zaraz ktoś to jeszcze sprawdzi ale to zlewam bo wiem że nikt tego już nie będzie sprawdzał. W pakietach dwie koszulki bo jest obowiązek na starcie i na mecie w nich biegać, na szczęście wyczytałem już, że nie są oddychające i wiem że lepiej na trasę wziąć dodatkowe swoje i od razu je wymienić po pierwszym punkcie kontrolnym kiedy już można. Jest też ta kultowa czapka saharyjska, są jakieś gadżety, część to nie wiem nawet co, dostaje dwie opaski i ta druga to cudem dowiaduje się od kogoś innego, że to transport na miejsce startu. Czas wracać, niestety już normalnym autobusem 2,5 godziny, bo kolejny ekspres dopiero za kilka godzin ale można pozwiedzać sobie z okien autokaru okoliczne miasta i zapoznać się z tym cudem techniki w postaci autostrady poprowadzonej przez Ocean. I tak zamiast odpoczywać na dzień przed killerem dzień na mordędze rejestracji spędziłem i pod wieczór dopiero przy przeglądzie fejsa pocieszenie przyszło czytając komentarze Francuzów „Uf najtrudniejsza część wyścigu - rejestracja odhaczona teraz do zaliczenia zostało już tylko 165 km”.
Dzień startu, mam wykupiony ten autobus na miejsce startu ale gdy patrzę, że rozkładowo na start jedzie 3 godziny wybieram godzinną podróz znanym już ekspresem – to nic, że na starcie pojawię się 7 godzin przed godziną zero. Jest Carrefour, bezpieczne jedzonko w postaci la bagiette i ulubionego już pistacjowego jogurtu, żółty ser który pozwolił przypomnieć sobie jak smakuje prawdziwy ser bo coś za bardzo szprycuje się ostatnio tym biedronkowym. Przede wszystkim jest ciepło i wprawdzie kamienista ale plaża otwarta i można sobie jeszcze wypocząć.
Nie wiem czy można, z nikim się teraz nie dogadam, ale jakieś 2,5 h wcześniej oddaje przepaki i wchodzę do strefy startu . Coś tam gestykulują i chyba udaje mi się zrozumieć, że nie będę mógł już stąd wyjść. To był dobry ruch, teren ogrodzony, z 14 toaletami na 3 tysiące startujących ale kolejek jeszcze nie ma i można sobie krzesło jeszcze wygospodarować i z widokiem na morze i lekką bryzą, szumem fal, tradycyjną „wolą ultra istnienia” Comy i „Panic roomem” Riverside’a w odpowiednie nastroje przedstartowe się wprowadzić.
Jest 5 stref startowych, rozdzielonych według punktów ITRA, start co 10 minut i błędnie przyjmuje założenie, że nie będzie już dzięki temu korków. Osobiście trafiam do 4tej strefy wkurzając się że zabrakło 4 punktów do 3ciej. Zbliża się godzina 0 i nie ma się co dziwić, że te 14 toi toiów na 3 tysiące to trochę za mało. Na początku orgi jeszcze próbują zatrzymywać tych preferujących załatwianie jedynki w naturze ale wkrótce rezygnują i komiczny widok jest bo co pół metra rozstawili krany z wodą i fajnie to wygląda bo ktoś nalewa wodę do softflasków a drugi obok załatwia jedynkę i tak liniowo dalej. Największe zdziwko ogarnia mnie jednak przechodząc obok sektora 5 i czując zapach i to nie jednorazowy ale całkiem powszechny ziela, co to uzdrowieniem narodów, czy raczej w naszym przypadku ultrasów jest.
Do sektora wchodzę jako jeden z ostatnich bo co na wielki plus dla orgów, na starcie jest bufet kawka i przedstartowe przekąski. Szkoda, że nie można usłyszeć hymnu Diagonale “Africa Maloya” Musique de Nicolas Paillet , bo to rzecz kultowa i ciarki przechodzą jak się tego słucha podobnie jak „conquest of paradise” na UTMB.
Hymn zarezerwowany był pewnie dla pierwszego sektora, dla nas jednak wybór wojennych pieśni też niesamowity i ruszamy. Ten start to jedna z najbardziej kultowych rzeczy na wyścigu. Jeśli na UTMB zawodników na starcie wita 1,5 kilometrowy szpaler na Diagonale trzeba nastawić się na 5 km dwa razy głośniejszego i rozentuzjazmowanego tłumu, czasami z zapachem ziela, z przybijaniem piątek ze szkołami tańca, z zespołami bębniarzy, z techno, z rytmami kreolskimi, z rock bandami, z przybijaniem piątek i teraz jak nigdy można zobaczyć czym dla wyspy jest ten wyścig.
Po starcie jakoś z miejsca przestaje żałować tych 4 punktów i straconego sektora, wilgotność totalna koszulka już mokra po minucie i nie pozostaje nic innego jak na galloweya przejść udając, że przechodzę do marszu bo piątki chce przybijać. Po tych kilku kilometrach wreszcie zaczynamy podłaz, kończą się zabudowania a zaczynają pola trzciny cukrowej i od razu spada temperatura i wilgotność i tak lepiej od razu się napiera w tej nowej strefie klimatycznej. A te zmiany to przecież jedna z większych trudności wyścigu i trochę tego będzie, startujemy z zera metrów a gdzieś na 60 km dotrzemy na 2500 i przeżyjemy amplitudę temperatur od zera do 30 stopni, będzie słońce deszcz, duchota dżungli, niepokojące klimaty spaceru w chmurach, rozrzedzone powietrze na wysokości i mimo, że moja głowa przygotowana jest na to w 100%, to jak zachowa się moje ciało nie jestem w stanie przewidzieć.
Na razie na początku mamy tę noc i pola trzciny cukrowej fajne przeżycie wreszcie nie ma duchoty jest komfort i takie fajne napieranie się zaczyna szczególnie przez wioski gdzie oczywiści ta 2ga w nocy to czas imprez i dopingu i poznawania tych wszystkich francuskich i kreolskich przebojów i trochę jeszcze tego będzie przez najbliższe trzy doby jako przerywnik obcowania z przyrodą i naturą i to taką niezdobytą.
Wreszcie pierwszy bufet i można zmienić koszulkę po uprzednim wyżymaniu oczywiście. Bufety ok. i tylko jednego jakoś nie doczytałem, że tylko woda wszędzie będzie, nie ma żadnego izotonika, na szczęście mam na to odpowiedź - tabletki isotara mam ze sobą a na przepakach w torbie też coś znajdę, tylko czy tego wystarczy?
Kilka kilometrów po bufecie to o czym wszyscy ostrzegali i co zlekceważyłem myśląc że sektory załatwią sprawę – korki. Tu wszyscy na początku napierają szybko, aby tego uniknąć –pobijam rekord 1 km w korkach pokonuje w 1 godzinę 25 minut wśród śpiewów, rozgadanych zawodników, dowcipów z których nic nie rozumiem. Na jakieś pytania na początku próbuje jeszcze odpowiadać „Je ne comprends pas ‘ ale chyba nikt nie rozumie, że ja nie rozumiem i dopiero gdy po kilku godzinach zacznę odpowiadać „I don’t speak French” to zrozumie to każdy a tak gdzieś co 20-30 zagada coś po angielsku. Zimno się zrobiło w tym korku, zakładam bluzę i mój patent rowerowe nogawki i agrafki, obciach ale sprawdza się wyśmienicie i wreszcie koniec i widać, dlaczego ten korek, wchodzimy do dżungli i trochę techniki się przydaje przy napieraniu i widać że nie wszyscy lepsi biegacze pokonują to bezproblemowo. Najgorsze jednak są te skoki temperatur bo od razu robi się bardziej wilgotno i kilkanaście stopni więcej.
Później już osiągamy płaskowyż i zaczyna się zbieg, niestety asfaltem i na otwartej przestrzeni i znowu wariują organizmy, bo teraz jesteśmy wysoko i temperatura odczuwalna zbliża się do zera. Kolejny bufet, jakieś twarde urozmaicone jedzonko, kawka i można zaczynać kolejny dzień. I nawet nie wiem co napisać, bo tutaj zwyczajowo moja ultra teoria o pierwszej nocy na przeczekanie powinna się pojawić, że niczym się nie trzeba martwić tylko przeczekać i czekać na to co będzie drugiej nocy ale to nie zadziała bo na Diagonale wchodzę w dotychczas nie znane i pojawi się przecież trzecia noc.
Na dole morze mgieł, wstaje dzień, słoneczko, kolejny płaskowyż, dużo biegania, i tylko te ogrodzenia takie nie fajne, trasa puszczona drogą obok druty kolczaste i tak smutno trochę się robi, chociaż widoki fajne. Wyjmuje kamerę na płaskim, zaczynam kręcić i potykam się o kamień zaliczając zwałkę i rozwalając kolano. Leci krew, Tribolic mam ze sobą, bardzo dużą zdolność krzepnięcia krwi zresztą też podobno mam, także ok. ale trochę się wkurzam na siebię no dobra strasznie się wkur….m, że w takich okolicznościach. Jest kolejny bufet i trzeba się trochę przygotować bo jedno z najdłuższych podejść nas czeka i wiem że teraz będziemy mieli wszystko: będzie dżungla, kanciaste kamienie, drabinki, podwójne schody, schody potrójne i przejście przez chmury i w sumie radość bo na otwartym słońcu już na wysokości się znajdziemy a nie będzie przypiekało na dole, a na tej wysokości powyżej 2 tysięcy to tylko ten brak powietrza będzie przeszkadzał ale dodatkowy punkt z wodą (i to trzeba im przyznać że kiedy są potrzebne dodatkowe punkty to w rzeczywistości są) plus zmiana techniki oddychania pozwolą przeżyć.
Niestety, im wyżej tym ciężej, cały czas jednak tym swoim wolniejszym tempem ale z odmierzanymi przystankami pod koniec już przystankami co 20 m w pionie. Osiągamy najwyższy punkt wyścigu 2500m, pięknie tak prawie na dachu świata bo na prawo to już wiem Piton des Naiges ponad 3000 m najwyższy punkt Reunion – tu nic mnie nie zaskoczy, zgodnie z postanowieniem zawsze muszę wiedzieć gdzie się ścigam. Jest pięknie, poniżej morze mgieł chociaż szkoda trochę że przesłoniły się niższe góry. Rozpoczynam zbieg. Na jednym z filmów pięknie się wyraził bohater - czas na „piekło nr 1” a inny na „zanurkowanie w cyrku” bo na 3 km zniżymy się o 750 m w pionie. I nie wiadomo jak do tego podejść – puścić się i obciążać układy a co z nimi będzie za 40 godzin, czy może wolniutko Jakoś dopracowuje się jak mniemam najmniej obciążającej techniki bokiem do stoku, ale co jakiś czas się zatrzymuje i daje układom odpocząć. Tu wszystko muszę robić inaczej jak choćby przy podchodzeniu starając się wykorzystywać każdy choćby najmniejszy kamień żeby podchodzić nie co drugi schodek i zminimalizować kąt. Zaczyna padać i z przerażeniem obserwuje że kozice się ślizgają i nie dają rady na tych kamieniach. Wreszcie Cilaos 72 km- pierwszy przepak – miejsce, gdzie wycofuje się najwięcej zawodników. Tak patrzę na tych masażystów, doktorów ratujących stopy, na szczęście u mnie strupy już są i noga ok. Przebieram się pozbywając się przy okazji zbędnego pół kilograma zapoconej koszulki, zmieniam buty i można przejść do strefy bufetu. Jest fajne jedzonko, mam Regener, białko, uzupełniam zapasy isostara i tylko nie ma jak tego rozrobić bo skończyły się zapasy najważniejszego towaru – wody. Po kilku minutach przynoszą kranówę, trochę się boje ale tylko trochę bo już chyba przekonałem się, że odpowiada mi ta flora bakteryjna. Przed nami przełęcz Taibit - rzecz kultowa, a później rzecz jeszcze bardziej kultowa Mafate, kaldera, kolejne nowe poznane słówko po Maskarenach, znajomością którego można przyszpanować w towarzystwie, zapadlisko wulkanu, niecka w ziemi, z 4 stron otoczona górami żadnej drogi wejścia wyjścia oprócz pokonania gór, miejsca gdzie kiedyś nikt nie docierał i skrywali się tam zbiegowie niewolnicy z plantacji trzciny cukrowej. Na następne 50 kilometrów wyścigu wchodzimy 1000 m w pionie na 6 kilometrach i trzeba się nad sobą zastanowić bo tutaj nie ma żadnego dojazdu i drogi i jedyną szansą ratunku będzie helikopter i stąd też ta największa liczba wycofów w Cilaos. Na bufecie zorganizowali pomoc po angielsku ale chyba więcej bym zrozumiał gdyby Pani mówiła po francusku - później nieźle się podkurwie bo dodatkowo błędnie mi podaje godzinę następnego limitu i to o całą godzinę. Zanim jednak osiągniemy to właściwe podejście jeszcze trochę spacerów w skałach, kozice nie dają rady na śliskich kamieniach i między jakimiś śliskimi kamieniami wpadam do rzeki i moczę buty i trochę nie halo się robi bo dopiero środek wyścigu a mokry but w dżungli to niestety większe prawdopodobieństwo odcisków.
Szkoda tak tego, bo na bufecie powtórzyłem manewr z biegu 7 szczytów gdzie takiego powera dostałem przesiadając się z serii „4” na „5” - tutaj tego niestety nie ma i po raz kolejny się przekonuję że każde ultra jest inne. Robi się nieciekawie, trzeba zapierdzielać, bo Pani tłumacz podała przecież złą godzinę limitu a tu akurat te znajome klimaty się zaczynają, gdy słyszysz już, że za chwilę będziesz na bufecie gdy w poziomie już widzisz światełka a okazuje się że musisz jeszcze zejść w pionie te 150 m a później tyle samo podejść. Można jednak spojrzeć do góry, poobserwować gwiazdy na niebie i te takie trochę inne, gdzieś tam Krzyż Południa kierunek wyznacza a w pamięci brzęczy „Sign of the southern cross” Black Sabbath z Ronnie James Dio ale do Black Sabbath i tego lepszego z Ozzym jeszcze wrócimy na trasie.
Wreszcie jest, ostatni bufet przed podejściem na Taibit, pierwsze piwko, drugie pięknie z tym piwkiem na bufetach i zaliczenie napoju chmielowego jest zawsze pierwszą rzeczą, którą robię po przybyciu. Zaczyna się wspinaczka. Jeszcze podgląd przewyższeń na numerze startowym, podejście wygląda gdzieś na 2400 m i można napierać, a raczej nie można bo przychodzi matka kryzysów, środek drugiej nocy, tego można się było spodziewać. Na początku zatrzymuje się jeszcze co 50 metrów w górę, a później jak mija mnie jakaś grupa kilkunastu francuskich studentów kompletna załamka i postój musi być chyba co kilka metrów. Jak ja im zazdroszczę tych kijków – tutaj regulamin mówi jasno kije zabronione i ex post trzeba przyznać że mają chyba rację bo są momenty i to dosyć częste że stwarzałyby niebezpieczeństwo. Każde ultra jest inne i teraz też nadchodzi nowa tradycja, przy tych przystankach padam na glebę, podświadomie przyjmuje pozycję embrionalną, zamknięcie powiek oddech do stóp, kolan i do następnego zakrętu. Jest mi zimno, długa bluza kurtka i kompletna załamka bo widzę, że coś jest nie tak, bo dużo zawodników na krótko. Tylko co chwilę to „ca va” i moje ok. Jest coraz gorzej i tak ciężko to widzę i już jakieś myśli o powrocie się pojawiają bo w pionie przecież jeszcze 300 m, jak ja to wytrzymam, jeśli z minuty na minutę jestem coraz gorszy i kolejny wiraż i nagle i zdziwko, bo okazuje się, że jestem już na przełęczy i widać że tak im się jakoś rozjechał rysunek na numerze i przełęcz jest nie na 2400m a na 2100m.
Teraz widać jak wszystko chyba gdzieś w głowie siedzi, bo nagle mija kryzys, zaczyna się zbieg i to taki nie co 3 a półtorej schodka i można się puścić w dół i takie piękne chwilę chyba po raz pierwszy tak szybko z matki kryzysów we flow przechodzę. To nic, że czasami brak równowagi, i skręceniem kostki wszystko grozi tu mam teraz swoje pięć minut i teraz ja wyprzedzam wszystkich. Wreszcie bufet na 85 kilometrze po 26,5 godzinach. Na 7 szczytach w tym czasie melduje się na 130 kilometrze. Wyprzedzając najtrudniejsza Madera 115 km zajęła mi 32 godziny. Tu pokonanie 115 km zajmie mi 40 godzin i to właśnie stanowi tę największą trudność wyścigu.
Piwko (upewniając się jeszcze, że naprawdę jest bezalkoholowe, bo po poprzednim bufecie już myślałem że kryzys był przez to że wypiłem dwa alkoholowe), dobre jedzonko, kawa, rozmowa z jakąś Szwajcarką o innych wyścigach, ale szybko przerwana bo widzę że chce się wycofać a mi niepotrzebne takie klimaty teraz. Opuszczamy bufet w rytmie kolejnej imprezy w środku nocy w okolicznej knajpie i czas na kolejne podejście. Znowu wpadam do strumienia tym razem tylko jedną nogą i znowu niewesoło. Co jakiś czas zatrzymuje się żeby wyżymać skarpetę. Lepiej stracić te pół minuty i mieć zdrowe stopy. Na górze bufet, tradycyjnie przeprowadzam swoją pół minutową relaksacje na krześle, ale chyba źle wyglądam by podchodzi jakaś „bufetowa” i o dziwo po angielsku mówi, że za kilka km jest noclegownia, ale nic z tego ja już po kryzysie, kawka i zamierzam napierać dalej szczególnie, że znowu takie fajne zbiegi i może już nie we flow ale w samouwielbienie można popaść wyprzedzając i już nie muszę „ca passe” czy jakoś tak krzyczeć bo to nie mnie a ja sam wyprzedzam, w lekkim błotku. Powoli wstaje dzień, wiem że straciliśmy trochę tych widoków, przez to że napieraliśmy w nocy teraz czas na nagrodę. Sławna krawędź z dwóch stron przepaść na wielu filmach można to zobaczyć - w nocy, we mgle, w blasku słońca - jakimi szczęściarzami jesteśmy my w tym miejscu stada, że możemy przeżyć ją o wschodzie słońca.
I pięknie jest, zbiegamy na dół, wstaje nowy dzień, obok ta samotna góra – żelazko, jakaś nieznana wcześniej roślinność, kaktusy, pająki – wielka Nephila czarna – (rozpoznam ją już po powrocie, przy okazji dowiadując się, że gdybym ją złapał i przemycił zwróciłaby mi się kasa za bilet lotniczy) – tak traktuje to wszystko jako suplement do wcześniejszej wizyty w muzeum historii naturalnej w St. Denis - tylko tutaj wszystko w naturze, a tutaj w tym klimacie wszystko takie bardziej kolorowe, ptaki bardziej rozśpiewane, zbiegam i rozmawiam sobie z autochtonem o innych wyścigach - jak ja to lubię, te piękne ultra momenty po tych trudnych ultra momentach.
Zbliżamy się do punktu kontrolnego i zdziwko bo to nie bufet tylko kontrola czasu – niedobrze zostały mi tylko dwa żele, pierwszy idzie od razu. Na szczęście na drzewach rosną pomarańcze czas napierać dalej. Gdy chcę wziąć drugi żel drugie zdziwko. W saszetce zostaje gdzieś ¼ żela. Kolejne doświadczenie zdobyte bo (na szczęście w dwóch przypadkach tylko) celnicy prawdopodobnie na podstawie próby podczas przeszukania bagażu dwa żele przekuli szukając narkotyków.
Wreszcie bufet i lekki niepokój bo tylko 40 minut do limitu. Straszne to jest bo nie ma z kim tych kwestii limitów przegadać i lekki niepokój się pojawia na przyszłość. Idziemy w górę, krajobrazy inne, pojawiły się kaniony i taki dziki zachód się zrobił. Co się odwlecze… czas na tą kolejną atrakcję - słońce. Pięknie jest ale piekielnie i to dosłownie bo schodzimy do piekła znowu pewnie z tysiąc w pionie a później znowu tysiąc do góry i widać naprzeciwko te punkciki zawodników wspinających się w tym ukropie i niestety prawie cały czas bez cienia wytchnienia.
W dole znane z filmów miejsce gdzie rzeka i można głowę zamoczyć ale wcześniej jeszcze zwałkę zaliczam ślizgając się na taśmie i czas do góry. Wszyscy w wyrazie wspólnego cierpienia od krzaka do kolejnego krzaka który choć na chwilę da trochę cienia i chwilę wytchnienia. I jest kryzys ale nie taki jak w nocy jest ten ból, to wyczekiwanie i haluny w środku dnia się pojawiają ale takie nawet nie wiem jak napisać najlepsze słówko to chyba, że uświadomione –każdy zakręt a ja widzę jakąś postać i może to ja tam leżę w tej embrionalnej pozycji którą przyjąłem ubiegłej nocy.
Znowu trzeba im przyznać, że kiedy trzeba to są z tą wodą, do bufetu jeszcze 3 km ale każdy dostaje pół softflaska wody na przeżycie. Idziemy dalej i co oczywiście wkurzające się robi,bo okazuje się, że trafiliśmy tam do tej niecki w najgorszym momencie ze słońcem a teraz pojawiają się chmury na niebie.
Na tym kolejnym bufecie niestety albo stety spotykamy się z trasą Burbona (110 km krótszy dystans). Trochę kiepsko, bo oni tylko po jednej nocy i w ogóle tak szybciej napierają i nie można złapać swojego tempa. Najpierw podejście i ogarnia mnie głupawa a może w normalny etap stękania w wyścigu wchodzę – przypominam sobie ultra kotlinę i swoje jęczenie w podejściu na Izery. Każde ultra jest inne i jakaś nowa tradycja potem się rodzi, było stękanie teraz śpiewanie przechodzi bo Panic room sobie podśpiewuje. Nikt wokół nie ucieka, chyba nie jest źle. Wreszcie góra, ostatni widok na cyrk i jak pięknie teraz widać te wijące się wodospady po kilkaset metrów w pionie. Zaczyna się zbieg z tych kamienistych oczywiście, ale taki do zbiegania po jednym schodku, tylko cały czas przeszkadza, że z tych z Burbona trzeba przepuszczać. Jesteśmy już niżej i zaczynają się te piękne kaniony i nie chce mi się już znowu pisać że pięknie jest. Ale jak specyficznie bo tylko my zawodnicy i natura i nie ma turystów, bo dla każdego to byłaby kilkudziesięciokilometrowa wycieczka i tylko ten hałas helikoptera który zabiera rannych od czasu do czasu zagłusza obcowanie z naturą.
Zbliża się noc i jest wreszcie drugi przepak. A później wydawałoby się, że takie już małe górki na mapie zostały ale nie ze mną te numery Reunionowy Brunerze. Tłok na trasie, jeszcze większe nachylenia, korki, liny, łańcuchy, wspinanie tego w takim nagromadzeniu 3ciej nocy nie oczekiwałem tego nie było na filmach i w relacjach ale jednak podświadomie czułem, że coś takiego będzie. I tak z tego wyczerpania na trasie kolejnej głupawki dostaje, bo zaczynam kibicować wszystkim zawodnikom. Czas oddać innym zawodnikom to co słyszało się od kibiców na trasie: „Bravo Monsieur! Courage!”, patrzą się na jedynego kibica w dżungli na trasie jak na idiotę ale podchodzą. Pomału mija czas kryzysu, pomalutku kolejny bufet gdzie znowu kawy brak a zapasy własnej kofeiny już się niestety kończą. Kolejna atrakcja to liny i wspinanie się po linach i to wspinanie to jeszcze jak cię mogę najgorzej na zbiegach Tutaj obowiązująca technika zbiegaj jak najszybciej ale łapiąc się za gałęzie i wyhamowując swój pęd. I dobrze zbiegają patrzę na niebieskie koszulki Burbona, ale ja jakoś w tej trzeciej nocy napierania tak szybko nie mogę zatrzymuje się co chwila i wszystkich ich przepuszczam.
Jest pięknie teraz dżungla, jesteśmy w górze a w oddali światła miasta, ocean. Później na kilka kilometrów droga robi się płaska, wąska a wokół dżungla. Niestety czas na dwójkę. Idę cierpiąc jeszcze może ze dwa kilometry ale gdy dalej nie widać końca, postanawiam puścić się w tę gęstwinę. Rozpoczynam rytuał i niestety pęka pode mną jakaś gałąź. Na szczęście nie ląduje na cztery litery, ale podpieram się rękoma o jakiś kaktus. Igiełki wbijają się w dłonie i czuć szczypanie. Będzie mnie to trzymało przez najbliższe kilkanaście godzin. Z drugiej strony może ukrwienie się poprawi – próbuje się pocieszać.
Na dole w mieście bufet to taka godzina 3-4, czas największego kryzysu, bufetowa wkurzona piwka brak w końcu gdzieś na szczęście znajdują, jest kawa i jest toaleta idę do pisuaru i zaczynając rytuał wszystko w głowie mi się zaczyna kręcić, może nie tyle w głowie co w pisuarze, coś mi nie pasuje i dopiero po chwili dociera, że jestem przecież na półkuli południowej i woda na lewo a nie na prawo płynie. Spacer przez miasto i przede mną 8 km „angielskich schodów” chyba ostatnia już kultowa atrakcja. Angielskie schody kilka kilometrów podejścia i zbiegu po kocich łbach – ten fragment obejrzeć można już sobie chyba na wszystkich filmach. Chyba ze 4 lata już niczego nie słuchałem z MP3, ale teraz nadchodzi ten czas. Znowu jednak wracają zawroty głowy, zaczynam tracić równowagę i wyłączam. Kiedy już kocie łby zrobią się bardziej płaskie wracam do tematu. Wracamy do Black Sabbath zapodała się ostatnia płyta. Teraz wszyscy są szybsi ode mnie i wkurzają się bo zajmuje najmniej kanciasty pas kamieni i muszą się bardziej obciążać przy wyprzedzaniu.
Zaczyna świtać i te piękne widoki wstającego dnia, tym razem góry już nie wysokie ale ocean tak jakoś chce się bardziej żyć i tak jakoś w końcu mogę zauważyć że cały czas powtarzanie jednego utworu miałem włączone. Nie mam okularów, zgubiłem je gdzieś wcześniej, nic nie widzę i proszę jeszcze jakiś Francuzów żeby mi znaleźni folder muza energia z ulubioną składanką heavy ale nic nie rozumieją a gdy dopiero jakiś inny wie o co chodzi okazuje się że nic z tego bo szkoda czasu aby szukać teraz jak to powtarzanie wyłączyć. Chowam MP3 ,wyjmuje telefon i pięknie jest, bo bordowo się zrobiło bo od closterkellera na tę płytę to już z zamkniętymi oczami bym trafił bo w ubiegłym roku, roku tylu emocji to chyba ten album stanowił największe jego podsumowanie.
„Pora iść już drogi mój!” w pierwszych wersach. Jak ja uwielbiam te ultra chwile, te symbole, te wycinki utworów dla których w tych ultra chwilach można znaleźć własne interpretacje i już nikt mnie nie wyprzedza i już ja wyprzedzam i zaczyna się zbieg. I kolejne zdziwko bo w 50 tej godzinie wszyscy go zbiegają tu nikt nie schodzi wszyscy z kamienia na kamień „run like a river flow” - kojarzą się słowa Scotta Jurka na temat techniki zbiegu.
Dochodzimy do ostatniego dużego bufetu. Znajoma z Reunion, która wycofała się wcześniej ratuje mnie jakąś maścią, bo trzy odciski już są. Bardzo ją zachwala i faktycznie czuje mentol jakoś mi się zmniejszają opuchlizny a może a pewnie na pewno to sugestia jakieś ostatnie podejście się zaczyna i jeśli przez całą trasę narzekałem na brak rozmów to teraz nagle jakoś wszyscy po angielsku zaczęli gadać i śmiejemy się wszyscy na temat kilometrażu miało być 165 wyszło 176 oni na 100 km będą mieli 20 km więcej - cóż to też znam z filmów kilometry na Reunion nie są równe i tylko szkoda, że nigdy się nie dowiem ile naprawdę pokonałem metrów w pionie bo tego że pobiłem te 10 tyś z UTMB jestem pewien.
Trochę kolarsko się zrobiło pod koniec, tworzymy jakiś kilkunastoosobowy peleton i już nie wiem jak to jest że w tej 60 godzinie można biec i tak szybko podchodzić. Ostatni punkt kontrolny, czas znowu zmienić koszulkę na tę od orga, nie ma już na szczęście tropików a pewnie nie ma już czego wypacać i ta koszulka nie będzie cała mokra od potu. Zostaje już tylko ostatni zbieg trochę korków, później upadek i jakieś zadrapanie na ręce i po rozum do głowy trzeba było znowu pójść i zwolnić. Tak wyobrażałem sobie tę metę napierając na trasie, że gdy wbiegnę z tej ciągłej walki to się chyba rozpłaczę i tak łezka w oku się zaczynała kręcić i tak sobie nawet może popłakiwałem. I już znajome skały na końcówce, znajoma tablica z mapą trasy, stadion, wkurzenie że wyczerpała się bateria w kamerze i całego finiszu się nie nagra, wbiegnięcie i tak spokojnie jakoś z jednym okrzykiem, każde ultra jest inne, tym razem przeżyłem najbardziej kultowy start i wyścig ale finisz już nie.
Jest medal, żółta koszulka „j'ai survécu – przeżyłem , oczywiście na mecie nikt po angielsku nie mówi i nie wiem gdzie iść, olewam to bo mam już jednak swojego finiszera trzymam go kurczowo, żeby nie zginął i już nie przeszkadza mi, że materiał nie oddycha ale cieszę się, że z tych 2900 szaleńców jestem w gronie 75 procent, którzy przetrwali. „J’ai servecu” - ile znaczeń ma dla mnie teraz to słówko po tych 62 godzinach, bo na pewno nie tylko to jedno, że przeżyłem. Przetrzymałem, uchowałem się, uszedłem cało, uniknąłem zniszczenia, wyszedłem obronną ręką, wytrzymałem próbę czasu, znalazłem w sobie siły, ocalałem, uratowałem się, wybroniłem się, odcierpiałem, przecierpiałem, przemęczyłem się, przemogłem, przezwyciężyłem, dociągnąłem, doczekałem, dotrwałem, dałem radę, byłem w mocy, byłem w stanie, doznałem, doświadczyłem, poznałem, przebyłem – tutaj słownik synonimów jest niezawodny.
Trafiam jeszcze na jakiegoś przemiłego Francuza, który mimo tego, że sam skończył wyścig godzinę temu wszystko tłumaczy, wszędzie mnie zaprowadza. Odbieram przepaki, jedzonko ale najpierw jeszcze przysłowiowa „głowa w sałatce na weselu” bo przed jedzeniem nie wytrzymuje i kładę głowę na stole, żeby choć chwilę odpocząć. Po jakimś czasie jem, kładę się w namiocie, słyszę jeszcze jakiś Francuzów, i widzę jak wskazują mnie palcem, śmiejąc się i mówiąc, że to ten co kibicował i krzyczał im „Bravo Monsieur! Courage!” w dżungli na trasie, potem jedna faza znaczy 1,5 godziny snu zaliczone i można wracać te 2 km do hotelu, w żółtej koszulce, z medalem na szyi i tylko od kibiców nie usłyszę już „Bravo Monsieur! Courage!”, ale teraz powszechne stanie się „Bravo Monsieur! Felicitation!.
Różnie bywało w moim życiu sportowym i było przecież tak, że rzucałem się do basenu w całym rynsztunku Marines, choćby już w trzecim swoim starcie zaliczając 120 km. I piękne jest to, że tak mogę. Są łatwe stumilowce i trudne stumilowce ale jest wyścig, który daleko wychodzi poza tę klasyfikację - najtrudniejszy technicznie, klimatycznie, organizacyjnie, logistycznie, obciążeniowo, i czasowo stumilowiec i sposobem ukończenia nie było dla mnie na pewno puszczenie się na głębokie wody w rynsztunku Marines. Trzeba było w zamian zaadoptować nowy model i stać się nowoczesnym twardzielem, doświadczyć dyskomfortu, poczucia bólu, cierpienia, zwrócić na nie uwagę i stworzyć przestrzeń na podjęcie rozumnego działania gdzie wszystko jest rozkminione, gdzie nawet jest rozkminione że 20 procent tego co się zdarzy nie będzie nigdy rozkminione, jak po sznureczku, w rytmie przyjętych ultra prawd, z własną specyfiką ultra z całym bagażem 9 sezonów startów doświadczeń w ultra i 21 lat amatorszczyzny sportowej.
Panie Inżynierze – było „J’ai servecu”, czas na „Quo vadis?” Skończyłeś najtrudniejsze technicznie, klimatycznie, organizacyjnie, logistycznie, obciążeniowo, czasowo 100 mil i przykre to teraz, bo w zasięgu zainteresowań zostały właściwie jeszcze tylko dwa stumilowce: ten najszybszy na dopuszczenie do którego czekasz już 7 lat i ten drugi rozgrywany na najwyższych wysokościach. Co dalej? Patrząc na te niezbyt obciążone układy i bezproblemową możliwość napierania przez 3 noce - wybór jest chyba tylko jeden.
InżynBiKer
napieraj do strony głównej