Gdyby ktoś zapytał mnie bezpośrednio przed BUGT, z czym mi się kojarzy ten wyścig odpowiedziałbym, że z Leopoldem Staffem ale tutaj potrzebny jest dłuższy wywód.
W czasach licealnych miałem wielkie szczęście, że wychowawczyni naszej klasy uczyła języka polskiego. Dzięki temu możliwe było olewanie kompletnych (jak na tamte czasy) nudów literackich pierwszych dwóch klas i bezproblemowe zaliczanie każdego półrocza. I przyszła trzecia klasa i doszliśmy do „Młodej Polski”.
Gdy zanietrzeźwiona, co zdarzało się dosyć często, zaczęła opowiadać o tych dekadenckich nastrojach, o ucieczce w „alkohol i życie erotyczne”, jakoś tak z miejsca ciekawsze te lekcje się zrobiły. I była później od razu szkolna wycieczka do Krakowa ale już zostawmy to i wróćmy do Staffa. Bo był na lekcji ten wiersz i były wersy „Pomiędzy ustami a brzegiem pucharu są chwile tak piękne, że mogły je stworzyć tylko anioły”, i później była ta wypisywana gdzieś na ściągawkach fraza z interpretacji z zeszytu „największe szczęście jest w chwili oczekiwania, radość spełnienia powoduje smutek”, takie jedno z tych zdań, które pozostaje w głowie już na zawsze.
I tak w moim przypadku przez te 83 miesiące (bo tyle mi zajęło uczestniczenie w projekcie ukończyć Bieg Ultra Granią Tatr) tłumaczyłem sobie i przeżywałem to największe szczęście oczekiwania na start.
Cofnijmy się więc do tego 2014 roku. Po kosmicznym rowerowym okresie ośmiotysięczników były maratonowe asfalty i było tri ale tak jakoś atmosfera siadła i taka jakaś lekka nuda się zrobiła jak na tych lekcjach polskiego przez pierwsze dwie klasy. I nie ma co ukrywać, że ta nuda to przede wszystkim tym rakotwórczym asfaltem była spowodowana i trzeba było wracać do gór, bo to rower górski przyniósł mi zdecydowanie najwięcej sportowych uniesień. Gdy tylko usłyszałem gdzieś o biegu przez całą naszą część Tatr od razu coś zaskoczyło i trzeba było zacząć się interesować i w konsekwencji od razu pomyśleć o klasyfikacjach na 2015r.
Lubimy niekonwencjonalne zachowania i tak też było w 2014r. 29 czerwca pełen Ironman, 26 lipca połówka Ironmana, 2 sierpień - Maraton Karkonoski, dwa dni odpoczynku potem dwa tygodnie obozu biegowego, i po obozie z marszu Katorżnik - za głowę się teraz łapię jak to sobie wspominam, a może z rozrzewnieniem sobie wspominam że kiedyś jeszcze było tak można, no może nie do końca bo ostrym zapaleniem mięśnia dwugłowego się to skończyło. Były jednak klasyfikacje na Granią we wrześniu trzeba było więc stanąć jeszcze do Biegu 7 dolin, a że w limicie się nie zmieściłem i setki nie ukończyłem to do ukończenia 110 a właściwie 120 na Pradziadzie przyszło w październiku dodatkowo stanąć.
Jakim szczęściarzem jestem, że tak mogę (mogłem) i jakie szczęście mnie po ukończeniu Pradziada spotkało – ten start zmienił wszystko - pierwsza ultra noc, haluny, uniesienia, zachody słońca, widoki to wtedy (wróćmy znowu tym razem do drugiej klasy liceum niczym Kordian na Mount Blanc (ah znowu te analogie) metamorfozę przeżyłem to od wtedy Inżynier zaczął nosić trailowe botki.
Skończył się sezon i przyszło to pierwsze losowanie na BUGT, w którym uczestniczyłem, a właściwie nie losowanie a „losowanie” - casting na podstawie ankiet i ile tych akcji było ilu znajomych przykładowo profilowe zdjęcia na fejsie na tatrzańskie klimaty zmieniało, a potem ten już inaczej się tego nie da nazwać masochizm wysyłania pojedynczych informacji do „wylosowanych” osób, ten kompletny brak empatii i wczucia się w emocje tych którzy powoli tracą nadzieję.
Nie było grani, ale ile tego szczęścia między ustami a brzegiem pucharu się od razu pojawiło od 2015r. był Dynafit adventure (do dzisiaj jest to dla mnie nie pojęte dlaczego w ultra nie przyjęły się u nas imprezy wieloetapowe), Ultratrail hungary a póżniej UTMB się pojawiło, które gorycz kolejnych przegranych losowań tłumiło, ale zostawmy te wyścigi bo nie wyścigi ale Tatry są teraz najważniejsze.
Nie było startu w 2015r, to trzeba sobie było prywatny BUGT zorganizować, taki trzydniowy wypad z noclegami w schroniskach i to było to. Przez to że nie wpuszczają rowerów Tatry miałem zaniedbane były oczywiście czasami z ciężkim plecakiem czasami bez , były jako piękne widoki podziwiane podczas rowerowania w Gorcach czy Beskidach.
Nie było wyścigu powstał za to projekt zaliczenia wszystkich szlaków, który potrwa jeszcze pewnie lata, ale całkiem pokaźnie się zapełnia mapa z zaliczonymi już tatrzańskimi przygodami. Sięgnijmy po puchar mojej tatrzańskiej drogi i zbliżmy go do ust.
Chociaż nie napieram szybko to jednak lubię się przemieszczać, nie dla mnie te długotrwale ferraty. Zawsze można się jednak trochę pogimnastykować i chyba taka optymalna (a i najtrudniejsza) dla mnie trasa to Mala – Velka Studena Dolina przez Czerwoną Ławkę. Od czasu do czasu Orla Perć jak najbardziej ok. , w każdym oby nie śliskim wydaniu i nawet te korki na szlakach dzięki którym choćby można było sobie zobaczyć zachód słońca z widokiem na Granaty a później tę przejmującą ciszę przerwaną lawiną kamieni przeżyć i jak gdy zapadnie już ciemność w świetle księżyca te wszystkie tatrzańskie klimaty zaliczyć. A jak wyglądają te Tatry z Kościelca gdy wczesną wiosną w krótkich spodenkach i w śniegu można sobie z Kościelca zbiec i jak upada się w śnieg w tych krótkich spodenkach i jak biega się na mojej ulubionej wysokości pomiędzy zielonym a szarym te moje chwile na Grani Tatr zachodnich wspominając i to (mimo, że napieranie w dużych ilościach pozytywnie na libido nie wpływa) jaki orgazm osiągam biegnąc w okolicach Łopaty z widokiem na Jamnickie plesa albo patrząc z Wołowca na Banikowskie sedło rohańskie plesa i choćby przeżyte wschody słońca tam wspominając.
I to że bez problemu sobie mogę w jeden dzień choćby na słowackiej stronie i Rysy i Koprowy zaliczyć i to gdy mnie wyprzedzają jacyś poważni alpiniści na szlaku i to jak mi się śmiać chcę gdy ich wyprzedzam później na zbiegu i jak mi się bardziej jeszcze chce śmiać gdy łąpią ściganckie klimaty i nie mogą mnie dogonić, i to, że mimo, że nie chce mi się już tak ścigać to na Biegu Marduły flaki jeszcze powypruwam. I to jak mógłbym pomarzyć i taki mój do treningu szlak przed domem sobie wybudować taki Trzydniowiański czerwony do schroniska w chochołowskiej i to jak okrutne jest, że tak daleko te Tatry, że pogoda nie zawsze sprzyja że nie ma sensu w lipcu i sierpniu i to jak…….
Dosyć już jednak tego trzymania kielicha między ustami a brzegiem pucharu. Skosztujmy słodkiego tatrzańskiego nektaru i tych momentów spełnienia.
Nie sposób tego opisać i nawet nie wiem co pisać, bo chyba żaden inny start nie dostarczył mi tylu emocji i to tak skrajnych, tych chwil uniesienia, radości, pięknych widoków, dołujących klimatów we mgle, wypruwania flaków, kryzysów, śmiechów, śpiewów a i przecież łza w oku się zakręciła nie raz, że takie ultra szczęście można przeżywać – mieć pasję i móc ją realizować w ulubionym miejscu czegoś takiego nie było nigdy – permanentny flow od podejścia na Grzesia do zejścia z Krzyżnego 50 km i 13 godzin ultra ekstazy.
Ale po kolei. Start czyli asfaltowo – szutrowa rozbiegówka zgodnie z planem galloweyem pozwolił miejsce w ostatniej piątce zająć i to tyle, później już na podchodzeniu na Grzesia wyprzedzanie się zaczęło i zaczęły się piękne widoki budzącego się dnia w pięknej opadających mgieł scenerii i nic dodać nic ująć po prostu się potwierdziło, że tu jest moje biegowe miejsce na ziemi choć nie ukrywam, że lepiej ten odcinek pokonywać w drugą stronę. Potwierdziło się też takie moje prywatne prawo, że w moim przypadku im piękniej tym szybciej bo zdecydowanie tempo najlepsze w całym wyścigu tutaj miałem. Za start stawiam sobie pięć z minusem i na część tego minusa bieganie na wysokości ponad 1900 m zasłużyło – zdecydowanie zabrakło w tym sezonie treningu wysokościowego.
Tak w ogóle to mocno specyficzny rok był przez tę pandemię, szczyt formy był w kwietniu kiedy nie było wyścigów, w Maju był dół i szczepionki, później był Marduła, Val d’aran i też trochę szkoda że nie zrezygnowałem po 40 km a nie 55 bo to wszystko przecież wpływa później na tempo. Dwa tygodnie przed Granią byłą Szklarska a powinny być jednak Tatry bo zabrakło treningowo tej wysokości. Nie zabrakło jednak w Sudetach miejsc żeby odporności na kamienie zdobyć bo przeciążeniowo wyścig zniosłem rewelacyjnie a nawet wzorcowo. Pomogły zresztą w tym przede wszystkim jednodniowe wypady w Beskid Śląski i te treningi do 4.5 godzin tylko żeby na pociąg powrotny zdążyć bo „reżim” noclegów zabronił. Mocno nietypowo też w tym roku treningowo, BUGT wymaga specyficznego treningu i w kalendarzu częściej Total fitness zagościł ze schodami i bieżnią pod górę. Zagrały też przeniesione z tri biegowo pochodzeniowe zakładki i tu dumny jestem bo to przecież mój trening autorski. Ale trenig już zostawmy.
Po ekstazie był Ornak o potem zaczął się zbieg i mimo że miłośnikiem zbiegów przecież jestem to pod koniec już mi się płakać z tych obciążeń chciało. Następnie kryzys tradycyjny po bufecie przyszedł, a potem na Czerwonych Wierchach mgła nastała, klimaty kiepskie przyszły i widać że tempo siadło i jeszcze bardziej siadać zaczęło gdy coraz wyżej się robiło od tych 1900.
Zarządzanie kryzysem podczas wyścigu było jednak wzorcowe. Kryzys tradycyjnie przeszedł gdy chmury przewiało i zaczęła się część przed Kasprowym. Tego obawiałem się jak najbardziej bo wydawało się że tutaj tłok będzie największy. Okazało się, że zakopiańscy turyści przestraszyli się tych chmur i stosunkowo mało ludzi było na szlaku i tak w ogóle na szlaku byli chyba ci lepsi turyści i nawet często doping się trafiał.
I tak jak lubię 7 minut zapasu na Murowańcu było i radość, bo wszyscy mówili, że wystarczy na Murowańcu się znaleźć bo tam limit jest najtrudniejszy. A potem zdziwko było bo nie jest tak jak wszyscy mówią i trzeba się było mocno sprężać i dopiero ostatni odcinek po Wodogrzmotach można już napierać w miarę spokojnie.
Po Murowańcu nie pojawił się kryzys, pewnie przez to, że mniej zjadłem bo tradycyjnie lepsi zawodnicy pomidorową wyjedli, najpierw przyspieszenie było a później oczekiwanie na kryzys, bo kryzysy od 1900 przecież się pojawiały. Kryzys nie przyszedł i Krzyżne w sumie łatwo zdobyte zostało a później zawód przyszedł bo z Krzyżnego widoków nie było i niby kryzysu nie było ale tempo siadło już dosyć mocno i pod koniec w sumie kontrolując tempo ale jednak z lekkim dreszczykiem te 7 minut do limitu utrzymałem. A potem to już obiegówka do mety się zrobiła i w tych już mniej tatrzańskich klimatach zdecydowanie tempo siadło i dopiero pod koniec jak czołówkę założyłem tempo wzrosło i 17 minut przed limitem wylądowałem zajmując trzecie miejsce w stadzie, od końca oczywiście i otrzymując podiumowy gadżet w postaci bandanki co bardzo miłe było i za co chwała organizatorom i wielki plus.
Generalnie sportowo wyszedł rewelacyjny występ. Bez szczytu ale z ustabilizowaną formą, przy wypruwaniu flaków, niestety bez aspektu ścigania się z kolegami, w „spokojnym” kontrolowaniem limitu tempie spokojnym na tyle, że widoki pokontemplować i piękne chwile za pomocą kamerki dało się jeszcze ponagrywać.
Dodatkowo jedną niesamowitą prawdę po tym starcie wynoszę i to niesamowitą bo pewnie w normalnym wyścigu miałbym czas gdzieś o godzinę gorszy, gdyby nie było tych pięknych widoków, tych limitów, tej magii, widać że te kilka procent możliwości więcej jest, a to wszytko dla mnie ważne bo mam szansę na ukończenie innych wyścigów gdzie myślałem że w tym życiu nie mam już szans. Ale czy chcę tak się ścigać – pewnie w indywidualnych przypadkach tak – ale w większości wolę na tym etapie te inną odsłonę ultra gdzie można zatrzymać się na dłużej, porozmawiać, podziwiać wschody i zachody słońca i być na trasie co najmniej dobę.
I jeszcze kilka słów o organizacji, za którą stawiamy też pięć z minusem Minus wiadomo za „losowania” za masochizm tego pierwszego, za to jak się bawiłem i ustalałem sobie przed losowaniem kto się dostanie i jak sprawdzało się to w 80%, za te bajery jak choćby w ostatnim losowaniu że przegrywają go najlepsi biegacze, za to jak słyszałem od innych że mają obiecane miejsce i jak słyszałem od innych jak zdobyli to miejsce już po losowaniu. I tak mi jakoś kłóci się to strasznie z ultra ideologią (choć w tym miejscu też mi się trochę kłóci że dostałem się przecież bez losowania) więc jeśli załatwiasz sobie to miejsce pomyśl przez chwilę, że są tacy którzy na dopuszczenie do tatrzańskiej grani czekają po siedem lat.
I to wszystko z tych minusów bo ex post nawet ten brak pomidorowej w Murowańcu okazało się że na późniejszy brak kryzysu wpłynął. Reszta to nic tylko pochwały i podziękowania za organizację dla orgów, dla wolontariuszy dla goprowców, jak to zabezpieczenie inaczej na plus choćby w porównaniu z VDA wyglądało. Jedna wielka rodzina się zebrała wspaniałe zawody zorganizowała i podziękowania należą się wielkie, ze takim ultra szczęściem można się było dzięki nim wszystkim stać.
Podsumujmy. Tak jak Transcarpatia była wyścigiem mojego rowerowego życia, tak Granią Tatr jest wyścigiem mojego ultrabiegowego życia i pomimo przeżyć które tatrzański start dostarczył jakie to smutne, że w TC na pięć edycji nie byłem tylko raz a w BUGT odwrotnie na pięć edycji miałem szansę wystartować tylko raz i drugiej szansy pewnie już nie będzie. Statystycznie mam przecież szansę w losowaniu w 2029r.
Transcarpatia była wyścigiem mojego życia ale kompletnym startem mojego rowerowego życia było Transrockies. I na mecie było wtedy od razu przekonanie, że nic piękniejszego rowerowego mnie nie spotka i pojawił się lekki dół. Minęło kilka tygodni i pojawiła się Odyseja na Jurze- Krakowsko częstochowskiej i było załamanie pogody i przeżyliśmy kultowy start i to jest to i taką mam nadzieję że trochę tych kultowych startów jeszcze mnie czeka.
Przechylam kielich i upijam drugi łyk. Nie nie - Filozofowie nie biegali ultra. To nie droga a droga i cel jest celem. Cel osiągnięty ale największe szczęście jest nie tylko w chwili oczekiwania a radość spełnienia nie powoduje smutku choć skłania do refleksji.
I takiej, że to był już ostatni w Granią start a ultra wyścigi nie tak jak wcześniej na klika lat ale tylko do kwietnia przyszłego roku są rozplanowane i nie wiem jak, gdzie i co biegać w przyszłości i to że wreszcie coś po tej pandemii się ruszyło i to że znów zew rowerowy poczułem, i że chyba gdybym w Jamnickim plesie złotą rybkę wyłowił i zapytała by jakie mam trzy życzenia to po pierwszym wygrać „losowanie” w 2023r na Granią, po drugim o przeniesieniu czerwonego szlaku zbiegowego z Trzydniowiańskiego do schroniska na chochołowskiej do Parku Potulickich w Pruszkowie to trzecie bym takie miał, że może takie coś w rodzaju hardej suki ktoś by zorganizował, ale nie z rakotwórczą szosówką a choćby po trasie śp ligi BIkeboard MTB w Kościelisku a może to jakoś w wieloetapówkę najlepiej by było połączyć.
Na koniec jeszcze jedna dygresja. Podczas biegu były emocje i były wspomnienia i między innymi był śpiew. Wspomnieniowo, 15 czerwca 2000r piękny czwartek i pamiętny koncert Pearl Jam w Spodku mi się trafił, a w piątek 16tego śpiewogranie pierwszy raz w życiu w górskiej bacówce w okolicy Pilska przeżyłem. Oj mocno zostałem wtedy wkręcony i nikt nic nie powiedział, że impreza bezalkoholowa i żeby było mniej dźwigania, zamiast zwyczajowych 10 razy piwo, 7 razy Warka strong zakupiłem i ile było dźwigania ale jakie było odkrycie, że bez alkoholu też można nieźle zaimprezować i jak to jest położyć się na sianie w bacówce patrzeć w gwiazdy słuchać dźwięków i fraz górskich piosenek tego „w górach jest wszystko co kocham” i że też tak można i dlatego nie pytaj dlaczego taka ścieżka dźwiękowa na poniższym filmie. Skończyły sie już niestety czasy "legalnego piratcwa" na YT więc jeśli zapytasz prywatnie w domu z jakim innym podkładem muzycznym oglądam ten film wiedz, że słucham go z Riverside -zaczynam The Caurtain Falls (nie wsłuchując się jednak w dołujący tekst) ale zaraz potem przełączam na Panic Room, ten wyśpiewany utwór, który stał się moim prywatnym przebojem BUGT i tradycyjnie jak piękne jest to, że do każdego tekstu można mieć swoją interpretację:
„Moje słodkie tatrzańskie schronienie
Bez ciebie zastygam”
InżynBiKer
napieraj do strony głównej